Ich
występy można by sparafrazować dialogiem z filmu „Rejs” – „A w meczach Monaco,
proszę pana, to jest tak: nuda... Nic się nie
dzieje, proszę pana. Nic. Tak, proszę pana... W ogóle brak akcji jest. Nic się
nie dzieje”. W obecnym sezonie czyste konto zachowali w 23 z 40 meczów,
nie stracili bramki w dziewięciu pojedynkach z rzędu, przez 931 minut. Do
Londynu jechali z zaledwie 40 golami strzelonymi w 37 spotkaniach. Trzy razy
trafiali do siatki przeciwnika jedynie w bojach z Bastią i Arsenalem.
Nawet
jeśli przeciętny kibic łaknący na boisku przede wszystkim huraganowych ataków, ciągłych
emocji i atrakcji, powybrzydzałby na pragmatyczny styl gry Monaco,
stwierdzając, że w trakcie ich spotkań przez 90 minut wieje nudą, to już losy
tego klubu śledziłby z zapartym tchem. To bowiem historia pełna piłkarskich
wzlotów i upadków, a ostatnimi czasy milionowych transferów, błyskawicznej
wyprzedaży gwiazd oraz walki o raj podatkowy. Być może właśnie teraz otwierają następny
rozdział w swych dziejach. Równie nieoczekiwany, co piękny. Tak jak przed
jedenastoma laty.
Wiosna cudów
To
była prawdziwa wiosna cudów, po raz ostatni w finale Ligi Mistrzów zagrały
wtedy zespoły z Portugalii i Francji, a zestaw półfinałowych par nie tworzył
żaden z ówczesnych wielkich faworytów do trofeum. Kiedy Monaco eliminowało Real
Madryt, Didier Deschamps mówił, że niemożliwe nie istnieje i że można osiągnąć
absolutnie wszystko, jeżeli tylko wystarczająco się tego pragnie. Carlos
Queiroz z kolei, wówczas szkoleniowiec „Królewskich”, na łamach dziennika „El
Pais” mówił: „W życiu są tylko dwa podobne do siebie miejsca – piekło i
futbol”. Kto by pomyślał, że siedem lat później w owym piekle znajdzie się
francuska ekipa.
Któż
by się spodziewał, że to właśnie wtedy do pogrążonego w poważnym kryzysie zespołu,
grającego w Ligue 2, rękę wyciągnie pewien obrzydliwie bogaty Rosjanin. Dmitrij
Rybołowlew przejął klub w grudniu 2011 roku. Opowie potem, że wcześniej
próbował wykupić udziały w Manchesterze United, a gdy nie powiodło mu się, to
zwrócił uwagę na drużynę z południa Francji, której historia go zwyczajnie urzekła.
Dalej
potoczyło się jak z płatka – w 2013 roku awansowali do Ligue 1 z przytupem,
podczas poprzedzającego sezon letniego okienka na transfery wydali najwięcej w
Europie, przeszło 170 milionów euro, rzucili wyzwanie innym bogaczom, tym z
Paryża, i wywalczyli jako beniaminek wicemistrzostwo kraju. Potem również
wszystko powinno pójść jak z płatka. Kolejne wielomilionowe transakcje, w końcu
mistrzostwo i może nawet finał Ligi Mistrzów. Maszynka do wygrywania i
zdobywania trofeów w pewnym momencie zaczęła jednak zgrzytać, w jej tryby
wpadły elementy niepożądane.
I
tej przestającej sprawnie działać maszynerii nie pomogliby żadni genialni
piłkarscy konstruktorzy, choćby byli odpowiednikami Lemowskiego Klapaucjusza i
Trurla, bo wszystko rozeszło się o pieniądze. O raj podatkowy, o rozwód i
finansowe fair play.
Kasa, misiu, kasa
Latem
2013 roku sloganem promującym ich kampanię transferową stało się zdanie:
„Jesteśmy ambitni, jesteśmy Monaco”. Kilkanaście miesięcy później fajerwerków w
trakcie okienka już nie było. Rosyjski oligarcha na zakupy przeznaczył
czterokrotnie mniej, a z klubu odeszło dwóch
gwiazdorów – James Rodriguez oraz Radamel Falcao.
Polityka transferowa zmieniła się o 180 stopni. Zamiast
szastania gotówką na prawo i lewo, inwestowano w młodych, uzdolnionych, lecz z
reguły nieznanych graczy. Słowami Wadima Wasiljewa na łamach „The Guardian”
tłumaczono, że będą teraz kładli większy nacisk na juniorów - w obecnej kadrze
Monaco znajduje się ośmiu wychowanków i 15 zawodników poniżej 23 roku życia -
wyławiali talenty za bezcen, a celem nadrzędnym stanie się wieloletni projekt
budowy silnej i konkurencyjnej drużyny.
Wzburzeni taki obrotem spraw fani mogli poczuć się oszukani.
Protestowali i żądali zwrotu pieniędzy za koszulki oraz bilety, których ceny
wahały się od kilkuset do grubo ponad tysiąca euro. 96% sympatyków stwierdziło
wówczas, że nie wierzy już w klubowy projekt. Dla władz nie to jednak było
największym zmartwieniem, ponieważ z kibicami kłopot mieli tam od zawsze.
Ci nigdy nie przychodzili tłumnie na stadion, nawet wtedy,
gdy Arsène Wenger
prowadził ich do tytułów mistrzowskich, kiedy występowali w nim Thierry Henry
oraz David Trezeguet, czy gdy walczyli w finale Champions League. Monaco nie jest
chętnie oglądanym zespołem – średnia frekwencja na swoim stadionie rokrocznie wynosiła
zazwyczaj 8-9 tysięcy – i chyba jedynym na planecie, który mógł pochwalić się zdecydowanie
większą widownią w spotkaniach wyjazdowych. Ale inaczej przecież być nie mogło
w drużynie z niewielkiego, prawie 40-tysięcznego Księstwa, żyjącego swym
własnym, spokojnym i niespiesznym rytmem, gdzie co trzeci człowiek to milioner
i w którym mało jest miejsca na futbol.
To nie jest kraj
dla bogatych klubów
Nie lada problemem stały się nie tylko marne przychody z dnia
meczowego, co zupełny brak zainteresowania ze strony potencjalnych sponsorów.
Do drzwi Monaco, klubu raczej nierozpoznawalnego w świecie, poza granicami państwa
marki słabej renomy, nie zapukali inwestorzy, nawet wtedy, kiedy o ekipie
zrobiło się głośno po transferowej gorączce lata 2013 roku. I tak krąg się
zamykał. Klub pozbawiony dodatkowych dochodów, nie był w stanie sprostać
wymaganiom Financial Fair Play, stąd w ciągu następnego okienka wyglądał na
sklep wyprzedający swoje najcenniejsze towary.
Kolejny cios przyszedł od pozostałych francuskich drużyn.
Konkurencji, której dosolono 75-procentowym podatkiem dla najzamożniejszych, tych
zarabiających co najmniej milion euro rocznie – to z jego powodu z kraju uciekł
i przyjął rosyjskie obywatelstwo aktor Gerard Depardieu – podczas gdy Monaco
mogło sobie hulać i szastać gotówką, nie odprowadzając żadnego eurocenta. Konkurencja
wysiadająca finansowo – milionowa pensja w ekipie z Księstwa w innych zespołach
wyniosłaby trzy miliony – nie miała zamiaru godzić się na taki stan rzeczy.
Podobnie zresztą jak na ich żądania nie miał zamiaru godzić się Rybołowlew.
Wojna trwała w najlepsze. Kluby postanowiły, że za żadne
skarby nie będą sprzedawać własnych graczy do Monaco. Do Monaco, któremu
grożono wykluczeniem z ligi i podkreślano, że każdy kto chce występować w Ligue
1, musi mieć siedzibę we Francji i odprowadzać podatki zgodnie z prawem
francuskim. Zwracano uwagę, że w skali roku rywale z południa uzyskają o 50
milionów euro większe przychody.
Narodowej chryi nie umiał rozwiązać szef tamtejszej federacji
piłkarskiej, bo jego propozycja 200-milionowej rekompensaty została wyśmiana.
Sprawa trafiła do sądu i wydawało się, że będzie ciągnąć się w nieskończoność.
Ugodę załatwiło tymczasem 50 milionów euro, które Rosjanin zgodził się zapłacić
w zamian za pozostanie pod monakijskimi przepisami podatkowymi.
Pan i pani
Rybołowlew
Najcięższy sierpowy wymierzyła jednak pani Rybołowlew. Jej
prawnik opowiadał potem o najkosztowniejszym rozwodzie w historii. Prawie
9-miliardowy majątek Dmitrija uszczuplał o połowę. Stało się tak, gdyż
rosyjskie prawo w przypadku trudnych procesów rozwodowych przewiduje podział
majątku pół na pół. A pan Rybołowelew posiadał tylko paszport rosyjski i
zgodnie z tamtejszymi przepisami był sądzony.
W owym czasie usilnie starał się o obywatelstwo monakijskie,
ale książę Grimaldi mu odmówił. Dało to spore pole do popisu dziennikarzom, ci
z gazety „L’Equipe” zaczęli snuć teorie, jakoby odmowa księcia doprowadziła do
wyraźnego pogorszenia jego relacji z właścicielem Monaco. Rosjanin ponoć
rozważał porzucenie drużyny. Myślał o czymś, co po niezapomnianym dla niego i
wszystkich sympatyków ekipy z południa Francji wieczorze na „The Emirates” musiał
natychmiast wymazać z pamięci.
Zespół targany różnymi zewnętrznymi przeciwnościami losu, bez
swoich najważniejszych ogniw, które zastąpił anonimowymi dla przeciętnego fana kopanej
nazwiskami, zawodnikami bez większego doświadczenia jak Bernardo Silva,
Abdennour czy Bakayoko, sprostał rywalowi w paszczy lwa, na obiekcie
„Kanonierów”, i sprawił nie lada sensację. Nie tylko wygrał pewnie, pokazując
futbol żelaznej defensywy, mądrości taktycznej i wzorowej organizacji gry, co
dopiero po raz drugi w bieżącym sezonie zdobył trzy bramki w meczu.
Można mówić, że w ich pojedynkach próżno szukać atrakcyjnej
piłki, że są konsekwentni i do bólu skuteczni, a przy tym straszliwie nudni,
lecz to Arsenal w tej chwili musi główkować intensywnie, jak szturmem wziąć monakijską
twierdzę. Za gospodarzami przemawiają nie tylko statystyki - w trakcie
60-letniej rywalizacji w Pucharze/Lidze Mistrzów raptem jednemu klubowi,
Ajaksowi w 1969 roku, udało się odrobić dwubramkową domową stratę z pierwszego spotkania.
Nudziarze z Monaco nie tracą po prostu goli. W tym sezonie bowiem zaledwie raz
dali sobie wbić ich więcej niż dwa - 17 sierpnia ubiegłego
roku przegrali 1-4 z Girondins Bordeaux.
No tak.
OdpowiedzUsuńIle w tym klubie pieniędzy Real Madryt
OdpowiedzUsuń