Są
takie derby piłkarskie na tym łez padole, w których od niezdrowych emocji aż
kipi i których temperatura zawsze jest bliska wrzenia. Takie derby, które falą agresji
i nienawiści wypływającą z ust i serc dwóch przeciwnych stron, zalałyby cały
świat. Derby, które trzęsą krajem i dzielą go na pół, które nie tylko decydują
o tytułach mistrzowskich, ale także o sytuacji w państwie. Takie, które
potrafią obalać rządy i z powodu których odwoływano rozgrywki ligowe. Wreszcie
takie, które nierzadko kończą się krwawą jatką.
Aż poleje się krew
Magazyn
„World Soccer” określił je jako jedne z najbardziej zażartych, gwałtownych i
brutalnych pojedynków derbowych na globie. Derby Kairu to bowiem rywalizacja
daleko wykraczająca poza boisko i stadion. Ich ładunek emocjonalny jest tak
duży, że rozgrywa się je na neutralnych obiektach pod okiem sędziego
sprowadzanego z zagranicy. One nie elektryzują, one prądem mogą solidnie
kopnąć.
Rodzą
zwyczajną, ludzką nienawiść, gromadzą ją hektolitrami, by w końcu pęknąć,
znaleźć ujście i rozprzestrzenić się nieokiełzanie i niepohamowanie. Gdy mierzą
się ze sobą dwa tak potężne kluby jak Al-Ahly i Zamalek, niektóre części miasta
są zamykane, a zwaśnionych kibiców oddziela szczelny kordon policyjny. Na nic to,
gdyż zamieszki, starcia z policją, ranni oraz ofiary śmiertelne są wtenczas powszednie
niczym chleb.
Wyobraźcie
sobie zatem państwo podzielone na pół. Jedna połowa to żarliwi wyznawcy
kościoła spod znaku Al-Ahly, dla drugiej nie ma świata poza Zamalkiem.
Wyobraźcie ligę tak zdominowaną przez dwa zespoły - niemal rokrocznie zgarniające
najważniejsze trofea, w 55 rozegranych do tej pory sezonach po tytuły
mistrzowskie obie ekipy sięgały 48 razy - że poza nimi nie istnieje tam futbol
na poziomie. I wyobraźcie sobie teraz moment, kiedy dochodzi do ich starcia.
Na
Czarnym Lądzie nie ma dwóch bardziej utytułowanych drużyn. Obie przez federację
afrykańską zostały uznane za najlepsze w XX wieku. Obie mieszczą się w Wielkim
Kairze, największym obszarze metropolitarnym Egiptu i całego kontynentu, gdzie
mieszka ponad 15 milionów ludzi. Al-Ahly to rekordzista pod względem zdobytych
mistrzostw, krajowych pucharów i superpucharów. To również rekordzista na
arenie międzynarodowej, najwięcej razy sięgał po afrykańską Ligę Mistrzów,
Puchar Zdobywców Pucharów oraz Superpuchar. Zamalek znajduje się krok za nimi,
zawsze na drugim miejscu, z niemal podobnie niewyobrażalną liczbą trofeów w
gablocie.
Nic
dziwnego więc, że ich mecze uważane są za punkt kulminacyjny sezonu, od lat siedemdziesiątych
transmitowane do krajów Bliskiego Wschodu i północnej Afryki. To gwóźdź
programu egipskich rozgrywek, ale gwóźdź bardzo niebezpieczny. Nie mniej
niebezpieczne są jednak pojedynki z innymi klubami ze stolicy. Kiedy
dwudziestozespołową ligę w połowie wypełniają ekipy z Kairu, to trzeba mieć na
uwadze, że gorąco będzie podczas każdej kolejki. A tłuką się one między sobą
bez opamiętania, bez względu na liczbę ofiar.
Więcej niż sprawa życia i śmierci
Przeszło
dwadzieścia stratowanych i zmiażdżonych ciał leżało w wąskim korytarzu prowadzącym
na stadion. Obok, na ulicach przyległych, rozgorzała walka. Służby porządkowe
użyły gazu łzawiącego i strzelały ze śrutu bez ostrzeżenia. Rozgniewani kibice
napierali, w ruch poszły kamienie. A z niczego niezdający sobie sprawy piłkarze
Zamalku i ENPPI, trenerzy oraz arbitrzy grali w najlepsze.
Ktoś
opowiadał potem, że kilka tysięcy sympatyków nieposiadających biletów chciało
siłą wedrzeć się na obiekt. Minister obrony grzmiał: „Próbowali wyważyć bramy
wejściowe”. Ktoś inny mówił, że to ochrona drutem kolczastym zablokowała
wejścia na arenę, otwartą pozostawiając tylko jedną z bram.
Naoczny
świadek relacjonował później na łamach „The Guardian”, że ponad tysiąc fanów
utknęło w niewielkim korytarzu wiodącym na stadion, wielu z nich miało
wejściówki, lecz nie mogli dostać się na trybuny: „Staliśmy bardzo długo, aż
ludzie zaczęli się okaleczać o drut kolczasty. Utknęliśmy, rozpoczęły się krzyki
i przepychanki. Policja pomyślała wtedy, że będą z nami problemy i postanowiła
użyć gazu łzawiącego” – opowiadał Amr, kibic, który cudem ocalał, oberwał kulką
w klatkę piersiową. Zgromadzeni fani wpadli w panikę, próbując chaotycznie
opuścić przejście. Po paru minutach zostały tam już wyłącznie ciała.
Po
tych tragicznych wydarzeniach werdykt mógł być jeden – zawieszenie rozgrywek. Obecnego
sezonu, tak jak sezonów 2011-2012 oraz 2012-2013, nie dokończono. Gdy w ubiegłym roku władze zezwoliły na
kontunuowanie ligowych zmagań, to spotkania odbywały się przy zamkniętych trybunach.
Dopiero od grudnia wpuszczano na areny ograniczoną ilości kibiców. Na
wspomniany mecz Zamalku z ENPPI, rozgrywany na 30-tysięcznym obiekcie,
sprzedano raptem pięć tysięcy biletów. Więcej do obiegu po prostu nie trafiło.
To
nie pierwsze i prawdopodobnie nie ostatnie tak przykre zdarzenie w egipskim
futbolu. Od czasów rewolucji w 2011 roku, w którym czynni udział wzięli fani
Zamalku oraz Al-Ahly, na ulicach Kairu nie jest spokojnie. Nie brakuje
poważnych obaw, że to, co wydarzyło się przed meczem i pod obiektem w rejonie
miasta przecież kontrolowanym przez wojsko, jest okrutnym rewanżem ze strony dygnitarzy.
Rząd nie radzi sobie z kibicami, agresją odpowiadając na agresję, a z reguły niewinni
sympatycy nie rozumieją dlaczego używa się drutu kolczastego, a na race i
petardy odpowiada amunicją małego kalibru. Nie umieją pojąć, jak za brak wejściówki
można karać śmiercią. A ta na tamtejsze stadiony zagląda ostatnimi czasy nader
często.
Kill’Em All
Mohamed
Hamouda siedział na trybunach obiektu Port Said 1 lutego 2012 roku. Oglądał
spotkanie pomiędzy Al-Masry a Al-Ahly. W najgorszych koszmarach nie mógł
przypuszczać, że stadion wkrótce spłynie krwią. A gdzieś w tle boiskowego
pojedynku, w odosobnionymi miejscu północnej części areny wisiał baner z
napisem w języku angielskim „Zabijemy was wszystkich”.
Koszmar
zaczął się wraz z końcowym gwizdkiem sędziego. Światła zgasły, jacyś kibice –
sympatycy Al-Masry będą potem utrzymywać, że widzieli ich po raz pierwszy w
życiu – wtargnęli na murawę, najpierw okładając pięściami i kopiąc zawodników
przyjezdnej drużyny Al-Ahly, a następnie kierując swoją furię w stronę fanów przeciwnika.
Zapanował zupełny chaos.
W
kompletnych ciemnościach nikt nie wiedział, co się dzieje i kto jest wrogiem.
Ludzie umierali od dźgnięć nożem, uderzeń metalowymi rurkami, wyrzucani z
trybun bądź miażdżeni przez uciekający w popłochu tłum, który ucieczki nie umiał
znaleźć. Rzeź wieńczyły zamknięte na cztery spusty bramy wyjściowe.
Manuel
José, portugalski szkoleniowiec
Al-Ahly, powie później: „Byłem bity i kopany. Widziałem, jak nasi fani umierają
i nie mogłem nic z tym zrobić”. Mohamed Aboutrika z kolei, gracz, opowie
wstrząśnięty przed kamerami: „To nie futbol, to wojna. Ludzie ginęli przed nami
i na naszych oczach. Nie było żadnej ochrony, żadnej pomocy”. Nagrania ze
stadionu pokażą zaś, że służby porządkowe nie chciały, nie potrafiły, albo po
prostu patrzyły, jak kibice dwóch rywalizujących zespołów walczą i się
zarzynają.
Prawo i pięść
Tego
najczarniejszego w historii egipskiej piłki dnia śmierć poniosły 74 osoby, a
prawie tysiąc zostało rannych. Najbardziej ucierpieli podobno fani grupy,
znanej z antyrządowych poglądów i rewolucyjnych przyśpiewek w trakcie każdego z
meczów, Ultras Ahlawy. Po zajściach na arenie w Port Said na Twitterze popularne
stały się komentarze: „To sposób odegrania się policji i wojska na kibicach za
to, że stanęli przeciwko nim podczas rewolucji”. A oburzeni i zdruzgotani
ludzie stwierdzili, że to w gruncie rzeczy celowa akcja, że w krwawych
zamieszkach nie było tak naprawdę krzty przypadku, że to nie pierwszy i ostatni
cios wymierzony w miłośników piłkarskich zrzeszonych w niezależnych i
niewygodnych dla władzy grupach ultrasowskich.
Były
kapitan Al-Masry, Karim Zekri, i jego brat Mohamed, dawniej również zawodnik, oraz
trener Al Ahlawy, Manuel José,
w wywiadach z brytyjskimi gazetami powtarzali, że ten dramatyczny incydent zaaranżowano.
Ich zdaniem kibice nie zostali należycie przeszukani, nie kontrolowano czy
posiadają bilety, a wyjścia w południowym sektorze umyślnie zamknięto. Zszokowani
całym zajściem fani Al-Masry tłumaczyli, że na trybunach zasiedli ludzie w
żaden sposób niezwiązani z ich ukochanym klubem. Ponoć tuż przed spotkaniem pod
obiekt zajechały autobusy pełne osobników podszywających się pod kibiców.
Tragedia
w Port Said była tylko wstępem do następnych wydarzeń, swego rodzaju preludium
dalszego dramatu i farsy. Fani Al-Ahly zaczęli gromadzić się na ulicach,
protestować i domagać wyjaśnień. Rozpoczął się proces osób odpowiedzialnych za
masakrę. Ale nawet to wydawało się zaaranżowane. Na śmierć skazano 21
policjantów, żaden wysoki rangą oficer nie został choćby oskarżony. Niezadowolone
z werdyktu sądu społeczeństwo nadal żądało sprawiedliwości, a nie politycznych
zagrywek. Doszło do starć, zginęło dwóch funkcjonariuszów i dwudziestu cywili,
a 250 kolejnych raniono. Rząd stracił kontrolę nad miastem.
Dziennikarz
ESPN, Brent Latham, pisał wówczas, że nie można lekceważyć politycznych
podtekstów masakry na stadionie. Wskazywał, że wypadła ona niemal równo rok po zniesieniu
rządów Mubaraka i nie ma w tym przypadku. Tak jak nie ma tam futbolu bez
polityki i polityki bez futbolu.
***
W
drugiej części artykułu o futbolu w Egipcie przeszytym na wskroś polityką, o
kibicach i grupach ultrasowskich, które obaliły reżim Hosniego Mubaraka i o tym
dlaczego stali się zakładnikami własnej nienawiści.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz