Zapomniany finalista Pucharu Mistrzów,
niedoszły bankrut, kluby jeszcze kilkanaście lat temu nieistniejące – w tej
edycji Ligi Mistrzów nie zabraknie sensacyjnych uczestników, piłkarskich
maleństw w turnieju gigantów. Drużyn po przejściach, dla których już sam udział
w tych elitarnych rozgrywkach będzie przyjemnością samą w sobie, a dla nas ciekawą
i przyjemną przystawką do dań wieczoru.
Zapomniany
finalista Pucharu Mistrzów
Wielu prawdopodobnie uznałoby Malmö FF za malucha dopiero wkraczającego i
poznającego wielki piłkarski świat. Wszak to drużyna, która w rundzie grupowej
Ligi Mistrzów dopiero debiutuje, a dwa lata temu po raz pierwszy występowała w
fazie grupowej Ligi Europy. Ale to również zespół, choć o tym się już raczej
nie pamięta, który zagrał w finale Pucharu Mistrzów.
W 1979 roku ten szwedzki klub pod wodzą Boba
Houghtona zmierzył się w walce o trofeum z Nottingham Forest innego Anglika,
słynnego Briana Clougha. Spotkanie przegrał 0-1, a wcześniej, w ćwierćfinale,
pokonał w dwumeczu Wisłę Kraków 5-3. Warto wspomnieć, że ekipa prowadzona przez
Oresta Lenczyka awans miała w garści przez większość dwumeczu. W pierwszym
spotkaniu wygrała z rywalem 2-1, a w rewanżu prowadziła 1-0 do 65 minuty.
Do Champions League zawitał zatem jedyny
finalista Pucharu Mistrzów ze Szwecji, a także jeden z najbardziej
utytułowanych tamtejszych klubów. Za tym niepozornym i lekceważonym obecnie Malmö
skrywa się 17-krotny zdobywca tytułu mistrzowskiego i 14-krotny krajowego pucharu.
Jedynym, który może się z nim równać w państwie jest IFK Göteborg - po mistrzostwo sięgał 18 razy, a na arenie europejskiej wsławił się
zdobyciem dwóch Pucharów UEFA w latach osiemdziesiątych.
Malmö to zespół, którym w latach 1984-1989
dowodził Roy Hodgson i w którym wychował się Zlatan Ibrahimović, najdroższy do
tej pory piłkarz wytransferowany ze szwedzkiej ziemi. To najbogatsza tamtejsza
drużyna z budżetem w 2014 roku na poziomie 10 milionów euro. Ale to również
ekipa, która wróciła z bardzo dalekiej podróży. Podróży wprost z piłkarskiego
piekła. Piętnaście lat temu sięgnęła dna, spadając do drugiej ligi. Zarówno dla
kibiców Malmö, jak i sympatyków rodzimego futbolu musiało to być nie lada
szokiem, gdyż to tak jakby z Primera División pożegnała się Barcelona.
Dzisiaj do tych smutnych czasów nikt już nie
wraca. Bo od tamtego czasu w klubie zmieniło się praktycznie wszystko – od
stadionu, od 2009 roku grają na nowiuteńkim, po system szkolenia i sposoby
zarządzania. Zmieniło się na tyle, że dla niektórych innych zespołów, to oni
stanowią za wzór do naśladowania. Shamrock Rovers z Irlandii spędziło podobno
szmat czasu na obserwowaniu metod pracy w Malmö.
A ten pierwszy szwedzki klub w Champions League
od 2000 roku młodzieżą stoi. W 25-osobowej kadrze tylko czterech zawodników ma na
karku 30 lub więcej wiosen - średnia wieku to niespełna 24 lata. I ta
młodziuteńka drużyna, która od trzech lat każdego sezonu na transfery nie
wydała więcej niż 300 tysięcy euro, która według serwisu transfermarkt.de jest
wyceniana na trochę ponad 12 milionów, którą kieruje były reprezentant i
selekcjoner Norwegii Åge Hareide, stanie naprzeciw prawdziwych futbolowych
olbrzymów – Atletico Madryt i Juventusu Turyn. Wówczas naprawdę poczuje się
niczym piłkarski maluch.
Niedoszły
bankrut
Jeszcze kilka lata temu ten najbardziej
utytułowany słoweński klub - 12 tytułów mistrza kraju, osiem
pucharów i cztery superpuchary na koncie, jeden z trzech, które nigdy nie zajrzały
do drugiej ligi - chylił się ku upadkowi. W latach 2004-2008 ten ligowy potentat
chwiał się w posadach. Długi NK Maribor w pewnym momencie sięgały czterech
milionów euro. Drużynie groziło rozwiązanie. Nie było ich stać na zakup
piłkarzy, jego kadrę wypełniali gracze z rezerw i sekcji młodzieżowych, a
obcokrajowców sprowadzano jedynie za darmo.
Najczarniejsze
dni, kiedy w lidze nie uplasował się ani razu powyżej trzeciego miejsca, choć na
otuchę w Pucharze Intertoto w 2006 roku zdołał pokonać Villarreal, Maribor ma
już dawno za sobą. W ciągu tych paru wiosen perspektywy piłkarskie w zespole
zmieniły się tak bardzo, że chude czasy należy tam uznać za zamierzchłą
przeszłość.
Odkąd
w 2009 roku dyrektorem sportowym został Zlatko Zahovič, żywa legenda futbolowej Słowenii, to klub ligę
wygrywał pięć razy, utrzymuje obecnie passę czterech tytułów z rzędu, spłacił
wszystkie należności, gra na odnowionym stadionie i trzy razy rok po roku grał
w rundzie grupowej Ligi Europy. W ubiegłym sezonie z grupy wyszedł i odpadł po
zaciętych bojach – remis 2-2 i porażka 1-2 – z późniejszym triumfatorem
Sevillą, a teraz właśnie po czternastu latach absencji zawitał do Champions League.
Dokonał tego pod rządami Ante Šimundža, trenera, który przedtem przez trzy lata był asystentem w
Mariborze, a kiedy rozpoczął samodzielną przygodę z trenerką,
od 2011 roku, to drużyny zmieniał pięciokrotnie - w samym 2013 trzykrotnie. Do tych elitarnych rozgrywek wprowadził
zespół młody, gdzie raptem czterech zawodników przekroczyło trzydziestkę i
który na transfery w ostatnich trzech sezonach wydał tyle, co nic – 180 tysięcy
euro. I tak na przestrzeni dekady Maribor przebył drogę od niedoszłego
bankruta do krajowego giganta i uczestnika Ligi Mistrzów.
Potentat z Białorusi
Do
Ligi Mistrzów po raz pierwszy wtargnęli zupełnie niespodziewanie w 2008 roku. Z
budżetem w wysokości 1,5 miliona euro mogli wyglądać na żebraka, który wprosił
się na wykwintny piłkarski bal. Mieli tam zagościć na milisekundę, jedną krótką
i kompletnie niezwykłą dla nich chwilę. BATE Borysów tymczasem na balu zabawia
się do dziś, niemal rokrocznie awansując do fazy grupowej Ligi Mistrzów albo
Ligi Europy. W Champions League zagrają właśnie po raz czwarty. Z dawnego Bloku
Wschodniego podobną regularnością w grze w pucharach mogą pochwalić się tylko
Szachtar oraz Zenit.
Rywalizacja
z Porto, Szachtarem czy Athletic Bilbao jest im niestraszna. Nie dla klubu,
który w swych krótkich dziejach występów na arenie europejskiej zdążył rozprawić
się z Bayernem, Evertonem czy Villarrealem oraz zremisować z Juventusem,
Milanem i PSG. A przecież mówimy o
ekipie, której budżet nie wynosi nawet tyle, co kontrakty największych
futbolowych gwiazd i którą raczej się lekceważy na Starym Kontynencie niż
docenia. Jeszcze niedawno Bułgarzy z Lewski Sofia określali ich jako
„robotniczy zespół ze sztucznego państwa”. A dwa lata temu Holger Badstuber po
przegranym 1-3 meczu Bayernu z Białorusinami opowiadał dziennikarzom: „Nie mam
pojęcia, w jaki sposób taka drużyna strzeliła nam trzy gole”.
Klub,
który na piętnaście lat zniknął z piłkarskiej mapy - założony na nowo dopiero w
1996 roku - nazwany od lokalnego zakładu samochodowego i ciągników elektrycznych,
z przemysłowego, 150-tysięcznego miasteczka, w swoim kraju jest prawdziwym
hegemonem. Mistrzostwa od ośmiu lat kolekcjonuje seryjnie, a na przestrzeni
ostatnich osiemnastu poniżej drugiego miejsca schodził zaledwie dwukrotnie.
U
naszych wschodnich sąsiadów BATE uchodzi również za społeczny fenomen. To nie tylko pierwsza białoruska drużyna,
która wdarła się do Champions League, lecz także pierwsza, która podniosła
poziom piłki nożnej w tym kraju do rangi zjawiska masowego. Zdaniem tamtejszych
ekspertów dzięki graczom z Borysowa zainteresowanie futbolem wzrosło
wielokrotnie. Ich sukcesy otworzyły umysły Białorusinów na tę dyscyplinę. Ich
mecze ogląda więcej widzów niż spotkania reprezentacji. Po bilety ustawiają się
tysiące ludzi, kolejki do kas zazwyczaj sięgają kilkuset metrów. O wejściówki
ciężko, a u „koników” cena dochodzi do 200 dolarów.
Nic dziwnego, to przecież zespół, który pokonał
m. in. Bayern Monachium. To zresztą fenomen tym bardziej zjawiskowy, bo trzeba
dodać, że po europejskich arenach rozbijał się ze składem wypchanym raczej zawodnikami
rodzimymi. W jego obecnej kadrze znajdziemy zaledwie pięciu obcokrajowców. Do
tej pory potrafił zachwycić futbolowy świat pojedynczymi spotkaniami, więc może
wreszcie nadeszła pora, by wprawić w zachwyt pierwszym, historycznym awansem z
grupy Ligi Mistrzów.
Bogacz
z Razgradu
To najbardziej niesamowity z uczestników
tegorocznej edycji Ligi Mistrzów. Nie tylko reprezentujący najmniejsze
miasteczko w Champions League, 30-tysięczny Razgrad, choć mecze rozgrywa na obiekcie
w Sofii, ale także najmłodszy, powstały przed trzynastu laty. Jeszcze pięć lat
temu grał na boiskach trzecioligowych, teraz odwiedzi stadiony Realu oraz
Liverpoolu.
Za tak nieprawdopodobną podróżą z piłkarskiej
prowincji Bułgarii na stadiony świata odpowiadają bracia Domusziew, potentaci w
branży farmaceutycznej. Kiedy przejmowali klub, ten znajdował się w drugiej
lidze. Z perspektywy paru lat możemy powiedzieć, że ich celem nie była żmudna
dłubanina przy zespole i szkółce młodzieżowej, oni wybrali drogę na skróty. Już
pierwszy sezon pod ich władaniem naznaczony był sporym sukcesem – historycznym
awansem do najwyższej klasy rozgrywkowej. Następny stworzył kolejną szokującą
historię – Łudogorec zdobył mistrzostwo kraju i stał się jedynym obok Levadii
Tallin klubem, który dokonał tej sztuki jako kompletny debiutant.
Patrząc zresztą na ostatnie pięć lat tej
drużyny, można dojść do wniosku, że tam nie mogą dziać się po prostu rzeczy
zwykłe. Szturmem wzięli ligę i mistrzowskiej patery nie oddali do tej pory.
Każdy następny tytuł wygrywali przewagą zaledwie punktu nad drugim zespołem, a
łącznie w 93 dotychczasowych spotkaniach w pierwszej lidze goryczy porażki
zaznali raptem 11-krotnie.
Tę dominację tłumaczy się środkami, jakie
bracia Domusziew przeznaczają na ekipę. 7,5 miliona euro wydane, odkąd do
Razgradu przybyli, jak na bułgarskie warunki robi imponujące wrażenie. Równie
imponująca i niezwykła jest przygoda Łudogorca w europejskich pucharach.
Debiutowali trzy sezony temu, a zdążyli już zagrać w fazie grupowej Ligi
Europy, wyjść z niej z pierwszego miejsca, pokonać w 1/16 Lazio Rzym i dopiero
w kolejnej rundzie uznać wyższość Valencii.
Tego lata wywalczyli awans do Champions League.
I trzeba dodać, że oczywiście w kompletnie niesamowitych okolicznościach. W
decydującym starciu ze Steauą Bukareszt w 119 minucie pojedynku drugą żółtą
kartkę ogląda bramkarz bułgarskiej ekipy. Trener nie może już dokonać zmian,
więc golkiperem zostaje obrońca Cosmin Monti. Pożycza strój i rękawice od
rezerwowego bramkarza i w serii jedenastek broni dwa rzuty karne. Po meczu mówi
przed kamerami: „Nikt nie byłby w stanie napisać takiej historii”. Mylił się.
To futbol rozpisuje im zupełnie nieprawdopodobne i pełne dramaturgii scenariusze.
Najwyraźniej upodobał sobie tę drużynę, a cała runda grupowa Ligi Mistrzów
jeszcze przecież przed nimi.
Dobry tekst, konkretny blog, zapraszam do mnie ;)
OdpowiedzUsuńhttp://www.jedenascie.pl/
A Nasza Legia nie może się dostać do upragnionej LM..
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zapraszam!
http://www.jesttak.pl
trafny komentarz
OdpowiedzUsuńI pewnie się za szybko nie dostanie, biorąc pod uwagę ich start w lidze na wiosnę.
OdpowiedzUsuń