Jeszcze
dwa tygodnie temu ich kadra liczyła zaledwie ośmiu graczy i nie było tam ani
jednego bramkarza. Nieco wcześniej pozbyli się 27 zawodników. Musieli odwołać
zaplanowane na lipiec tournée po Hiszpanii, gdyż nie potrafili uzbierać składu.
W dwóch przedsezonowych meczach z Penrith oraz Burnley podstawową jedenastkę uzupełniali
testowani piłkarze. Nad tym chaosem próbuje zapanować José Riga,
siódmy w ciągu ostatnich dwóch lat szkoleniowiec Blackpool, lecz fani swój
zespół już pogrzebali.
Gdyby
postać grana przez Clinta Eastwooda w pamiętnym spaghetti westernie „Dobry, zły
i brzydki” dostała kulkę w początkowych scenach, widz byłby w szoku i nie
mógłby dojść do siebie do samego końca. Tak wyglądałaby nowa wersja filmu
Sergio Leone, jeśli kręcić by ją w angielskim Blackpool. W nim niepodzielnie
rządzą czarne charaktery, a ten „dobry” jest już martwy dla klubu od dawna. Kibice natomiast
wciąż nie potrafią wyjść z szoku, bo ich ukochana drużyna wywinęła się spod
piłkarskiego stryczka, choć na dobrą sprawę również powinna być martwa.
Pewnego razu w Blackpool
Perspektywa
w futbolu zmienia się diametralnie i błyskawicznie. Jeszcze w listopadzie
ubiegłego roku „The Seasiders” pod wodzą Paula Ince’a znajdowali się w
pierwszej szóstce ligi. I mogło się wydawać, że ponownie powalczą o awans. Nic
bardziej mylnego. 17 kolejnych meczów bez zwycięstwa i doszło do zupełnego odwrócenia
ról – pretendenci do gry w Premier League nagle i niespodziewanie stali się
kandydatami do spadku do League One. Teraz perspektywa dla jej sympatyków zmieniła
się znowu.
Na
miano cudu zasługuje bowiem to, że w ogóle wybiegli na boisko w Nottingham w
inaugurującym sezon spotkaniu. Na murawie cudów jednak nie było. Ekipa ulepiona
w niecałe dwa tygodnie przegrać musiała – w trakcie 12 dni sprowadzili 12
zawodników, a golkipera na cztery dni przed pierwszym pojedynkiem. Dzisiaj nikt
nie wyobraża sobie, że Blackpool utrzyma się w Football League Championship.
To
przekonanie umocniła nie tylko wstydliwa środowa porażka z czwartoligowym
Shrewsbury Town w pierwszej rundzie Capital One Cup, ale także to wszystko, co tam
się działo tego lata. A działy się rzeczy, jakie w angielskich klubach nie mają
po prostu miejsca. Kiedy José
Riga przybył do zespołu, zastał w nim raptem ośmiu piłkarzy. Dopiero pod koniec
lipca zatrudnili dodatkowych trzech, w tym m. in. Tomasza Cywkę, i tak kadra
liczyła 11 graczy. Szkoleniowiec nie mógł korzystać ponadto z drużyny młodzieżowej,
gdyż tę rozwiązano.
Prowadził
więc coś, co miało przypominać futbolowy zespół na czymś, co miało przypominać
ośrodek treningowy. Przez Iana Hollowaya – trenera, który kilka lat temu
wprowadził „The Seasiders” do Premier League – ochrzczony mianem „dziury w
piekle”, jest uznawany za najgorszy w całej Anglii. Wystarczy wspomnieć, że
zawodnicy zimą nie chcą podobno używać tamtejszych pryszniców, ponieważ
temperatura w łazienkach jest bliska tej na zewnątrz, aby mieć ogólne jego wyobrażenie.
To wciąż ten sam ośrodek, na którym przed sześcioma dekadami ćwiczył Stanley
Matthews. Nie zmieniło się ponoć nic. I w tej „dziurze” zgotowali sobie
prawdziwe piekiełko.
Płonące siodła
Valeri
Belokon, czyli „dobry” według kibiców, inwestuje w drużynę od 2006 roku, to wtedy
wykupił 20% jej udziałów. To on stał za sprowadzeniem Iana Hollowaya na
stanowisko menedżera i Charliego Adama z Glasgow Rangers za 600 tysięcy euro.
Odkąd przyszedł, klub piął się systematycznie w górę – w cztery sezony z League
One do Premier League. Dzisiaj rozgoryczony i nie tak już aktywnie wspierający
zespół, prowadzi wojnę z Karlem i Owenem Oystonem, których moglibyśmy nazwać
„złym” i „brzydkim”, czarnymi charakterami wyjętymi wprost z filmowych
produkcji.
I
nawet jeśli otrzymalibyśmy obsadę stworzoną do westernu Sergio Leone, to do
tego, co wydarzyło się w Blackpool, bardziej pasowałaby stylistyka rodem z
parodii Mela Brooksa. Wojna piłkarska ogarnęła tam teraz wszystko i wszystkich
– od sympatyków, przez działaczy, na właścicielach kończąc. A ci nie odzywają
się do siebie, wysyłają sobie listy i obrzucają się oskarżeniami.
Łotysz
w oficjalnym piśmie, którego kopię przekazał prasie, m. in. dziennikowi „The Daily
Mirror”, zarzucił, że Anglicy wyprowadzili z klubu 35 milionów funtów. Chciał
ponadto, żeby ostatnią transzę pieniędzy – 9 milionów otrzymywane jeszcze po
spadku z Premier League - przeznaczyć na wzmocnienia i renowację stadionu oraz bazy
treningowej. W odpowiedzi usłyszał, w notce zamieszczonej na klubowej stronie
internetowej, że to on wyciągał z klubu duże sumy gotówki, a Karl Oyston i jego
rodzina niczemu nie jest winna. Ale lokalne kluby kibica poparły Belokona, a
Oystonów uznali za wrogów numer jeden.
Szefowie wrogowie
„To
bardzo niepokojące. Za każdym razem, gdy pomyślę sobie, że nie może być gorzej,
jest jeszcze gorzej. Przebyliśmy drogę od drużyny, która osiągała jakieś
sukcesy w niższych ligach i zakończyła to występami w Premier League, do
zespołu, który miałby teraz problemy w League Two. Z ośmiu obecnie
zarejestrowanych zawodników, raptem dwóch-trzech grałoby w pierwszym składzie w
poprzednim sezonie. To farsa” – nie ukrywał wzburzenia Tim Fielding, przewodniczący
organizacji kibicowskiej w Blackpool, którego słowa przywołało „Daily
Telegraph”.
Podobne
nastroje panują wśród fanów. W marcu zorganizowali marsz pogrzebowy, w kwietniu
podczas spotkania z Burnley w ramach protestu rzucali na murawę piłki tenisowe.
W ogóle wiosna to było pasmo niekończących się wyzwisk w stronę szefostwa
klubu. Sympatycy drużyny twierdzili i niezmiennie twierdzą, że właścicielami
kieruje tylko chciwość i dbają oni wyłącznie o własne interesy. I patrząc na to,
w jaki sposób jest w ostatnich latach zarządzana, trudno nie odnieść innego
wrażenia. Bo awans do Premier League miał być początkiem lepszych czasów, a nie
początkiem końca.
Pazerna banda
Odkąd
„The Seasiders” zajrzeli na boiska pierwszoligowe i szybko się z nimi pożegnali
– już po jednym sezonie – zarobili i następnie zaoszczędzili kilkadziesiąt
milionów. I w tym czasie w nowych graczy zainwestowali niecałe 6 mln euro,
podczas gdy sam Owen Oyston za awans do pierwszej ligi wypłacił sobie
wynagrodzenie w wysokości 11 milionów funtów. Były dyrektor wykonawczy
Liverpoolu, Christian Purslow, na łamach „Daily Mail” stwierdził: „Blackpool to
chyba jedyny klub w dziejach Premier League, gdzie menedżer nie dostał nawet
szansy, by wydać jakiekolwiek pieniądze na wzmocnienia”.
W
ubiegłym roku byli jedną z nielicznych ekip z The Championship League, która
przyniosła zysk. Zysk, który wygenerowali, bo według jednego z wcześniejszych
działaczy Blackpool zawodnikom płaci się tam 90 funtów tygodniowo, ściąga się
graczy kompletnie niepotrzebnych, typowe zapchajdziury w pozostałych zespołach
albo młokosów dopiero wrastających w poważny świat futbolu, a szkoleniowcom
oferuje krótkie kontrakty i zatrudnia takich, którzy po paru nieudanych
przygodach z trenerką szukają kolejnej szansy.
Przez
niemiecki „Bild” zostali nazwani najbardziej chaotycznym klubem w Europie. Odmiennego
zdania jest jednak Karl Oyston, który reporterom BBC Sport mówił: „Niektórzy fani
ciągle płaczą za zmianami i sądzę, że powinni być ostrożni w tym za czym
płaczą. Alternatywy nie zawsze są tak atrakcyjne, jak myślą” – następnie dodał –
„Ta drużyna przez cztery dekady była w League One albo League Two, więc nie
rozumiem ich złości i nie sądzę, aby to w czymkolwiek pomogło”.
I
tak jak w spaghetti westernie Sergio Leone „Dobry, zły i brzydki” show
Eastwoodowi skradł odtwórca czarnego charakteru - „Anielskie oczka” - Lee Van
Cleef, tak tutaj władzę nad Blackpool roztoczył negatywny bohater, Karl Oyston.
A stąd już prosta droga pod piłkarski stryczek.
Pamiętam ich mecze barażowe sprzed paru lat z Nottingham Forrest... Świetny artykuł, zapraszam na mojego nowego bloga o piłce nożnej: http://napustabramke.blogspot.com/
OdpowiedzUsuńŚwietny artykuł!
OdpowiedzUsuńbardzo ciekawy artykuł!
OdpowiedzUsuńCo prawda, to prawda
OdpowiedzUsuń