Poleciał
w nieznane, by poprowadzić najgorszą na świecie drużynę piłkarską, która przez
25 lat istnienia przegrała wszystko, co było do przegrania. Ale on doprowadził
ją do pierwszego, bezprecedensowego zwycięstwa. Teraz tworzy coś z niczego w
dalekiej Mongolii. Dzieje tego Anglika są barwniejsze i ciekawsze niż
niejednego zawodnika biegającego po boiskach Premier League.
Paul
Watson wiódł przeciętne życie i jak przystało na przeciętnego człowieka
zajmował się zupełnie przeciętnymi rzeczami. Jednego dnia rzucił jednak wszystko
w diabły i wyruszył w podróż swego życia. Od wtedy jego losy stały się niczym wycięte
z „Sekretnego życia Waltera Mitty” i przeniesione z ekranu wprost do
rzeczywistości. A zaczęło się od pewnego meczu.
Na początku było marzenie
Był
listopad 2007 roku, była fatalna porażka z Chorwacją na Wembley i żenujące
komentarze, że Andora musi ograć Rosję, żeby Anglia mogła awansować na Euro
2008. To wtedy, podczas wspólnego oglądania pojedynku i dyskusji dwóch
przyjaciół, Watsona z Mattem Conradem, zrodziła się pewna zwariowana myśl - a
gdyby tak zagrać w takiej mizernej reprezentacji pokroju Andory?
Poszukiwania
odpowiedniego zespołu rozpoczęli od dolnych rejonów rankingu FIFA. Tam wyszukali
Guam, lecz to nie wystarczyło. Aby dokonać ostatecznego wyboru, musieli
spojrzeć jeszcze na klasyfikację niezrzeszonych przez FIFA ekip, sporządzaną
przez federację NF Board. Pośród Grenlandii, Tybetu i Zanzibaru znaleźli
reprezentację, wydawać by się mogło, najsłabszą z najsłabszych - Yap. Ze
wspomnianym Guamem przegrali 15-0, ale triumfowali w jednym spotkaniu. Idąc dalej
tym tropem, natrafili na Pohnpei i na wzmiankę – „nigdy nie wygrali meczu, są
uważani za najgorszą drużynę na planecie”.
Od
szalonej myśli, po niecodzienną fantazję – Paul Watson w odróżnieniu od Matta
Conrada, który chciał zostać filmowcem i aplikował do elitarnego Uniwersytetu w
Kalifornii, nie miał nic do stracenia. Studiował język włoski i pracował tłumacząc teksty dla strony internetowej
football-italia.net. Czternaście godzin dziennie za prawie piętnaście tysięcy
funtów na rok – jak sam opowiadał w wywiadzie z reporterami magazynu „Esquire”
stale był bez grosza, wiecznie znudzony i przemęczony.
Kiedyś pragnął zostać piłkarzem, profesjonalistą
pełną gębą, który grając dla ukochanego, rodzinnego Bristol City, utoruje sobie
drogę do Manchesteru United. Pomimo lat
treningów marzenie stało się niemożliwe do zrealizowania, gdyż zwyczajnie brakowało
mu talentu. Zainspirowany katastrofą Steve’a McClarena w eliminacjach do
Mistrzostw Europy nie chciał, by następne marzenie znowu w nim umarło.
Pół
żartem, pół serio
Jeden e-mail i zupełny zbieg okoliczności
doprowadził do spotkania z byłym selekcjonerem Pohnpei, Charlesem Musaną. W
owym czasie przebywał akurat w Londynie, a całe to spotkanie wziął początkowo za
żart. Gdy odkrył rzeczywiste intencje dwóch szurniętych Anglików, zaczął im
opowiadać o odległej i egzotycznej wyspie. O tym, że 90% jej populacji jest
otyła, większość uzależniona od liści betel, to znana w krajach
Dalekiego Wchodu używka, a co trzeci
mieszkaniec cierpi na cukrzycę. Wyjaśniał, że najpopularniejszymi
dyscyplinami w jego ojczyźnie są koszykówka oraz baseball, a futbol to jedynie
sport rekreacyjny.
Sprowadził
ich również na ziemię. Jeżeli zamierzali, bowiem występować w Pohnpei, to musieliby
przejść proces naturalizacji, czyli poślubić miejscową kobietę, nauczyć się
lokalnego języka i mieszkać tam przez pięć lat. Pragnienie trzeba było
zastąpić, więc innym. Nic nie przeszkadzało natomiast, żeby zostali trenerami
Pohnpei, bo takowych tam po prostu nie było.
Watson, pisarz-dziennikarz, i Conrad, student ze
Stanów Zjednoczonych, udali się w nieznane w grudniu 2007 roku. Dwaj ludzie bez
jakiegokolwiek doświadczenia trenerskiego wybrali się w 25-godzinną podróż
samolotem, aby dyrygować zespołem z krainy bez jakiejkolwiek wiedzy
piłkarskiej, aby stworzyć reprezentację w samym środku niczego.
W
pogoni za marzeniem
Nigdy w swoim życiu nie prowadzili drużyny, nawet
amatorskiej czy szkolnej. Pohnpei z kolei nigdy nie wygrało meczu, nie znalazło
się jeszcze w rankingu FIFA, a w pozostałych zawsze zajmowało ostatnią pozycję.
Watson otrzymał jako taką edukację szkoleniową, ćwiczył swego czasu pod okiem
profesjonalnych szkoleniowców. Zawodnicy Pohnpei mieli jako taką wiedzę o
futbolu, choć wciąż do końca nie pojmowali reguł gry.
Watson i Conrad pofrunęli spełniać swoje marzenie
do leżącej gdzieś pomiędzy Papuą Nową Gwineą a Guamem Mikronezji. Do państwa
składającego się z ponad sześciuset wysp, rozciągniętych na paśmie oceanu o
powierzchni tysięcy kilometrów. Wybrali jeden z jego stanów, Pohnpei, gdzie
liczba ludności nawet w połowie nie zapełniłaby stadionu Wembley. Udali się
tam, żeby kierować reprezentacją, którą nikt nie chciał kierować i która
ostatni pojedynek rozegrała w 2003 roku.
„Zostawiliśmy pracę, dziewczyny i bezpieczeństwo,
by bez namysłu oddać się naszej piłkarskiej pasji” – mówił Watson w rozmowie z
żurnalistami „The Daily Mirror”. Obaj do złudzenia przypominają właśnie
tytułowego bohatera filmu „Sekretne życie Waltera Mitty”. Na początku mieli
tylko marzenia, którym oddawali się skrycie, by w końcu rzucić wszystko w
cholerę i zacząć je realizować. Na bok pospolite życie, wypełnione bezbarwnymi obowiązkami
i paskudnie przewidywalną codziennością, witaj przygodo. Rzeczywistość okazała
się jednak zgoła odmienna od tej wyśnionej. Na miejscu napotkali duże
trudności, a problemy z czasem tylko się piętrzyły.
Konfrontacja
z rzeczywistością
Wyspę niemal dzień w dzień nawiedzały sztormy i mieściły
się na niej zaledwie trzy boiska. Dwa z nich, absolutnie nie nadające się do
gry – jedno na stromym stoku, drugie na bagnach – a trzecie, uważane za stadion
narodowy, znajdowało się w opłakanym stanie. W zasadzie od 2001 roku gniło,
każda ulewa zamieniała je w basen, a kiedy Anglicy do Pohnpei przybyli, trzeba
było wymieniać słupki w bramkach. Dodatkowo, ciągle podtopione boisko
zaatakowała plaga ropuch. Ćwiczyli więc na parkietach do koszykówki oraz na
sali gimnastycznej położonej nad zagrodą dla świń.
Nie to było najgorsze, a całkowity brak
zainteresowania. Nie istniała tam prawie żadna drużyna, bo gdy otrzymali
przydomek najsłabszych pod słońcem, zupełnie stracili pasję do futbolu. Na
pierwszym treningu pojawiła się raptem jedna osoba. „Dopiero nieco później
przyszło kilka kolejnych. Ale najpierw wyglądało to tak, jakbyśmy trafili w
niewłaściwe miejsce” – wyjaśniał Watson na łamach inbedwithmaradona.com.
Nawet kiedy ich ciekawość treningami oraz
przybyszami rosła, to Anglicy wciąż nie mogli wyjść ze zdumienia. Ich ekipa stanowiła
swoisty gabinet osobliwości, składała się z napastnika bojącego się uderzać
piłkę głową, braci-bliźniaków stosujących wślizgi przypominające ciosy karate -
ogółem, zgraję, która nie zna nawet przepisów gry w piłkę. Zgraję, której
liczebność zależała w głównej mierze od pogody. Nie raz, nie dwa zdarzało się,
że niektórzy z nich maszerowali na ćwiczenia na bosaka po parę kilometrów w
strugach deszczu – a ulewy występują tam wyjątkowo często, wszak to drugi
najmokrzejszy zakątek ziemi.
Pomijając wszystkie inne, nierozwiązywalnym
problemem stawał się brak pieniędzy. Watson musiał zmierzyć się z nim samemu,
gdyż Conrad wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie został przyjęty na
wspomniany Uniwersytet w Kalifornii. Za pracę nie dostawał wynagrodzenia i
zadłużał się coraz bardziej. W Wielkiej Brytanii fundusze zbierał jego brat,
komik z zawodu, Mark. Wysłał prośby o darowiznę do 92 angielskich zespołów, lecz
odpowiedziały tylko dwa. Norwich City, które sprzedało im pudło używanych
koszulek po dwa dolary oraz Yeovil Town, ofiarowując całą partię strojów za
darmo.
Pomocy w ogóle nie otrzymali od FIFA, do której
Anglik bezskutecznie wysyłał wiadomości e-mail. Nadaremnie również odwiedził
około 50 lokalnych przedsiębiorców. Pomocną dłoń wyciągnęła za to linia
lotnicza Coyne Airways, jej właścicielem był znajomy Matta
Conrada i specjalizowała się ona w transporcie do trudno dostępnych miejsc, typu
Afganistan lub Irak. Bez jej życzliwości nie doszłoby do tournée po Guamie i
pierwszego, historycznego zwycięstwa Pohnpei z FC Crushers 7-1.
Jak
ważna była dla nich ta wygrana tłumaczył Watson na łamach serwisu internetowego
fifa.com: „Największym osiągnięciem
było wtedy to, że ta grupa graczy mogła wrócić na wyspę i być żywym przykładem,
że futbol daje ci szansę, by stać się kimś wyjątkowym”.
Misja: Mongolia
Do Mongolii trafił latem 2013 roku. Można
powiedzieć, że przez kompletny przypadek. Dostał wiadomość z Ułan Bator od
niejakiego Enkhjina Batsumbera. Przeczytał on jeden z artykułów na temat
Watsona, po czym wysłał do niego e-mail z zapytaniem, czy nie chciałby objąć
nowo powstałej drużyny, FC Bayangol. Anglik zgodził się i na drugim krańcu
świata zaczął od podstaw budować piłkarską ekipę. Ich wspólnym celem stało się
stworzenie najsilniejszego klubu w kraju, który funkcjonowałaby identycznie jak
te z Europy.
Buduje w najsłabiej zaludnionym regionie na globie,
gdzie 30% populacji prowadzi koczowniczy tryb życia, a 40% mieszka w stolicy
Ułan Bator, najzimniejszej na planecie, w której temperatura zimą dochodzi do 40
stopni poniżej zera. W państwie nie ma hal piłkarskich, więc przez sześć-siedem
miesięcy, najczęściej do końca marca, zawodnicy ćwiczą w zwykłych salach
gimnastycznych.
Ale w odróżnieniu od Pohnpei, futbol jest tam
bardzo popularną formą rozrywki, jej mieszkańcy nałogowo oglądają europejskie ligi
i kibicują namiętnie najlepszym zespołom. Postrzega się go jednak jako swoisty
fenomen i obcy sport, który należy jedynie obserwować i który nie powinien być
naśladowany przez Mongołów. To dlatego profesjonalnymi graczami stają się tam
dopiero trzydziestolatkowie. I to dlatego Watson zaczął od szkolenia młodzieży,
która nigdy wcześniej nie uczęszczała na ćwiczenia z prawdziwego zdarzenia i
nie trenowała pod okiem trenera. A cały proces wyławiania i szlifowania
talentów transmituje, w postaci reality show, lokalna stacja telewizyjna NTV.
Anglik może przypominać piłkarskiego misjonarza, nauczającego
futbolowej sztuki w zupełnie niedostępnych zakątkach kuli ziemskiej. Z
bezkształtnej bryły tworzy rzeźby swego życia. Stare porzekadło mówi - bądź
artystą w tym, co robisz. I nawet jeśli Paul Watson wykonuje swoją życiową
misję na krańcach świata, to jest nim z pewnością.