49
zwycięstw, raptem cztery remisy i zaledwie trzy porażki, wojny wygrane na
wszystkich frontach oraz niczym niezmącona dominacja – gdyby zagadkę
nieśmiertelności Bayernu rozłożyć na czynniki pierwsze, to jego długowieczności
w pierwszej kolejności szukalibyśmy w osobach wielkich trenerskich osobowości
oraz fantastycznych boiskowych indywidualności, które razem tworzą w Monachium
maszynę nie do zdarcia, piłkarskie perpetuum mobile. Ale niemal w każdym wątku
ubiegłorocznej zwycięskiej narracji monachijskiej ekipy znalazłby się jeszcze jeden
człowiek - Hans-Wilhelm
Müller-Wohlfahrt.
A
gdyby tak o sukcesach klubów decydowali lekarze? Również i na tym polu Bayern
nie ma sobie równych. Müller-Wohlfahrt
to dla wielu ludzi Messi medycyny, najznakomitszy współczesny uzdrowiciel na
globie i największy od czasów Hipokratesa. W Monachium pracuje od lat
siedemdziesiątych, reprezentacją opiekuje się od 1996 roku. Nie wszystko jednak
w świecie niemieckiego doktora jest piękne i kolorowe. Niektórzy nazywają go
nadpobudliwym szarlatanem ze strzykawką w ręku, a jego metody określają mianem
„eksperymentów Frankensteina”.
Do usług celebrytów
Leczyli
się u niego Bono oraz Luciano Pavarotti. Kurowali się Michael Jordan, Bode Miller, Boris
Becker, Maurice Green, Paula Radcliffe, Linford Christie, Andy Murray, Witalij
Kliczko oraz Usain Bolt. On sam chwalił się, że
odwiedziło go pięciu z ośmiu sprinterów finałowego biegu na 100 metrów
lekkoatletycznych mistrzostw w Berlinie.
Zajmuje
się głównie futbolistami, a tam, w piłkarskim światku posiada status półboga.
Pomagał Diego Maradonie, przywracał do życia brazylijskiego snajpera Ronaldo,
klinikę w Bawarii odwiedzały najsłynniejsze gwiazdy niemieckiego futbolu, m.
in. Jurgen
Klinsmann, Michael Ballack, z jego usług korzystali Cristiano Ronaldo, Steven
Gerrard, Rio Ferdinand, Giorgio Chiellini. Wskrzeszał Owena Hargreavesa,
Michaela Owena, Harry’ego Kewella, a ostatnio Simone Pepe.
Bastian
Schweinsteiger przedłużył swego czasu umowę z Bayernem, mimo iż miał dwie inne
lukratywne propozycje, głównie ze względu na współpracę z Müllerem-Wohlfahrtem. W rozmowie z
dziennikarzami ESPN mówił: „Zastanawiałem się nad przeprowadzką do Madrytu lub
Londynu, lecz ostatecznie zostałem w Monachium, ponieważ mam tutaj najlepszego
doktora na planecie”.
Jamie
Redknapp na łamach Daily Mail pisał, że Müller-Wohlfahrt
dla wielu atletów jest po prostu ostatnią deską ratunku. Kiedy nic, absolutnie
nic nie pomaga, do akcji wkracza niemiecki lekarz. To dlatego zyskał przydomek
„Healing Hans” – ponoć stawia na nogi sportowców na przestrzeni maksymalnie
pięciu tygodni.
Ręce,
które leczą
„Od
pierwszych wizyt i zastrzyków poczułem poprawę. To było niesamowite” – tak w
rozmowie z reporterami „The Mirror” wspominał kurację u Niemca Kevin Mirallas.
Jego
pacjenci przeżywają szok nie tylko pod wpływem błyskawicznych efektów terapii,
ale także na sam widok Müllera-Wohlfahrta.
To siedemdziesięciolatek o wyglądzie góra pięćdziesięciolatka, o twarzy niemal
pozbawionej jakichkolwiek zmarszczek, bujnych, czarnych włosach i wspaniałej
sylwetce. Pomimo poważnego wieku pracuje po szesnaście godzin dziennie, od
siódmej rano do jedenastej wieczorem. Może się więc wydawać, że wynalazł oto
jedną z tych maszyn, która mogłaby zrodzić się jedynie w umysłach pisarzy
science-fiction, stale go odmładzająca, dodająca energii i umacniająca dar
leczenia.
A w tym względzie nie ma sobie równych. Jest
zwolennikiem homeopatii oraz akupunktury, a podstawą jego terapii
coś, co nazywa „infiltracją”. Nie używa środków znieczulających, nacisk kładzie
na regenerację oraz metabolizm. Nie potrafi w naukowy sposób wyjaśnić swoich medycznych
cudów. Twierdzi, że obserwuje i słucha pacjentów, bazuje na technice podawania
zastrzyków oraz własnym instynkcie i doświadczeniu. Całą gamę lekarstw, jak utrzymuje,
przetestował na swoim organizmie.
Niekonwencjonalne metody pracy to jedno, lecz
najbardziej dwuznaczne opinie wywołują właśnie leki, które stosuje. Wykorzystuje
na przykład preparat zwany Hyalartem. To galaretowata mikstura, którą uzyskuje
się poprzez kruszenie kogucich grzebieni. Taką substancję podaje się, kiedy środki
przeciwbólowe nie uśmierzają bólu. Podobno trzy-cztery wstrzyknięcia takiego
specyfiku łagodzą cierpienia w ciągu miesiąca do sześciu.
Napastnika
FC St Johnsone, Petera MacDonalda leczył przy pomocy koziej krwi. „Powiedział,
że moje ścięgna są zbyt ciasne. Dostawałem specjalne zastrzyki z koziej krwi.
Tłumaczył, że to najskuteczniejszy sposób na rozluźnienie moich ścięgien” –
opowiadał gracz w wywiadzie dla ESPN.
Doktor Frankenstein
Gdyby
więc zajrzeć do pokoiku „Healing Hansa”, to w istocie przypominałby on nam
dwudziestopierwszowieczny pokój współczesnego doktora Frankensteina. Oprócz
nowoczesnych gadżetów do wskrzeszania zawodników przez notoryczne kontuzje dla
świata piłkarskiego umarłych, w jego medycznym arsenale pośród miodu i
ekstraktów z roślin, znaleźlibyśmy również artefakty rodem z afrykańskich
wierzeń religijnych, jak krew kozią i bydlęcą oraz wyciąg z kogucich grzebieni.
Honorowe miejsce zaś zająłby tam Actovegin, magiczny eliksir na wszelkiego
rodzaju dolegliwości.
To
według fachowego języka mikstura bogata w aminokwasy, otrzymywana z krwi
cieląt, zawierająca, obok innych składników, uzyskiwany z grzebieni kogutów
kwas hialuronowy oraz substancje homeopatyczne. Wstrzykiwana bezpośrednio w
uszkodzone tkanki, skraca czas rehabilitacji o bodaj 70%. Jeden z leczonych w
Bayernie graczy, którego kuracja w normalnych warunkach trwałaby kilka tygodni,
wrócił do gry po ponoć dziesięciu dniach.
Przez
sportowców nazywany cudownym uzdrowicielem, zdaniem naukowców jest czystą
fikcją, został zabroniony w niektórych państwach - rząd Stanów Zjednoczonych
zakazał jego rozprowadzania, kupowania oraz używania. Lek zbiera tak sprzeczne
opinie i powoduje tak dużą dezorientację, że światowa organizacja antydopingowa
nie wie, co z nim zrobić.
Nie
wiadomo bowiem jak działa, w jaki sposób następuje przyspieszona regeneracja, jak
zbawienny wpływ ma na wyczynowców i czy nie zwiększa czasem ich wydajność. Tego
nie wie nawet sam Müller-Wohlfahrt.
To dlatego Komitet Olimpijski wprowadził go na listę środków niedozwolonych. Wbrew
temu ustawiają się po niego tłumy.
Laboratoria
prowadzące badania nad preparatem, nie wykryły w nim żadnych nielegalnych substancji
typu hormon wzrostu lub EPO. Określany „superwitaminą”, stał się przedmiotem ostrego
sporu. Równie dobrze może być specyfikiem zupełnie zakazanym, jak i całkowicie
legalnym.
Pomimo
tej kontrowersyjnej otoczki, towarzyszącej niemieckiemu medykowi na każdym
kroku, on sam nie ma sobie nic do
zarzucenia. W niezliczonych wywiadach podkreślał, że leczył już przeszło pół
miliona atletów i podał około miliona zastrzyków. Stwierdził, że nie stosuje
chemii, wyłącznie naturalne rzeczy i że dla pacjentów stanowi swego rodzaju
medium, które zawsze podpowie im, co jest dla nich najlepsze.
Więcej
niż lekarz
W Niemczech Müller-Wohlfahrt posiada niepodważalną reputację. Postrzegany
jako doktor-celebryta, rozdaje autografy, pozuje do zdjęć, znalazł się ponadto na
liście stu najbardziej wpływowych ludzi w kraju. Cieszy się tak ogromnym
szacunkiem, że władze ekipy z Monachium nie mają mu za złe nawet tego, że jego
klinikę odwiedzają piłkarze rywali, ostatnio chociażby Julian Draxler i Robert
Lewandowski. „Nabrał na tyle dużego zaufania, że kluby wysyłają do niego
swoich podopiecznych tuż przed pojedynkiem z Bawarczykami” – wyjaśniał na
łamach serwisu fussbalingdoping.de prezydent Bundesligi, Wolfgang Niersbach.
Równie
niepodważalna jest jego pozycja w Bayernie. Za czasów Heynckesa siedział tuż obok
niego na ławce trenerskiej, a stawiane diagnozy decydowały o tym czy dany
zawodnik nadawał się już do gry, czy musiał jeszcze swoje odczekać. Wyobrażacie
sobie, żeby Guardiola wysłuchiwał porad jakiegoś lekarza, odnośnie tego z kogo
może skorzystać w wyjściowej jedenastce, a kogo posadzić co najwyżej na ławce
rezerwowych? W monachijskiej drużynie i z niemieckim medykiem jest to
najwidoczniej możliwe.
Jeśli
pamiętacie „Czas Apokalipsy” i podróż głównego bohatera w głąb Wietnamu, która
z każdym pokonywanym metrem przypominała wędrówkę do samego centrum piekła, to
nietrudno o podobne odczucia wśród zespołów jadących na Allianz Arena. Brakuje
tylko, by stadion witał przyjezdnych kawałkiem AC/DC „Hells Bells”. I należy
pamiętać, że w tej diabelskiej świcie Guardioli nadal ważne miejsce zajmuje człowiek
ze strzykawką w ręku. Bez uwzględnienia Müllera-Wohlfahrta
zagadka nieśmiertelności Bayernu byłaby nierozwiązywalna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz