30
minuta spotkania, lewym skrzydłem naciera Diouf, urywa się francuskiemu obrońcy,
wbiega w pole karne i dośrodkowuje po ziemi. Nadbiegający Petit trąca piłkę, ta
odbija się od Bartheza i trafia pod nogi Diopa. Sekundę później ląduje w
siatce. 31 maja 2002 roku dla Senegalczyków kula ziemska przestała się obracać,
a słońce świeciło jedynie dla nich. Płynące codziennymi obowiązkami i własnym, zawsze
niespiesznym rytmem życie, stało się znośne i radosne. Swoje wyjątkowe chwile
przeżywał wtedy również Bruno Metsu – selekcjoner Senegalu oraz bohater
mundialu w Korei i Japonii.
Metsu rzuca czary
„Kiedy
przeczytałem im uwagi Pelego, który stwierdził, że Senegal jest najsłabszym
ogniwem grupy, natychmiast zauważyłem błysk w ich oczach. Wiedziałem, że będą
walczyć niczym lwy” – wspominał dla „The New York Times” francuski
szkoleniowiec. Przed meczem z „Trójkolorowymi” na okrągło wpajał swoim podopiecznym,
że mistrzowie świata i Europy posiadają słabe punkty. Pokazywał analizy, używał
kaset wideo, po to, by Senegalczycy uwierzyli. Uwierzyli, że Henry i spółka
rzeczywiście pochodzą z Ziemi. I tak jak każdy człowiek mają swoje słabości.
Okrasił
to płomienną tyradą w szatni tuż przed pojedynkiem. A wszystko zwieńczył wspomnianymi
słowami brazylijskiego króla futbolu. I tylko w duchu mógł sobie pomyśleć, żeby
cały ten motywacyjny trud nie poszedł na marne. Nie poszedł, efekt był
piorunujący i przerósł najśmielsze oczekiwania. Senegal zadziwił świat i nie
przestawał go zadziwiać przez kilka następnych dni. Od wygranej z Francją
rozpoczął się niezwykły marsz debiutantów, totalnych żółtodziobów, który
zakończył się dopiero w ćwierćfinale mistrzostw.
Metsu otrzymał przydomek „Biały Czarnoksiężnik”, bo, w istocie, można było odnieść wrażenie, że coś z magii musiało w nim być, jakaś cząstka zdolna zmieniać lub zaklinać rzeczywistość. Pojawił się zupełnie znikąd, tak jakby został przysłany tam przez wyższe siły, wyłącznie po to, aby spełnić swoją misję. O jego wcześniejszych trenerskich przygodach nie ma nawet, co wspominać, pracował w mało ciekawych piłkarskich miejscach i nie osiągał niczego wartego zapamiętania. Senegal, reprezentacje bez jakichkolwiek wówczas futbolowych sukcesów, objął w 2000 roku.
Wystarczyły
dwie wiosny, by w kompletnie nieprawdopodobny sposób z szaraków i
przeciętniaków uczynić potężniejszą na Czarnym Lądzie ekipę, która na
kontynencie siała postrach, a i poza nim mogła napsuć krwi każdemu
przeciwnikowi.
To
za jego schedy Senegal po raz pierwszy i ostatni do tej pory zagrał w finale
Pucharu Narodów Afryki. Po raz pierwszy i ostatni również wystąpił na mundialu.
To dopiero za jego panowania „Lwy Tarenga”, jak zwykło się określać tę drużynę,
zaczęły pożerać rywali. Metsu wniósł niespotykanego wcześniej ducha walki i
wolę zwycięstwa. Choć miejscowi, od wieków wdychający opary religii voo doo i
rdzennych wierzeń, wiedzieli swoje i na pewno stwierdzili, że to była prawdziwa
magia.
Swoistym
apogeum magiczności możemy za to nazwać 30 minutę pojedynku z obrońcami tytułu
i bramkę Diopa. W późniejszych latach okaże się, że najpiękniejszą chwilę w szkoleniowej
karierze Francuza. Wspomnienie, które towarzyszyć mu będzie przez kolejne
sezony wzlotów i upadków, powodujące, że żaden następny sukces nie będzie już smakował
równie dobrze.
Ucieczka z Czarnego Lądu
„Nie
trzeba być wielkim trenerem, aby ustawić zespół w systemie 4-4-2 czy 4-3-3.
Motywowanie graczy, budowanie w nich pewności siebie, obserwowanie, jak rosną
mentalnie… futbol to nie tylko taktyka i niektórzy ludzie o tym zapomnieli” –
pouczał podczas mistrzostw w Korei i Japonii żurnalistów „The Guardian”.
Jonathan
Wilson w artykule dla „The National” fenomen Metsu oraz reprezentacji Senegalu
wyjaśniał tym, że byli dla siebie po prostu stworzeni. Francuz trafił, więc do
kraju i drużyny, które idealnie wpasowały się w jego charakter oraz styl pracy.
Przede
wszystkim niczego swoim podopiecznym nie narzucał. Wolał wysłuchać zawodnika
niż go ukarać. Tak też się stało w trakcie mundialu. Kiedy Khalilou Fadigę
oskarżono o kradzież naszyjnika z jednego ze sklepów jubilerskich w Korei
Południowej na tydzień przed meczem z „Trójkolorowymi”, zaakceptował
wyjaśnienia gracza, który mówił o nieodpowiedzialnym wybryku, i nie odesłał go
do domu.
Filozofia
gry zaś opierała się na atrakcyjnym futbolu, na zabawie w piłkę, lecz także na
luźnym podejściu do spraw poza boiskowych. Gdy zaskoczeni dziennikarze odkryli,
że zawodnicy Senegalu na dzień przed spotkaniem z Francją o drugiej w nocy
uprawiali zapasy w hotelu, Metsu skwitował, że każdy przygotowuje się w taki
sposób, jaki mu najbardziej odpowiada. Tłumaczył dalej publicystom „The
Guardian”: „Piłka nożna jest zabawą, doskonale wiem, co gracze robią na
treningu i na, co mogą sobie pozwolić poza nim”.
Metsu
wycisnął z własnych zawodników maksimum, a sam mundial w Azji był
najpiękniejszą przygodą w jego karierze. Opowiadał w wywiadzie dla „The
Guardian”: „Smakowanie mistrzostw świata jest magiczne, czujesz się jakbyś pochodził
z innej planety”.
Po
bezprecedensowych mistrzostwach roku 2002 francuskiego szkoleniowca w tym afrykańskim
państwie spotkała… krytyka. Jeszcze po triumfie w meczu otwarcia ogłaszali
święto narodowe, a po powrocie media miały już mu za złe, że w spotkaniu z
Turcją wystawił identyczny, wyczerpany poprzednimi bojami, skład i że nie
stosował odpowiedniej rotacji. Dziennikarz Babacar Louis Camara na łamach
magazynu „Le Soleil” pisał dosadnie: „To, co powiem jest paskudne, ale
zostaliśmy pokonani z powodu złego prowadzenia reprezentacji”.
Metsu
jeszcze tego samego roku opuścił Czarny Ląd. Musiał czuć jedynie rozgoryczenie,
gdyż zaoferował Senegalowi wszystko, przeszedł nawet na islam i przybrał imię Abdul
Karim, a w zamian otrzymał tylko ludzką złość. Zakotwiczył na Bliskim Wschodzie,
który stał się dla niego drugim domem do końca jego trenerskich dni.
W
2003 z Al Ain sięgnął po azjatycki puchar mistrzów. Ten katarski zespół zaszedł
tak daleko po raz pierwszy i ostatni. W 2007 poprowadził Zjednoczone Emiraty
Arabskie do historycznego, pierwszego zwycięstwa w Gulf Cup of Nations. Żadne z
tych osiągnięć nie mogło się jednak równać z tym z lata 2002 roku.
Ostatni mecz
„Nie
byłbym znany, gdybym nie wyjechał pracować do Afryki” – oświadczył w 2003 roku
w wywiadzie dla agencji prasowej APS. Siedem lat później u „Białego
Czarnoksiężnika” wykryto nowotwór. Raka jelita grubego zdiagnozowano w
momencie, gdy po Diego Maradonie obejmował katarski Al Wasl. Natychmiast
zrezygnował z trenowania klubu i poddał się chemioterapii.
W
rozmowie z żurnalistami francuskiego dziennika „L’Equipe” zwierzał się, że słowa
lekarzy brzmiały niczym wyrok. Dowiedział się o przerzutach na płuca oraz
wątrobę i że pozostały mu trzy miesiące życia: „To był ogromny szok. Od razu
zacząłem leczenie. Kiedy udałem się do szpitala, jeździłem już na wózku
inwalidzkim. Byłem bardzo słaby, lecz nie chciałem nawet myśleć o tym, by się
poddać”.
W
ciągu kuracji stracił 17 kilogramów: „W lutym nikt nie zauważył, że miałem
zapalenie płuc. Dopadło mnie akurat w trakcie chemioterapii. Przez dziesięć dni
balansowałem między życiem a śmiercią. To najcięższa walka jaką kiedykolwiek
stoczyłem. 90% ludzi umiera w podobnych sytuacjach, ja mam natomiast niesamowite
pragnienie, aby żyć dalej”.
Dawniej
wmawiał futbolistom, że oto przed nimi mecz życia, w którym zwycięstwo należy
wyszarpać za wszelką cenę. W tym roku to on brał w nim udział, co podkreślał na
łamach „L’Equipe”: „Czasami, przed ważnym pojedynkiem, mówi się piłkarzom, że to
mecz ich życia. Ale zazwyczaj tak nie jest. A dzisiaj, tak, to ja gram w meczu
o swoje życie”. Tego meczu Bruno Mestsu jednak nie wygrał.