Jego
szkoleniowa kariera przypomina opasłą księgę, której okładka intryguje od
pierwszego wejrzenia, a piękna oprawa i wspaniałe zdobienia kuszą swym powabem.
Frapujący tytuł natychmiast przykuwa uwagę. Zapowiedź prawie 40-letnich dziejów
Szweda na ławce trenerskiej, usianych niezapomnianymi sukcesami, bolesnymi porażkami
i potężnymi skandalami zmusza do zatopienia się w początkowe strony.
Wówczas
myślimy, że obcujemy z dziełem, które wstrzyma nasz oddech od pierwszego do ostatniego
słowa, spowoduje, że serce przestanie bić swoim normalnym rytmem, a umysł
wyłączy się na wszelkie inne doznania niż czytanie. Jeszcze nie wiemy, że tę z
pozoru pasjonującą opowieść w pewnej chwili zastąpi zwykła proza życia. Że mamy
do czynienia z historią wykorzystanej szansy, by wedrzeć się do świata wielkiej
piłki i niewykorzystanej okazji, by wzbić się na samiuteńki szczyt.
Rozdział pierwszy: od Szwecji po
Włochy
Wstęp
pochłania bez reszty, wyrazy płynnie przechodzą w zdania, a te w akapity i strony.
Zaczyna się na bliżej nieznanym szwedzkim wygwizdowie. Sven-Goran Eriksson
najpierw był asystentem, a następnie przez okrągły rok samodzielnym szkoleniowcem
trzecioligowca z Degerfors.
Ledwie
rozpoczął menadżerską przygodę i nagle jesteśmy świadkami trzęsienia ziemi typowego
dla dreszczowców Hitchcocka. Przeciętna historyjka w zawrotnym tempie
przeistacza się w fascynującą i tak nieprawdopodobną, że w naszym mniemaniu nie
mogła ona zdarzyć się naprawdę. Jej ciąg przyczynowo-skutkowy zakrawa na solidną
pozycję z górnej półki science fiction. Oto bowiem po trenerskiego żółtodzioba,
który na karku nie ma nawet trzydziestu lat, bez jakiegokolwiek doświadczenia i
jakichkolwiek osiągnięć, sięga najsłynniejszy miejscowy klub, od przeszło dekady
nie potrafiący wygrać żadnego trofeum – IFK Goteborg.
Dalej
opowieść nadal trzyma w napięciu. Początek młokosa w znanym zespole nie należy
do dobrych. Trzy pierwsze mecze przegrywa i zastanawia się nad rezygnacją z
zajmowanego stanowiska. W drużynie zostaje tylko dzięki namowom swoich podopiecznych.
Sezon kończy na drugiej pozycji i z krajowym pucharem. Potem wszystko idzie jak
z płatka.
W
1982 roku zdobywa tytuł mistrzowski, Puchar Szwecji i Puchar UEFA. Ten ostatni wyczyn
szokuje w szczególności, gdyż jest pierwszym tak znaczącym dla tamtejszej
klubowej piłki, która wtedy na Starym Kontynencie znaczyła mniej niż niewiele.
Młody
człowiek, małomówny i nieśmiały, wybija się z prowincji i dokonuje prawdziwej
rewolucji szwedzkiego futbolu, z której nie zdaje sobie jeszcze sprawy. Wraz z
dwójką Anglików – Royem Hodgsonem i Bobem Houghtonem – wywraca do góry nogami,
wzorującą się dotychczas na topornym niemieckim systemie, ligową kopaninę.
Wprowadza krycie strefowe, pressing, ustawia wysoko linię obrony, kładzie
nacisk na wzorową organizację gry.
Szybko
ulatnia się ze Skandynawii, lecz pomimo krótkiego – raptem pięcioletniego –
pobytu tworzy solidne podwaliny pod dalsze sukcesy. IFK Goteborg kilka wiosen
później dochodzi do półfinału Pucharu Mistrzów i ponownie triumfuje w Pucharze
UEFA. On tymczasem podbija kontynent z Benficą, by następnie wylądować na
Półwyspie Apenińskim. Trudny i nie do przejścia dla wielu szlak od zera do
bohatera, dla niego był niesłychanie łatwy. To tak, jakby Szwed wynalazł
szybowiec, zanim ktokolwiek pomyślał od fruwaniu w przestworzach i odleciał nim
w odległe krainy „wielkiej piłki”.
Nie
trzeba wymieniać wszystkich osiągnięć Erikssona. Wystarczy wspomnieć, że w
całej swojej karierze zdobył siedemnaście trofeów. Został pierwszym na kuli
ziemskiej menadżerem, który sięgał po dublet (mistrzostwo i puchar) w trzech
różnych państwach. Największy rozgłos zyskał dowodząc Lazio Rzym w latach
1997-2001. Dzięki finansowemu wsparciu ówczesnego prezydenta klubu Sergio
Cragnottiego, który wpompował w zespół niemal trzysta milionów, zbudował
niepokonaną w Italii ekipę (najlepsza w Serie A w 2000 roku) i konkurencyjną na
Starym Kontynencie (Puchar Zdobywców Pucharów 1999 i Superpuchar Europy w
2000).
Rozdział drugi: kobiety
W
2001 roku wylądował w kolebce futbolu. Piłkarski Mount Everest był już na
wyciągnięcie ręki. Erikssona mianowano selekcjonerem „Synów Albionu”. Stał się pierwszym
cudzoziemcem zatrudnionym przez angielską federację w jej stu trzydziestoletniej
historii. Aczkolwiek obcokrajowcem z łatą szanowanego fachowca oraz reputacją prawdziwego
specjalisty trenerskiej ławki.
Zdawał
się być idealnym kandydatem na tę gorącą posadę. Zawsze kalkulujący na chłodno,
pozbawiony emocji analityk. Zawsze spokojny, nigdy nie tracił nad sobą
kontroli, skupiał się wyłącznie na pracy. Okaz kultury przed kamerami. Dystyngowany
szkoleniowiec noszący okulary Armaniego, posiadający prawie trzydzieści
markowych garniturów. Miał poprowadzić drużynę narodową do wielkich triumfów. Niestety,
zabrakło tej przysłowiowej kropki nad i.
W
tym momencie wartka akcja zaczęła niespodziewanie wyhamowywać. Narracja stała
się nużąca, potoczysty język zastąpiły niezdarne zdania i niezgrabne słowa.
Barwne opisy oraz dramatyczne wydarzenia zniknęły, pojawiła się ponura
codzienność. Oczekiwany punkt kulminacyjny nie nadszedł. Ogromne nadzieje ustąpiły
miejsca znacznie większym rozczarowaniom, a sukcesy porażkom.
Pierwszy
zawód fani przeżyli na Mundialu w Korei i Japonii. Ćwierćfinałowa przegrana z
późniejszym mistrzem Brazylią ujmy nie przynosiła, lecz przebieg meczu budził
spory niedosyt. Gdy Ronaldinho otrzymał czerwoną kartkę i od 57 minuty Anglicy
grali w przewadze, Eriksson nie zareagował odpowiednio i nie powalczył o
wyrównanie. Prasa krytykowała go za brak charyzmy, za to, że nie żyje
spotkaniami i nie ma wpływu na zespół.
To
wszystko potwierdziło się na kolejnych turniejach. Prawdziwą zmorą Szweda okazał
się Luiz Felipe Scolari, który jako głównodowodzący Portugalią eliminował
Anglię jeszcze dwukrotnie – na Mistrzostwach Europy w 2004 i na Mistrzostwach
Świata w 2006 roku.
Na
Wyspach znacznie głośniej jednak było o jego pozaboiskowych wyczynach niż o
wynikach piłkarskich. Kawał porządnego czytadła zmienił format błyskawicznie. Powieść
coraz mocniej uderzała w struny typowej sztampy, aż przerodziła się nic nie
wartą szmirę. Nie powalała, nie intrygowała i nie wzruszała. Stała się szara i
posępna niczym otaczająca nas rzeczywistość.
Erikssona,
częściej niż na murawach nadzorującego treningami, na stadionach przyglądającego
się występom swoich podopiecznych oraz rywali, widywano na czołówkach
tabloidów. Do gazet wyciekały, jeden po drugim, romanse selekcjonera. Parę
tygodni przed Mistrzostwami Świata w 2002 roku Ulrika Johnsson wyjawiła
dziennikarzom wiele pikantnych szczegółów z zażyłości, jaka łączyła ją z
trenerem.
Po
Euro 2004 znowu wybuchł skandal. Tym razem menadżer zdradzał swoją partnerkę z
sekretarką związku piłkarskiego – Farią Alam. W aferę zamieszany był również
dyrektor federacji Mark Palios, który w konsekwencji podał się do dymisji. Tymczasem
Erikssona z zarzutów oczyszczono i zaproponowano mu nowy kontakt.
Rozdział trzeci: pieniądze
Choć
kobiety nadwątliły wizerunek trenera, to dopiero gigantyczne pieniądze zmieniły
go nie do poznania. Ten niegdyś piłkarski idealista, zapatrzony wyłącznie w
futbol, nie widzący świata poza meczami, rywalizacją i zwyciężaniem, przybrał
postać cynika, dla którego wysokość kontaktu od tej pory była najważniejsza. Dalsze
karty księgi wypełniła stęchła atmosfera zgnilizny moralnej.
Jeszcze
prowadząc Anglię, za plecami kierującego wówczas Chelsea Londyn Claudio
Ranieriego, zaczął negocjować warunki zatrudnienia z Peterem Kenyonem i Romanem
Abramowiczem.
W
2006 roku Mazher Mahmood, publicysta czasopisma „News of the World, podając się
za szejka, który lada moment wykupi Aston Villę, nakłonił Szweda do podpisania iście
ambasadorskiego kontraktu i objęcia klubu tuż po Mundialu w Niemczech.
W
następnych latach Eriksson brylował we wszelkich rankingach najlepiej
zarabiających menadżerów na globie. Na przestrzeni sześciu ostatnich sezonów miejsce
pracy zmieniał siedmiokrotnie. W żadnym z nich nie wytrzymał dwunastu miesięcy.
Praktycznie za każdym razem przygody w nowych ekipach bądź reprezentacjach
kończył przedwcześnie. Za przedterminowe zerwanie umowy, pracodawcy wypłacali
mu sowite odszkodowania. Według niektórych źródeł na samych odprawach zarobił
około szesnastu milionów funtów.
Nie
wypalił wielomilionowy projekt w Manchesterze City. W Meksyku od samego
początku wzbudzał niechęć fanów. Nie interesował się ichniejszym futbolem, nie
znał hiszpańskiego i do drużyny narodowej nagminnie powoływał naturalizowanych
graczy. Ustanowił niechlubny rekord reprezentacji – wygrał zaledwie jedno z
siedmiu kolejnych pojedynków eliminacji do mistrzostw w RPA i do dalszej rundy
awansował tylko dzięki lepszemu bilansowi bramkowemu od Jamajki. Jego zwolnienie
wywołało narodowy entuzjazm, na ulice miast wyszło przeszło trzydzieści tysięcy
kibiców.
Do
jego pracy wdarła się niechlujność. Nie dbał o treningi oraz analizy taktyczne.
Stał się zadeklarowanym sympatykiem Football Managera i Youtube’a w
poszukiwaniu oraz ocenianiu potencjału zawodników. Kiedy kierował Meksykiem i
Wybrzeżem Kości Słoniowej nie zadbał nawet o to, aby zniwelować barierę
komunikacyjną.
Będąc
selekcjonerem afrykańskiego zespołu pobierał dniówkę większą o kilkadziesiąt
tysięcy od przeciętnego, żyjącego tam w skrajnym ubóstwie mieszkańca. Oprócz tego
dostał apartament w Londynie, kartę kredytową z nieograniczonymi środkami oraz
dodatkowe pieniądze na wyżywienie, zakwaterowanie i transport. W wywiadach
zwierzał się, że kompletnie nie rozumie powszechnego oburzenia, jakie powoduje
lukratywność jego umowy.
Wcześniej
z ust menadżera wypływały górnolotne, pełne emfazy słowa: „Największą przeszkodą
w osiąganiu sukcesów jest lęk przed porażką”. Potem ładne stwierdzenia i ideały
zastąpiła kasa. Trenerka stała się dla Erikssona drogą do pieniędzy i
zamożnego, wygodnego życia. Dawny romantyk futbolu przeistoczył się w
oportunistę, nie zachował nawet resztek ambicji. Brak jakichkolwiek sukcesów rekompensowała
wielkość kontraktu.
Wybierając
nowych pracodawców w pierwszej kolejności patrzył na zasobność ich portfelów.
To dlatego korzystał z ofert trzecioligowego Notts County i drugoligowego
Leicester City. Interesowały go wieloletnie, wypchane forsą projekty. Gdy
tracił robotę, wykłócał się z właścicielami o odszkodowania.
Ostatni rozdział ?
Czytelnik,
tak zachłannie pochłaniający początkowe strony opowieści, od dobrych
kilkudziesięciu zanudzający się na śmierć, przemierza przez następne karty
księgi w nadziei na nagłą i zaskakującą zmianę wypadków. Jednak kolejne akapity
wypełniają jedynie słupki, cyfry i gotówka. Na piłkę nożną nie ma już miejsca.
Sam
Eriksson z biegiem czasu zaczął coraz bardziej osuwać się w kierunku egzotyki. W
zeszłym roku został dyrektorem technicznym w tajlandzkim klubie BEC Tero Sasana.
Przed chwilą mianowano go dyrektorem drużyny ze Zjednoczonych Emiratów
Arabskich – Al Nasr.
Drastyczną
modyfikację priorytetów u Szweda najlepiej obrazuje sytuacja, którą opisał
Dietmar Hamman w swej autobiografii. Kiedy przebywał na obozie przygotowawczym
Manchesteru City w Tajlandii, relacjonował: „Pewnego poranka odpoczywałem na
leżaku obok basenu. Zobaczyłem, że Sven zbliża się do mnie, trzymając w ręku
srebrną tacę z szampanem i dwoma kieliszkami. Była dziesiąta rano. Spojrzałem
na szefa i zapytałem, co świętujemy. Odwrócił się, nabrał powietrza i
odpowiedział, że świętujemy życie. Następnie mówił, że lubi to miejsce, że
menadżerem będzie przez jakieś pięć lat i potem tu wróci z dwiema czarującymi
kobietami”.
Sven-Goran
Eriksson nadal tworzy księgę swojego życia, ale nie będzie miała ona
szczęśliwego i godnego początku kariery zakończenia. Przyjmując parę dni temu propozycję
Al Nasr dał jasno do zrozumienia, że w jego niedokończonej powieści na pointę
nie ma co liczyć.