Według
mieszkańców Vauvert, maleńkiej wioski w południowej części Francji, można
nastawić swój zegarek zgodnie z nawykami Rene Girarda. Każdego ranka, zawsze o
tej samej porze, wpada do tej samej kawiarni i zamawia kawę, odwiedza zawsze
ten sam kiosk, by odebrać poranne gazety. Potem wyrusza w 35-kilometrową podróż
do Montpellier, niewielkiej - liczącej trochę ponad 200 tysięcy, położonej nad
Morzem Śródziemnym – mieściny, która tego roku jest na ustach niemal każdego
Francuza.
Wszystko
za sprawą piłkarskiej drużyny, która w obecnym sezonie jest największą
rewelacją Ligue 1. Zajmuje drugie miejsce, ze stratą jednego punktu do
liderującego PSG. Wczorajszego wieczoru przeciwstawiła się paryżanom na ich
własnym stadionie, będąc o krok od sprawienia nie lada sensacji. Do 88 minuty
prowadziła 2:1 i jedynie genialna akcja Jeremy’ego Meneza pozwoliła
podopiecznym Ancelottiego uratować skórę. Zespół zbudowany za niespełna siedem
milionów euro stawił czoła ekipie, której podstawowa jedenastka kosztowała
dziesięciokrotnie więcej (wliczając zawodników, którzy weszli z ławki
rezerwowych, wyjdzie suma piętnastokrotnie większa).
W
ogóle ten sezon to dla Montpellier piękna bajka, która zdaje się nie mieć
końca. Ogrywali już Marsylię, Lyon, Rennes, remisowali z Saint Ettiene oraz
Bordeaux. Nad czwartym miejscem mają bezpieczną 11-punktową przewagę i nawet,
jeśli rywale zwyciężą w zaległych spotkaniach to różnica ośmiu oczek nadal
będzie komfortowa. Klub, którego budżet wynosi, zaledwie 33 mln euro - szósty
najmniejszy w lidze – potrafi rywalizować z potentatami finansowymi rozgrywek.
W ciągu minionych pięciu lat na transfery poszło nieco ponad pięć milionów. Co
więcej, w kadrze nie nastąpiły prawie żadne zmiany personalne względem sezonu
poprzedniego (zakończonego dopiero na 14 pozycji).
Tajemnicę
ostatnich triumfów Montpellier stanowi system szkolenia młodzieży. W pojedynku
z Paris Saint Germain po murawie biegało pięciu wychowanków: bramkarz Geoffrey
Jourden, obrońca Mapou Yanga-Mbiwa, pomocnicy Jamel Saihi i Younes Belhanda
oraz Benjamin Stambouli, który wszedł z ławki rezerwowych w 63 minucie. W 27-osobowej
kadrze znajduje się 13 graczy, będących produktem miejscowym.
Trzeba
również wspomnieć o znakomitym systemie skautingowym, dzięki, któremu z drugiej
ligi udało się wyciągnąć największą aktualnie gwiazdę – Oliviera Girouda.
Kupiony za dwa miliony z FC Tours, jest nie tylko najlepszym strzelcem swojej drużyny,
ale także całych rozgrywek – 16 goli w 23 meczach (34 procent bramek zdobytych
przez podopiecznych Girarda). Wcześniej furorę robił Alberto Costa, ściągnięty
za darmo z trzecioligowego FC Sete, wytransferowany później do Valencii za 6,5
mln.
Obecny
zespół to zlepek niedoświadczonych młokosów z lokalnej szkółki bądź
reprezentantów młodzieżówek Francji (m. in. Garry Bocaly, Remy Cabella);
futbolistów bez większego stażu w Ligue 1, jak Giroud czy Joris Marveaux; oraz
weteranów boisk europejskich: Hilton, Estrada, Utaka. Nad całością panuje
wspomniany wcześniej Girard.
Zanim
przejął ekipę z Montpellier jego trenerski dorobek nie robił imponującego
wrażenia. Dość powiedzieć, że do 2009 roku na ławce rezerwowych w Ligue 1
spędził niespełna dwa sezony (Olympique Nimes 1991/1992 oraz Racing Strasbourg
w roku 1998). Potem był asystentem Aime Jacqueta oraz Rogera Lemmera, a
następnie trenował sekcje młodzieżowe Francji.
Dziś
tworzy coś niezwykłego w Montpellier. Klubie, który wyłącznie raz zabłysnął na
francuskiej scenie. W 1988 uplasował się na trzeciej pozycji w lidze, w 1990
sięgnął po krajowy puchar, a w 1991 dofrunął do ćwierćfinału Pucharu Zdobywców
Pucharów. Wtedy zespołem dowodzili, m. in. Laurent Blanc, Carlos Valderrama
oraz Eric Cantona. Girard dokonuje czegoś niezwykłego, bo już w pierwszym roku
pracy zajął piąte miejsce, w kolejnym doprowadził drużynę do finału Pucharu
Ligi, a w bieżącym toczy batalię o ostateczny triumf w rozgrywkach. Dokonuje
czegoś niezwykłego, bo urzeczywistnia najszlachetniejsze idee piłki nożnej
(istotą sukcesu nie są gigantyczne inwestycje, lecz szkolenie młodzików). Pod
jego pieczą wychowankowie dojrzewają w zawrotnym tempie (Younesem Belhandą
interesuje się podobno sama Barcelona, a Mapou Yanga-Mbiwą Olimpique Lyon).
Siedem lat praktyki w młodzieżówkach dało mu niezbędne doświadczenie, a teraz zaowocowało
doskonałym postępem młodzieży z Montpellier.
Taki
też był cel prezesa Louisa Nicollina. Najął szkoleniowca kompetentnego w pracy
z nowicjuszami, by wykorzystać potencjał nowicjuszy lokalnych. Właściciela
można zatem uważać za protoplastę aktualnych osiągnięć Montpellier. A we
francuskim futbolu próżno szukać drugiej tak barwnej postaci.
Człowiek,
który nie ma matury, zamiast do szkoły chodził na mecze, zarządza
przedsiębiorstwem osiągającym roczny obrót w okolicach 300 mln euro (przedsiębiorstwem
parającym się, notabene, wywożeniem oraz utylizacją śmieci). Firma zatrudnia
około sześciu tysięcy pracowników i posiada oddziały za granicą. Nicollin założył
ją od podstaw w latach sześćdziesiątych. W klubie zresztą musiał spełnić
identyczną rolę. Wszystko musiał budować od podstaw. Kiedy bowiem go przejmował
w 1974 roku, znajdował się on w stanie agonalnym (w sezonie 1974/1975 zajął
ósmą pozycję w czwartej lidze).
Przez
tyle lat, mimo licznych niepowodzeń i niewielu drobnych sukcesików, Nicollin nie
stracił zapału i pasji. Zamiast na trybunach woli siedzieć na ławce
rezerwowych, wśród zawodników, by chłonąć emocje piłkarskie całym sobą. Słynie
z prostolinijności oraz niewybrednego języka. Nie przebiera w słowach, zawsze
mówi to, co myśli. Po przegranym spotkaniu z Auxerre, tak powiedział o
Pedrettim: „Ten mały pedałek przez cały czas wpływał na decyzje sędziego,
zajmiemy się nim w rewanżu na La Mosson". Po tej wypowiedzi został
zawieszony przez francuską federację na dwa miesiące. O nowym Brazylijskim
nabytku PSG potrafił stwierdzić: „Maxwell, czy to nie jest kawa?”. Wspominając
o możliwym mistrzostwie jego zespołu, ogłosił: „Montpellier mistrzem Francji ?
Gdybym był w Marsylii, Paryżu, Lyonie, Lille czy Rennes dźgnąłbym się w tyłek
kiełbasą. Cóż za wstyd to byłyby dla nich”.
Dla
Montpellier dotychczasowy sezon jest jak piękny sen, który niedługo może jednak
przerodzić się w koszmar. Nie wiemy czy drużyna zdoła utrzymać formę do
ostatniej kolejki (w poprzednim po 14 kolejkach zajmowali trzecie miejsce, by
na koniec wylądować na pozycji 14). Nie wiemy, co czeka klub podczas letniego
okienka transferowego (niewykluczone są sprzedaże najlepszych piłkarzy). Nie
wiemy wreszcie jak ekipa Girarda poradzi sobie z walką na kilku frontach
(potencjalny awans do Ligi Mistrzów, plus liga i puchary).
Wiele
już było w futbolu klubów, które w jednej sekundzie wzleciały na wyżyny, a w
następnej pogrążyły się w czeluściach przeciętności, niczym meteory, które w
duszącej atmosferze wszechwładnego pieniądza płonęły doszczętnie, zanim zdążyły
na dobre rozbłysnąć. Ta bajka dla Montpellier może zatem nie mieć happy endu.