Libreville,
stolica Gabonu licząca niespełna 600 tysięcy mieszkańców, to miejsce szczególne
dla Zambijczyków. Tam przed dziewiętnastu laty doszło do jednej z największych
tragedii w historii sportu (w katastrofie lotniczej zginęła niemal cała
reprezentacja Zambii). Tam również ta afrykańska ekipa, wczorajszego wieczoru,
sięgnęła po raz pierwszy po Puchar Narodów Afryki. To doprawdy ironia losu. Miejsce
od lat przeklęte, teraz okazało się szczęśliwe. Od dzisiaj nie ma chyba na
globie skrawka obszaru, który budziłby tak skrajnie ambiwalentne uczucia.
Koniec wszechrzeczy
27
kwietnia 1993 roku kilka minut po starcie z lotniska w Libreville w samolocie -
transportującym zawodników Zambii na mecz z Senegalem - nastąpiła awaria lewego
silnika. Wówczas fatalny w skutkach błąd popełnił pilot, wyłączając sprawny
prawy silnik. Samolot runął do oceanu. Rozbił się około 500 metrów od brzegu.
Zginęli wszyscy, w tym 18-u piłkarzy drużyny narodowej.
„Doskonale
pamiętam, że tego fatalnego 28 kwietnia byłem w szkole. To był mroczny dzień,
który zaszokował cały naród. (…) Dzieci, kobiety, mężczyźni, młodzi i dorośli
byli zjednoczeni w smutku” – relacjonował Chongo Kabon, dziennikarz „Zambian
Economist”. Ta tragedia zabrała reprezentacji nie tylko wspaniałych
futbolistów, żonom ich mężów, dzieciom ich ojców, ale całemu narodowi obebrała
nadzieję. Wizytówkę kraju, jedyną rzecz, z której mogli czerpać niepohamowaną
radość, z której mogli być dumni.
Jak
piekielnie zdolną drużynę miała w tamtym czasie Zambia, pokazały Igrzyska
Olimpijskie w Seulu. Młody zespół rozgromił Włochów 4-0, a hat-tricka strzelił
Kalusha Bwalaga. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych „Chipolopolo”
byli wschodzącą siłą afrykańskiej piłki, a jej największą gwiazdą wspomniany
Bwalaga, który jako jedyny przeżył katastrofę. Ocalał przez przypadek. Nie
znalazł się w samolocie, gdyż występował w PSV Eindhoven i miał lecieć osobno. W
następnych latach stał się kluczową postacią dla zambijskiego futbolu.
Łabędzi śpiew Bwalagi
Na
Puchar Narodów Afryki w 1994 roku jechał w funkcji kapitana. Wtedy jednak nie
udało mu się sięgnąć po puchar. Zespół kierowany determinacją i pragnieniem
uczczenia pamięci zmarłych, uległ w finale Nigerii 1-2. Mimo to piłkarze do ojczyzny
wracali niczym bohaterowie. Dokonali bowiem rzeczy bezprecedensowej. Ekipa
zmontowana naprędce, z drugiego garnituru, w ciągu zaledwie paru miesięcy po
katastrofie zdobyła wicemistrzostwo.
Później
nie było już tak dobrze. Zambijski futbol utonął w odmętach przeciętności i
zapomnienia. Na sześciu następnych turniejach reprezentacja nie wychodziła z
fazy grupowej. Wszystko zaczęło zmieniać się od 2006 roku, kiedy to Bwalaga został
prezydentem federacji piłkarskiej. Od tamtego momentu rozpoczął 6-letni plan
odbudowy, którego zwieńczenie stanowi wczorajszy triumf.
Przed
turniejem Zambię uważało się za jedną z najsłabszych reprezentacji. Selekcjoner
Gwinei Równikowej, Brazylijczyk Gilson Paulo, z dużą stanowczością stwierdził:
„Są najsłabszą drużyną w grupie. (…) Porażka z Zambią jest nie do
zaakceptowania”.
Zanim Zambia udała się do Gwinei w rankingu FIFA sklasyfikowano ją dopiero na
71 miejscu (18 pozycja w Afryce). W czterech kolejnych towarzyskich meczach
przeciwko drużynom afrykańskim nie potrafiła strzelić bramki. W kadrze posiada tylko
dwóch zawodników z Europy: Emmanuela Mayukę z Young Boys Berno oraz Chisambę
Lungu z rosyjskiego drugoligowca Uralu Oblast. Gracz Utrechtu, Clifford
Mulenga, na pucharowe rozgrywki nie pojechał ze względu na konflikt z trenerem
(złamał jedną z żelaznych zasad szkoleniowca, opuścił w nocy hotel).
Selekcjonerowi
także warto poświęcić kilka zdań. Herve Renard około siedmiu lat temu zwolniony
został z czwartoligowego Cambridge United. Potem był asystentem Claude’a Le Roy
w Ghanie. Zambię objął po raz pierwszy w kwietniu 2010 roku i doprowadził do
ćwierćfinału w Pucharu Narodów Afryki (porażka po rzutach karnych z Nigerią).
Dwa dni później przejął Angolę, gdzie otrzymał większy kontrakt. Do Zambii
wrócił w październiku 2011.
Finis coronat opus
Na
samym turnieju Renard znakomicie motywował swoich podopiecznych uderzając w
patriotyczne struny: „Jest coś pisanego, że musimy grać, by uczcić pamięć
narodowej drużyny Zambii, która zginęła w 1993 roku”. Kolejne szczeble
turniejowej drabinki przeskakiwali dzięki niesamowitemu zaangażowaniu oraz
doskonałej zespołowej grze. Plan Bwalagi, którego głównym punktem było
zachowanie ciągłości w kadrze zaowocował wzajemnym zrozumieniem i poświęceniem.
Każdy z piłkarzy znał swoich partnerów na wylot, wszelkie słabości i atuty (skład od 2006 roku zmienił się w niewielkim stopniu, niektórzy
grali po raz czwarty w takim turnieju). Dzięki temu Francuzowi
łatwiej było narzucić taktyczny rygor oraz odpowiednio zespół ustawić.
W
świecie futbolu niewiele jest tak pięknych i romantycznych, a zarazem
przesiąkniętych tragizmem historii. Bo rzadko zdarza się, by drużyna bez
gwiazd, bez rozpoznawalnych dla przeciętnego fana piłki kopanej nazwisk, z
trenerskim żółtodziobem na ławce, wygrywała rozgrywki obsadzone hegemonami
afrykańskiej piłki. Tym bardziej w miejscu tak bolesnych wspomnień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz