„Nie
wiem, dlaczego go wybrali. Nie wiem, kim on w ogóle jest” – grzmiał César Luis Menotti. A on przybył
właściwie znikąd. To jego pierwsze mistrzostwa w roli selekcjonera, jeszcze
pięć lat temu nie splamił się pracą trenera. Objął reprezentację, zajął z nią
pierwsze miejsce w grupie eliminacyjnej, pojechał na mundial i wszedł do finału.
Tytuł dla Argentyny? Przez trzy lata pod wodzą Alejandro Sabelli to brzmiało
jak dobry żart.
Niespełna
60-letni szkoleniowiec właśnie bierze udział w turnieju swojego życia. W jego
trenerskim CV znajdziemy niewiele – jedynie dwuletnie doświadczenie wyniesione
z Estudiantes La Plata, a od połowy 2011 roku Messi i spółka. Nic więc
dziwnego, że Menotti - legendarny trener, który z „Albicelestes” wygrał Mistrzostwa
Świata w 1978 - obruszył się na wieść o powierzeniu drużyny narodowej zupełnie
nieznanemu menedżerowi. A ten, aby zostać jej selekcjonerem, musiał najpierw
anulować kontrakt z Al Jazira Club.
Veni, vidi, vici
Karierę
trenerską rozpoczyna w marcu 2009 roku. To wtedy, po raz pierwszy w swym życiu,
samodzielnie obejmuje klub piłkarski. Estudiantes La Plata należy wówczas do
ligowych przeciętniaków. W Copa Libertadores zaś ponosi wstydliwą porażkę za
wstydliwą porażką. Rundę kwalifikacyjną przebrnęła tylko dzięki zasadzie bramek
wyjazdowych, a w fazie grupowej przegrała dwa z trzech pierwszych spotkań.
Dla
Sabelli to nie problem, by jeszcze tej samej wiosny sięgnąć po puchar – 11
zwycięstw z rzędu, 14 strzelonych, raptem dwa stracone gole i trofeum ląduje w klubowej
gablocie. Wkracza do zespołu wyniszczonego wewnętrznymi kłótniami i z marszu
zdobywa trofeum, na które czekali tam prawie cztery dekady. W następnym roku
dokłada mistrzostwo kraju i okazuje się, że Estudiantes znalazło swojego
Midasa.
I
tak niespodziewanie, jak przejął ekipę z La Platy i wprowadził ją na szczyt,
tak równie szybko z niej odszedł. W lutym 2011 już go w klubie nie było, ponoć
nie mógł dogadać się z działaczami w sprawie wzmocnień. W ciągu dwóch sezonów
przeciętny, pozbawiony typowych napastników zespół zamienił w taki, który nie
ma sobie równych w państwie i na kontynencie.
Eduardo Berizzo, który zastąpił Sabellę na stanowisku, zrezygnował po
czterech miesiącach pracy i 12 meczach bez wygranej z rzędu.
Kilka
miesięcy później przychodzi nieoczekiwana propozycja z federacji argentyńskiej.
Nieoczekiwana nie tylko dlatego, że zburzyło to jego dotychczasowy świat – to
on, skromny szkoleniowiec, ma objąć reprezentację - ale także dlatego, że był
już w zasadzie spakowany. Jedną nogą znajdował się w dalekiej Azji, gdzie
czekał na niego klub z Emiratów. Nic dziwnego zatem, że jego nominacji
towarzyszyło niedowierzanie – drużynę narodową, która poniosła klęskę na Copa América
2011, miał odbudować trener, który lada moment powinien lecieć do Zjednoczonych
Emiratów Arabskich.
Człowiek z cienia
Nazywany
„El Mago”, po tych trzech latach dowodzenia Argentyną i 40 meczach, z których
przegrał zaledwie cztery, pokazał, że jego przydomek nie wziął się z przypadku.
Nawet jeśli „Albicelestes” na mundialu w żadnym spotkaniu nie przekonywali,
grając futbol oszczędny i zachowawczy, pokonując rywali różnicą jednego gola bądź
w rzutach karnych, to Sabella zaprowadził ich do pierwszego od 1990 finału i
może dać im pierwsze od 1978 roku mistrzostwo.
I
jak tu w takim razie nie mówić o magii? Dokonał przecież tego człowiek, który
jeszcze parę lat temu nie prowadził samodzielnie żadnej ekipy, którego od
początku tylko się lekceważyło i wyśmiewało, a ten trzyletnią przygodę z kadrą
wieńczy finałem. Również na początku turnieju nikt nie brał go na poważnie i
więcej pisało się o śmiesznych sytuacjach z nim związanych – chociażby ta z Ezequielem
Lavezzim – niż o realnych szansach na tytuł. Tytuł dla Argentyny pod wodzą
Sabelli to brzmiało niczym dobry żart.
Królem
futbolowego świata może zatem zostać człowiek z absolutnego cienia. Jako zawodnik
dorastał w River Plate, gdzie przez szmat czasu robił jedynie za zmiennika, za
maleńki odprysk w doborowym towarzystwie. Do Sheffield United trafił niejako
przez przypadek. Nie był pierwszym wyborem szefów angielskiego zespołu, lecz
kiedy okazało się, że tych nie stać na Diego Maradonę, to uwagę skierowali na
tańszą alternatywę, czyli Sabellę.
Kiedy
był u szczytu swych piłkarskich możliwości, nie pojechał na mundial w 1986
toku, bo Carlos Bilardo skreślił go z listy. Gdy skończył z boiskiem, to na
długie lata został asystentem Daniela Pasarelli. Podążał za nim jak cień, od drużyny
narodowej na mistrzostwach w 1998, przez reprezentację Urugwaju i Parmę, po
meksykańskie Monterrey, brazylijskie Corinthians i w końcu rodzime River Plate.
Z
cienia wyszedł dopiero w 2009 roku i niemal od razu trafił w rój piłkarskich
gwiazd. Ale nawet tam, w wielkim futbolowym świecie, znajdował się gdzieś na
uboczu. W Estudiantes przyćmił go odrodzony Juan Sebastián Verón. W roli selekcjonera z boku ogląda
popisy swoich gwiazdorów, ponieważ to do nich należy scena i to oni przykuwają
praktycznie całą uwagę.
Dobry człowiek
Początkowo
jako bierny obserwator za plecami innych, z czasem nieśmiały dyrygent uczący
się od swojej orkiestry, by wreszcie stać się kreatorem – nawet jeśli jest nim teraz,
to wciąż mamy wrażenie, że Sabella wszystkim kieruje z fotela pasażera i to
tego siedzącego z tyłu. Skromny i spokojny, podchodzący do wielu rzeczy z
dystansem, przy linii bocznej boiska wygląda raczej na takiego, który boi się
cokolwiek zmieniać i zawsze ma minę, jakby coś miało się nagle popsuć. I to
oczywiście z jego winy.
Po
zwycięstwie nad Holandią i wywalczeniu awansu do finału to nadal ten sam,
zwyczajny szkoleniowiec. W pomeczowych wywiadach powtarzał tylko o wysiłku i
ogromnym poświęceniu jego graczy, o pokorze i wytrwałej pracy, żadnego słowa o
sobie oraz o własnych zasługach. Jakże to odmienny obrazek od pewnego siebie,
charyzmatycznego, mogącego sprawiać wrażenie nieco zadufanego w sobie Luisa Van
Gaala.
Piłkarska
filozofia w jego wydaniu jest równie skromna. Na łamach serwisu fifa.com
opowiadał: „Trener musi mieść apetyt na ciężką pracę i powinien być dobrym człowiekiem”. Na jednej z
konferencji przekonywał: „Gdyby umysł był mięśniem, byłby tym najważniejszym. Ktoś
powiedział niegdyś, że gram neuronów waży więcej niż kilogram mięśni”. Pytany o
system gry, formacje i oceny, jakie wystawiłby swoim podopiecznym, odpowiadał:
„Uwielbiacie mówić o ocenach, czyż nie? Ale to nie matematyka, wiecie?
Charakter drużyny jest kluczowy. Siła ducha i równowaga emocjonalna są
istotnymi czynnikami”.
Świat kończy się na Messim
Całe
trzy lata pracy Sabella poświęcił głównie sile duchowej i równowadze
emocjonalnej Lionela Messiego. Uczynił go kapitanem, prawdziwym liderem ekipy i
wydobył z niego wszystko, co najlepsze dla reprezentacji. A ten pod jego wodzą
grał, jak nigdy w koszulce „Albicelestes” - w 30 meczach do siatki trafił 25
razy. Za kadencji poprzednich selekcjonerów w 61 spotkaniach zdobył raptem 17
bramek.
Na
łamach „Daily Telegraph” mówił o nim, że jest dla nich jak: „woda na pustyni.
On znajduje rozwiązania w sytuacjach, gdy myślimy, że takich po prostu nie ma”.
To Sabella przekonał Messiego, aby ten nie kończył kariery reprezentacyjnej,
kiedy – eufemistycznie pisząc - nie najlepiej układało mu się z argentyńskimi
fanami.
Tam
wszystko jest więc podporządkowane właśnie jemu. Ustawienie - preferuje to z
trzema atakującymi - i jego pozycja - woli nacierać z głębi lub bocznych
sektorów boiska. Gdy nie pasował mu wyjściowy system z piątką obrońców w meczu
z Bośnią i Hercegowiną, selekcjoner szybko dokonał korekt i potem przyznał się
przed kamerami, że popełnił błąd. To gracz Barcelony decydował podobno również
o absencji Carlosa Teveza, z którym mu nie po drodze. To w kadrze i szatni
należy do niego ostatnie słowo.
Nawet
sam trener w pierwszej kolejności zdaje się wysłuchiwać swojego podopiecznego.
Trener, który nadal pozostaje niewiadomą. Bo nie wiemy, czy dojście finału to jedynie
kwestia szczęścia, drabinki turniejowej, która do spotkania z Holandią ułożyła
się wyjątkowo dobrze dla Argentyny, przebłysków geniuszu Messiego, czy może
wreszcie kunsztu taktycznego selekcjonera. Jedno jest pewne – ta ostatnia z
odpowiedzi nasuwa się na samym końcu, ponieważ Sabella mimo awansu do finału
wciąż uchodzi chyba za szkoleniowca niedocenianego.
To
byłaby historia warta mistrzostwa świata: trener znikąd, o którym jeszcze kilka
sezonów temu nikt nie wiedział praktycznie nic, zakpi sobie z tej wielkiej
generacji niemieckich piłkarzy - latami, w pocie czoła i mozolnie pracujących
na to wymarzone trofeum - i puchar im wydrze.