Od
lat przed prawie każdym finałem europejskiego pucharu z udziałem ich ulubieńców
odwiedzają jego grób w Austrii. Składają kwiaty, modlą się i proszą o zdjęcie
klątwy. Bela Guttmann jeszcze za życia stał się symbolem zespołu z Lizbony, a
pożegnalne słowa węgierskiego szkoleniowca tak bardzo obrosły legendą, że nawet
kilkanaście lat po jego śmierci wciąż żyją własnym życiem i tkwią niczym zadra
w sercach kibiców Benfiki.
„Trener jest jak treser lwów”
Bela
Guttmann był pierwszą powojenną supergwiazdą ławki trenerskiej. Ekscentryk i
geniusz, od którego krnąbrności i niewyparzonej gęby mógłby uczyć się Brian
Clough, a kontrowersyjnością i pewnością siebie obdarowałby Jose Mourinho. „Bystry
taktycznie, ale również kłopotliwy. Trudny charakter, szybko się obrażał” –
mówił o nim Jonathan Wilson na łamach serwisu sportowego CNN.
Jako
przyszły szkoleniowiec wyrastał w międzywojennym Wiedniu, wówczas swoistym centrum
kulturowym piłki nożnej, gdzie trenowanie było traktowane niczym sztuka, a o
samej dyscyplinie, podobnie jak o polityce czy literaturze, dyskutowano w
kawiarniach. Tam został członkiem austriackiej subkultury futbolowych
myślicieli, tam też uzyskał dyplom z psychologii.
Samodzielną
trenerką zajął się parę lat później, lecz już wtedy dawało o sobie znać jego
nieprzejednane i awanturnicze usposobienie. Kiedy w 1924 roku szykował się wraz
z reprezentacją Węgier do Igrzysk Olimpijskich w Paryżu, nie uszło jego uwadze
to, że w składzie ekipy znalazło się więcej oficjeli niż graczy. O czym zresztą
nie omieszkał głośno mówić. Rozzłoszczenie sięgnęło zenitu, gdy przygotowania
zaplanowano w hotelu, który według niego zdecydowanie lepiej nadawał się do
nawiązywania stosunków towarzyskich. W ramach protestu na wszystkich drzwiach
pokoi należących do działaczy rozwiesił martwe szczuty. I tak jego kariera
reprezentacyjna dobiegła końca.
Guttmann
nie znał kompromisów, nie znosił sprzeciwu, był kowalem swego losu w pełnym
tego powiedzenia znaczeniu, zawsze kreował swój trenerski wizerunek i panował
niepodzielnie nad własnym losem. Kiedy negocjował warunki kontraktu z
prezydentem Twente Enschede, za tytuł mistrzowski zażyczył sobie tak
niewyobrażalną jak na tamte czasy sumę pieniędzy, że jej wypłata natychmiast
doprowadziłaby do bankructwa klubu. Zszokowany samą kwotą właściciel, a również
jakąkolwiek wzmianką o mistrzostwie dla drużyny notorycznie wtedy walczącej o
utrzymanie, przystał na warunki, ponieważ na gwałt poszukiwał szkoleniowca zdolnego
uniknąć spadku do niższej ligi. Węgier tymczasem wygrał rozgrywki regionalne i
w play-offach uległ jedynie Feyenoordowi Rotterdam. Prezydent mógł odetchnąć z
ulgą.
Tuż
po wojnie wylądował w Kispesti AC, w zespole wypchanym po brzegi gwiazdorami
przyszłej węgierskiej „złotej jedenastki”. I od samego początku nie układy mu
się relacje z Ferencem Puskásem,
gdyż na stanowisku trenerskim zastąpił jego ojca. Koniec przygody z ekipą z Budapesztu
nastąpił w momencie spotkania z Győri. W trakcie pierwszej połowy Guttmann nieskutecznie
próbował uspokoić agresywnie grającego Mihály’a Patyi. W przerwie postanowił go
zdjąć. Puskás tymczasem
namówił zawodnika, by ten zignorował gadaninę trenera. Kiedy Patyi w końcu
posłuchał Ferenca i na boisko wyszedł, Bela udał się na trybuny, przeczytał
gazetę, po czym opuścił stadion, wsiadł do tramwaju i już nigdy nie wrócił.
Z
rumuńskiego Ciocanul Bukareszt odszedł, gdy tylko władze zaczęły ingerować w
zespół. Szefowi klubu miał wówczas powiedzieć: „Masz podstawy, powodzenia”. Z
Mediolanu przegonili go, ponieważ w ciągu paru miesięcy zdążył się kilkakrotnie
skłócić z dyrektorami. AC Milan zostawił na pierwszej pozycji w tabeli, a na
konferencji prasowej na odchodne sypnął: „Zostałem zwolniony, mimo iż nie
jestem przestępcą ani homoseksualistą”.
Negocjując
potem kontrakty, domagał się klauzuli, która zabraniała wyrzucenia go z drużyny,
kiedy ta przewodziła ligowej stawce. O pracy szkoleniowca powiadał: „Trener
jest jak treser lwów. Dominuje nad zwierzętami dopóty, dopóki obnosi się z nimi
z pewnością siebie i nie wie, co to strach. Ale gdy staje się niepewny i
pierwsze objawy strachu pojawiają się w jego oczach, jest przegrany”. Inne
jednak motto stało się tym jego życiowym.
„Trzeci sezon to katastrofa”
Niczym
mantra w karierze Węgra przewijało się zdanie: „Podczas pierwszego sezonu
trener może pracować w spokoju, drugi jest o wiele trudniejszy, a trzeci jest
już krytyczny”. To motyw przewodni w trwającej cztery dekady przygodzie z
trenerką, bo praktycznie wszędzie tam, gdzie zawędrował, wytrwał jeden, góra
dwa sezony.
Guttmann
wędrowcem był z natury, pracował w 23 miejscach w 12 różnych państwach na niemal
wszystkich kontynentach. Niespokojna dusza, niepotrafiąca nigdzie zaznać
spokoju, skażona latami krwawej wojny, w której straciła bliskich, to według
Jonathana Wilsona najwybitniejszy trenerski wędrowiec. On szkoleniowców dzieli
na dwa typy: Fergusonów i Wengerów, twórców futbolowych imperiów,
zdeterminowanych, aby odcisnąć swoje piętno na klubie, który budują wedle
własnej, indywidualnej wizji i pragnących stworzyć coś, co przetrwa jeszcze
długo po ich odejściu; oraz na „pistolety do wynajęcia”, wiecznych obieżyświatów,
napędzanych przez ciągłe udowadnianie sobie swojej wielkości.
Zasady,
że trzeci sezon jest tym najgorszym Bela trzymał się prawie całe życie. Złamał
ją jeden jedyny raz tam, gdzie stworzył dzieło swego życia, na przestrzeni
trzech sezonów sięgając po pięć trofeów. Benfica była jego prawdziwym magnum
opus, drużyną zdolną zdominować europejską piłkę.
Do
Lizbony trafił opromieniony zdobyciem tytułu mistrzowskiego z odwiecznym
rywalem, FC Porto. Roztaczając opiekę nad „Orłami”, z miejsca wyrzucił
dwudziestu zawodników pierwszej kadry. Zastąpił ich kompletnymi żółtodziobami,
młokosami dopiero wrastającymi w dorosłą piłkę. Na ich czele znalazł się nikomu
nieznany 18-latek z Mozambiku, perła z Afryki, o której usłyszał od kolegi
podczas rozmowy w zakładzie fryzjerskim.
„Nie boję się, gdy rywal zdobywa bramkę,
bo wierzę, że zawsze możemy strzelić więcej”
Oprócz
trudnego charakteru i obsesji trzeciego sezonu Guttmann miał jeszcze jednego
bzika – ofensywną grę. Od własnych zespołów wymagał nieustannych ataków,
błyskotliwych i ładnych dla oka występów. Węgra określa się jednym z ostatnich
prawdziwych romantyków futbolu, zapatrzonym na polot i finezję, przesiąkniętym
etosem gry na tak, zapamiętałym przeciwnikiem defensywnego stylu, widzącym w
nim największe zło.
Jego
znakiem firmowym stało się ustawienie 4-2-4, a naczelną dewizą nękanie rywala
do utraty tchu. Nic dziwnego zatem, że Benfica w dwóch triumfalnych latach w
Pucharze Europy przeciwników rozsadzała głównie liczbą strzelonych goli. W
pierwszym takim sezonie potrafiła obdarować drugą stronę 26 bramkami w 9
meczach, dając sobie wbić jednocześnie aż 10. Kolejny rok to niemal identyczne
statystyki – 22 trafienia do 10 straconych w 7 spotkaniach.
Zanim
Guttmann wylądował w Portugalii, manię do ofensywnego systemu 4-2-4 udało mu
się zaszczepić u Brazylijczyków. W Kraju Kawy znalazł się, kiedy z Honvédem Budapeszt w 1957 roku
pojechał na tournée. Do ojczyzny naznaczonej jeszcze wczoraj rewolucją, a
okupowaną wtedy przez Związek Radziecki nie wrócił. Został w państwie odległej
Ameryki Południowej i zaczął wpajać graczom ekipy z São Paulo wspominane
ustawienie. Gdy wygrał z nimi stanowe mistrzostwo, system zyskał popularność i
rozprzestrzenił się po całym kraju. Stał się on podstawą sukcesów „Canarinhos” na
nadchodzących mundialach, a „Orłom” dał niezapomniane chwile na Starym
Kontynencie.
„W ciągu stu lat od teraz Benfica
nigdy nie będzie europejskim mistrzem”
Guttmann
dokonał rzeczy niebywałej, ponieważ jako pierwszy złamał monopol Realu Madryt
na Puchar Europy. To człowiek, który zniweczył hegemonię „Królewskich” i
pokonał ich w finale w 1962 roku 5-3. Był wówczas na samym szczycie szczytów i
chyba nie spodziewał się, że moment później zacznie się jego wędrówka w dół. Bo
ten triumf stanowił preludium końca legendarnego Węgra i wielkiej Benfiki.
Będąc
jeszcze opromienionym glorią zwycięzcy, węgierski szkoleniowiec zażyczył sobie
od działaczy sowitej premii za zdobyte laury. Premii, której nie otrzymał, gdyż
o niczym takim nie było mowy w ustaleniach kontraktowych. Pieniądze stały się
kością niezgody, a znany z porywczego charakteru Bela z klubu wkrótce odszedł.
Podczas pożegnania padło słynne zdanie, przekleństwo nie rzucone jak słowa na
wiatr, ale unoszące się nad portugalską drużyną przez kolejnych pięćdziesiąt
lat z okładem.
Słowo
się rzekło i klątwa działa sobie w najlepsze do dziś. Sezony mijają, a „Orły”
ponoszą klęskę za klęską w finałach europejskich pucharów. Rzuty karne,
dogrywki, gole w ostatnich minutach, przegrane o włos – puchar już ośmiokrotnie
był na wyciągnięcie ręki, lecz ekipa z Lizbony musiała obejść się smakiem za
każdym razem.
I
za każdym razem klątwę powinniśmy raczej rozważać w ramach fantastyki, choć
sympatycy portugalskiego zespołu, jak wspomniano, biorą ją zupełnie na serio.
Próbują odczarować rzucony urok, który przysporzył im tylu łez i piłkarskich
katuszy. Urok, który okazał się przekleństwem nie tylko dla samej drużyny, co
również dla osoby, która je wypowiedziała.
Od
tamtego pamiętnego stwierdzenia kariera Węgra wyraźnie wyhamowała, nigdy
później nie rozsławił już żadnego klubu sukcesami na miarę lizbońskich. Dość
powiedzieć, że nigdy potem nie sięgnął po żadne trofeum. A przekleństwo Benfiki
stało się także przekleństwem Guttmanna.
super artykuł, ostatnio wiele mówiło się o tej "klątwie" i bardzo chciałem poznać szerzej geneze tego zjawiska w Benfice:))
OdpowiedzUsuń