Ich
właścicielem jest magnat żeglugowy, niedawno oskarżony o wręczanie łapówek i
ustawianie meczów. Ich trenerem jest jedna z piłkarskich legend Realu, która
wypatrzyła w jego rezerwach 18-letniego wówczas Juana Matę. To grecki klub odmienny
od pozostałych. Kryzys finansowy w ogóle się go nie ima, nie ma u siebie
konkurencji, pierwsze skrzypce odgrywają w nim obcokrajowcy, a teraz pozostaje
im jedynie dokonać egzekucji na Old Trafford.
Hegemon z Hellady
W
sobotę zapewnił sobie tytuł mistrzowski – na pięć kolejek przed końcem
rozgrywek, z 18-punktową przewagą nad wiceliderem. Na własnym podwórku to prawdziwy hegemon,
w ostatnich osiemnastu sezonach ligę wygrywał szesnastokrotnie. W tym roku zwyciężył
w 11 z 13 spotkań, tylko raz uznając wyższość rywali – porażka 1-2 z PAOK
Saloniki na wyjeździe.
Na
arenie europejskiej po dominacji w tamtejszej Superleague w ogóle nie ma śladu.
Do ćwierćfinału Champions League ekipa z Pireusu dotarła jeden jedyny raz,
przed wiekami, przed piętnastu laty. Ale z angielskimi drużynami na swoim
stadionie przegrywa rzadko, ostatnio 11 wiosen temu. Przyzwyczaiła raczej
swoich kibiców do wygranych, pokonując przeciwników z Anglii trzykrotnie z
rzędu, lecz jej pojedynki na wyspach to już zupełnie inna historia. Poniosła
porażki we wszystkich dotychczasowych meczach, tracąc dwadzieścia goli,
zdobywając zaledwie trzy. Warto jednak wspomnieć, że w trzech ostatnich
spotkaniach ani razu nie uległa różnicą trzech bramek.
„Czerwone
Diabły” tymczasem zostały ograne przez grecki zespół w europejskich pucharach po
raz pierwszy w swych dziejach. Uległy klubowi z rozgrywek zdławionych i
wywróconych do góry nogami przez kryzys finansowy. To z tego powodu do drugiej
ligi osunął się wieloletni potentat – AEK Ateny. Z takich samych pobudek swój
upadek zaliczył kolejny zasłużony greckiej sceny futbolowej – Iraklis. United nie
sprostało drużynie z ubożejącej z roku na rok i coraz mizerniejszej ligi, gdzie
Olympiakos nie ma po prostu żadnej konkurencji.
Jego
zwycięstwo sprzed dwóch tygodni jest tym bardziej zadziwiające, że w niedawnych
okienkach transferowych raczej się osłabiał niż wzmacniał. Zimą stracił swoich
dwóch kluczowych graczy – najskuteczniejszego strzelca Konstantinosa Mitroglou
oraz błyskotliwego lewoskrzydłowego Vladimíra Weissa. Jeszcze wcześniej pozbył
się solidnego obrońcy Vasilisa Torosidisa oraz etatowego obecnie napastnika Evertonu,
Kevina Mirallasa.
Tych
poważnych ubytków na boisku nie widać, gdyż na ich miejsce wskakują inni. Aktualnie
jedną z największych rewelacji ekipy z Pireusu i jednym z jej najjaśniejszych
punktów w starciu z United był wypożyczony z Arsenalu Joel Campbell. Zawodnik
rokrocznie zsyłany na wypożyczenia do różnych lig, zachwycił Wengera ponoć tak
bardzo, że ten po sezonie chce go mieć z powrotem w Londynie. A nad całą tą
międzynarodową zgrają – jedynie siedmiu Greków w 26-osobowej kadrze – pieczę
sprawuje Hiszpan Míchel.
Zemsta po latach
Legenda
Realu, którego barw jako futbolista bronił przez czternaście lat. Legenda,
która w trenerce do niedawna nie osiągnęła niczego wartego zapamiętania.
Wyleciał po sezonie pracy z Rayo Vallecano. Wytrwał jeden rok jako opiekun
rezerw „Królewskich”, które spuścił do niższej ligi. A trzeba podkreślić, że
pod jego okiem dojrzewali w nich m. in. Juan Mata, Alvaro Negredo, Roberto
Soldado oraz Javi Garcia. Czym zresztą Hiszpan chwali się do dziś: „Spadliśmy z
ligi, ale 15 albo więcej piłkarzy robi obecnie kariery w dobrych klubach,
niektórzy w Madrycie” – opowiadał na łamach „The Independent”.
Dłużej
wytrzymał jedynie w Getafe, potem przyszedł epizod w Sevilli, a prawdziwe
sukcesy odnosi dopiero teraz. Olympiakos doprowadził właśnie do drugiego tytułu
mistrzowskiego, po drodze sięgnął jeszcze po krajowy puchar, lecz tamtejsi fani
nigdy nie zapomną mu domowego triumfu nad Manchesterem.
To
swego rodzaju paradoks, że Míchel przez tyle lat występów na boiskach
nigdy nie rywalizował z angielskimi drużynami. Na jego najlepszy okres w
karierze przypadło jednak wykluczenie z europejskich pucharów dla ekip z
Anglii. Spotkał się za to z zespołem Alexa Fergusona i nie było to spotkanie
przyjemne. W 1983 roku Real podejmował w finale Pucharze Zdobywców Pucharów
szkockie Aberdeen i przegrał po dogrywce 1-2: „To był prawdopodobnie pierwszy
raz, kiedy go przekląłem. Już wtedy wygrywanie było dla niego czymś
naturalnym" – wspominał Fergusona w wywiadzie dla „The Independent”.
Dziś
może wychwalać pod niebiosa, to że Szkota w szatni United już nie ma, który do
blamażu w Grecji po prostu by nie dopuścił, i czuć błogą satysfakcję z zemsty
wymierzonej po latach. Manchester Sir Alexa a Manchester Moyesa to nie tylko
dwa różne światy, to dwie bardzo odległe galaktyki. Co dziwniejsze, odnajdziemy
w nich niemal identyczne elementy składowe, te same gwiazdy, lecz ich układ za
czasów Fergusona był dla każdego związanego z „Czerwonymi Diabłami” dużo
korzystniejszy. Wtedy w klubie działało niemal wszystko, aktualnie nie działa
nic – począwszy od defensywy, przez utrzymanie się przy piłce i stosowanie
pressingu, po same akcje ofensywne.
Domek z kart
W
całym tym wachlarzu błędów Moyesa i wad obecnego Manchesteru najbardziej
zdumiewający jest bałagan, jaki prezentują jego zawodnicy na murawie i ich
zadziwiająca wręcz nieporadność. Coś, co nie miałoby racji bytu za czasów
Szkota. Teraz zaś, za panowania Moyesa, kibice nie poznają swojej drużyny.
To
uderzające, jak United zmienił się w ciągu tych kilkunastu miesięcy, odkąd za
sterami nie ma Sir Alexa. Rok temu, w połowie lutego, plasowali się na
pierwszej pozycji w lidze z dwunastopunktową przewagą na wiceliderem,
awansowali do ćwierćfinału FA Cup rozbijając Fulham i wywieźli remis z Santiago
Bernabéu. Dziś, przeżywają
sezon o jakim chcieliby, jak najszybciej zapomnieć.
A
przecież porównując kadry z ubiegłego i aktualnego sezonu, dostrzeglibyśmy
ledwo namacalne zmiany. Bawiąc się w grę „znajdź różnicę”, wskazalibyśmy na raptem
trzy nazwiska – wyciągniętego z rezerw Januzaja, sprowadzonego latem
Fellainiego oraz kupionego zimą Matę. Szukając zaś różnic w postawie i sposobie
gry Manchesteru obu menedżerów, ujrzelibyśmy kompletnie dwa odmienne zespoły.
Sympatycy
raz po raz przeżywają koszmary, jakich nigdy za panowania Szkota nie doświadczyli.
Pierwsza od 1984 roku porażka ze Stoke, pierwsza w historii przegrana na
własnym stadionie ze Swansea, Newcastle, które zdobyło tam trzy punkty, a
wcześniej dokonało tego przed czterdziestu laty, Everton z kolei przed
dwudziestu, a West Bromwich ostatni raz w 1978 – „Czerwone Diabły” Moyesa biją
niechlubny rekord za niechlubnym rekordem. W dodatku za każdym razem prezentują
fatalny styl, tylko jeden celny strzał w Pireusie, który nie pozostawia żadnych
złudzeń i jakichkolwiek nadziei.
W
świecie Franka Underwooda, głównego bohatera znakomitego „House of cards”,
panuje tylko jedna zasada – poluj lub bądź upolowanym. Manchester w bieżącym
sezonie zgubił gdzieś tożsamość myśliwego i doprowadził do niespodziewanej zamiany
miejsc – myśliwy stał się ofiarą. I któż mógłby pomyśleć, że na polowanie wybiorą
się nawet gospodarze w Pireusie. Olympiakos zwęszył już krew i nie pozostaje mu
nic innego, jak tylko uśmiercenie ofiary.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz