Po
raz pierwszy i ostatni w finale Ligi Mistrzów naprzeciw siebie stanęły ekipy z
Portugalii i Francji, chyba pierwszy i ostatni raz zdarzyło się, że w turnieju
tej rangi faworyci masowo umierali, a półfinał rozgrywek obsadziły zespoły do
tego w ogóle nietypowane. Jeśli dotychczas futbolowy świat trząsł się w
posadach, to najczęściej za sprawą pojedynczych klubów lub spotkań. Ale to, co
wydarzyło się wiosną 2004 roku, nie można nazwać inaczej jak trzęsieniem z
prawdziwego zdarzenia, wywracającym wszystko dookoła do góry nogami i
obracającym piłkarską hierarchię w perzynę. A zaczęło się od pewnej lutowej nocy.
Mourinho zabił Manchester
Jest
taki obrazek z tego meczu, który na zawsze wrył się w pamięć – biegnącego
triumfalnie do swoich podopiecznych Jose Mourinho. Trenera zjawiskowego,
którego zrodził poprzedni usiany sukcesami sezon z FC Porto, a wieczór w
Manchesterze potwierdził tylko jego klasę. To wtedy Portugalczyk stawał się
„The Special One”.
Jest
również jedna akcja rozstrzygająca losy pojedynku, która na stałe będzie się z
nim kojarzyć – rzut wolny w doliczonym czasie gry, koszmarny błąd Tima Howarda
i Costinha pakujący piłkę do siatki. Jorge Costa, wówczas kapitan drużyny, po
latach wspominał w rozmowie z BBC: „Kiedy Costinha strzelił gola, to oszalałem.
Mourinho też oszalał, każdy z nas oszalał”.
A
niedowierzający wszystkiemu Alex Ferguson na pomeczowej konferencji opowiadał:
„W życiu przeżywasz różne wstrząsy, lecz ja na ten nie byłem przygotowany”. Z
zafrasowaną miną odpowiadał także na pytania o bramkę Paula Scholesa w 45
minucie - prawidłową, choć nieuznaną
przez arbitra - ucinając krótko: „Taki jest futbol”.
Menadżer
„Czerwonych Diabłów” po raz kolejny na własnej skórze odczuł jego
nieprzewidywalność. Bo to była prawdziwa noc cudów – doskonałe otwarcie dla
Machesteru, anulowany gol i przesądzające trafienie Portugalczyka. Swoje piękne
chwile przeżywało wtedy również Deportivo La Coruña, które wyeliminowało finalistę poprzedniej
edycji – Juventus Turyn. Ale dla nich cuda dopiero się zaczynały.
Irureta na pielgrzymce
Przed
rewanżowym spotkaniem obiecywał w wywiadach, że jeśli Deportivo awansuje do
dalszej rundy, to wybierze się w ponad 50-kilometrową pielgrzymkę do Santiago
de Compostela. Nikt, absolutnie nikt, nie spodziewał się, że Hiszpan obietnicy
będzie musiał dotrzymać. Bo sytuacja była gorzej niż beznadziejna – przegrana
1-4 w Mediolanie, naprzeciwko obrońcy trofeum, z wypchaną po brzegi gwiazdami i
legendami kadrą. Nic dziwnego więc, że bukmacherzy wyceniali szanse
hiszpańskiej ekipy na 50 do 1. Nic dziwnego, gdyż takiej różnicy bramkowej nie
udało się wówczas odrobić nikomu w tych elitarnych rozgrywkach od ładnych
kilkunastu lat.
I
nic dziwnego, że Irureta określił potem wygraną 4-0 mianem cudu. Jeżeli pojedynek
pomiędzy Manchesterem United a FC Porto zapamiętamy głównie dzięki epizodom, to
wieczór na El Riazor powinien nam utkwić w pamięci w całości. Deportivo
rozegrało popisową partię, a przecież po drugiej stronie boiska biegali
Maldini, Nesta, Stam, Cafu, Gattuso, Pirlo, Seedorf, Kaka, Szewczenko i
Inzaghi.
Wstrząsające
to mało powiedziane, gdyż niemożliwego dokonał zespół, który parę lat wcześniej
gnił w drugiej lidze, a na tak wysokim szczeblu tego pucharu znalazł się raptem
po raz trzeci w swych dziejach. Rozentuzjazmowany Irureta na pomeczowej
konferencji nie stronił od superlatyw: „To sensacja. Dokonaliśmy cudu. To
wspaniała noc dla klubu, historyczny moment. Jesteśmy bohaterami”.
Ćwierćfinały
Ligi Mistrzów 2003/2004 miały jeszcze jednego hiszpańskiego bohatera. On jednak
robiły rzeczy niebywałe na południu Francji, w drużynie, która Deportivo w
fazie grupowej rozgromiła 8-3.
Morientes pogrąża Real
To
tam Fernando zyskał nowe życie. Niechciany w Madrycie, gdzie Perez nie widział
dla niego miejsca w swojej wielomilionowej i galaktycznej wizji klubu, w Monaco
nabrał blasku i rozbłysnął na jedną z najjaśniejszych gwiazd tamtej edycji Champions
League – z dziewięcioma trafieniami został jej królem strzelców - jaśniejszej
niż cała ówczesna gwiazdorska zgraja Realu.
Sam
zainteresowany w mediach podkreślał, że nie chodzi tutaj o zemstę, lecz
„Królewskim” zaaplikował dwie kluczowe bramki. To były zresztą kuriozalne boje.
Real kontrolował losy pojedynku przez większość czasu, po domowym zwycięstwie
4-2 i objęciu prowadzenia w Monaco w 36 minucie, awans powinien stać się
formalnością. Tymczasem gol strzelony w doliczonej minucie pierwszej połowy dał
francuskiemu zespołowi nadzieję, na fali której zdobyli dwie następne bramki i
wydarli awans z rąk Zidana, Ronaldo, Figo i spółki.
Po
spotkaniu Didier Deschamps znalazł się w niebie i z niego roztaczał piękne
wizje, że niemożliwe nie istnieje i że można osiągnąć wszystko, jeśli tylko się
tego wystarczająco pragnie. W piekle zaś znalazł się Carlos Queiroz, który na
łamach dziennika „El Pais” stwierdził dosadnie: „W życiu są tylko dwa podobne
do siebie miejsca – piekło oraz futbol”.
Na
górze i na dole zawitał także pewien Włoch, jeden z większych antybohaterów tej
pamiętnej wiosny. Później zjawił się jeszcze w czyśćcu Abramowicza, gdzie
został osądzony przez mości panującego Rosjanina jako element zbyteczny w jego
piłkarskiej układance.
Claudio fatalista
Do
raju gracze Chelsea trafili, gdy wyeliminowali w ćwierćfinale Arsenal Londyn i
po raz pierwszy dotarli do półfinału Ligi Mistrzów. Ale na ziemie szybko
sprowadzili ich zawodnicy Monaco, a potem strącili wprost do piekielnych
czeluści. Głównym winowajcą niepowodzenia londyńskiej ekipy okrzyknięto Claudio
Ranieriego.
To
jego osobliwe zmiany doprowadziły do totalnej katastrofy we Francji. Przy
stanie 1-1 i grze w przewadze od 53 minuty Włoch tak bardzo zapragnął wygrać,
że za prawego obrońcę, Mario Melchiota, wstawił dodatkowego napastnika,
Jimmy’ego Floyda Hasselbainka, a później za pomocnika Scotta Parkera,
wprowadził niedoświadczonego, centralnego defensora Roberta Hutha, któremu
rozkazał występować w roli prawego obrońcy. I Ranieri uzyskał efekt inny od
zamierzonego – zamiast wielkiego zwycięstwa, była wstydliwa porażka.
Gwoździem
do trumny ówczesnego menadżera „The Blues” stał się rewanż, gdzie pozwolił odżyć
rywalom mimo dwubramkowej przewagi. Na konferencjach Włoch zarzekał się, że
chciał jak najlepiej, ale Abramowiczowi takie tłumaczenia nie wystarczyły.
Człowiek, który z miejsca wyłożył na drużynę 170 milionów euro i ściągnął
graczy pokroju Hernána Crespo, Claude’a Makelele czy Juana Sebastiana Veróna, oczekiwał jednego – triumfu
w Lidze Mistrzów.
Najbogatsza
w półfinałowym zestawieniu Chelsea uległa o wiele biedniejszemu Monaco. A
Rosjanin poleciał do Portugalii negocjować kontrakt z Jose Mourinho.
Portugalczyk w przedfinałowych wypowiedziach zaprzeczał, lecz wszyscy domyślali
się, że jest po słowie z właścicielem angielskiego klubu. Co potem okazało się
prawdą, gdyż kilka dni po finale z Londynu wyfrunął Ranieri, na wyspy z kolei leciał
„The Special One”.
Wiosna cudów
To
kolejny ewenement – do triumfu w Lidze Mistrzów prowadził trener, który w finałowym
boju nie był już tak naprawdę trenerem swojej ekipy. Tej wiosny cudów, które
zaczęły się od pewnej lutowej nocy, nic jednak nie było normalne. Wielcy, choć
na ten jeden krótki moment zamarli, nie dzielili i rządzili w piłkarskiej
Europie, stali się zupełnie bezradni.
Nie
zdarzyło się to już nigdy później. Ani razu od sezonu 2003/2004 w finale Champions
League nie zobaczyliśmy drużyny z Portugalii lub Francji, każdy następny finał to
pojedynek zespołów z Anglii, Hiszpanii, Włoch oraz Niemiec. Czy nadchodząca
wiosna przyniesie nam ożywczy powiew świeżości w postaci bezprecedensowych
niespodzianek? Czy istnieje jakikolwiek cień szansy na powtórkę z rozrywki?
Ciekawie, piszesz. Masz do tego talent, oderwać się nie mogłem.
OdpowiedzUsuńWłoch zrobił poważny błąd który przesądził o wygranej.
Dzięki :)
Usuń