Przez
549 dni był piłkarsko martwy. Nie trenował normalnie, nie biegał po boiskach, nawet
przez chwilę nie powąchał murawy. W tym czasie odwiedzał jedynie gabinety
lekarskie, leczył dwie poważne kontuzje, poddał się trzem zabiegom i
rozpoczynał rehabilitacje jedna po drugiej. Niedawno, wskrzeszony z martwych, upokorzył
Juventus, strzelając mu trzy bramki w piętnaście minut i jest właśnie
najskuteczniejszym napastnikiem w Serie A. Dziś, Giuseppe Rossi to największa
nadzieja Italii przed zbliżającym się mundialem w Brazylii.
Niekończący się koszmar
Pierwszy
raz więzadła krzyżowe zerwał w październiku 2011 roku w pojedynku przeciwko
Realowi Madryt. Po wspaniałym sezonie 2010/2011, okraszonym 32 bramkami
zdobytymi w 56 meczach, był pewniakiem do gry w zespole Cesare Prandellego.
Stąd prawdopodobnie ten zgubny wyścig z czasem i chęć jak najszybszego powrotu
za wszelką cenę jeszcze przed mistrzostwami Starego Kontynentu.
Po
feralnym spotkaniu z „Królewskimi” natychmiast rozpoczął intensywną
rehabilitację, byle tylko zdążyć na Euro w Polsce i Ukrainie. Na treningach
pierwszej drużyny pojawił się już w kwietniu 2012. Zdecydowanie za szybko. Wysiłek
poszedł na marne, bo Włoch tego samego miesiąca doznał ponownego urazu, nie
rozgrywając, choćby minuty na boisku. Znowu nie wytrzymało operowane pół roku
wcześniej prawe kolano, tym razem w trakcie ćwiczeń.
Rossi
udał się na następny zabieg do Stanów Zjednoczonych. Nie tracił jednak nadziei,
w wywiadzie dla Sky Sports zwierzał się: „To dla mnie kluczowy moment. Pragnę
znaleźć się znów tam na murawie. Teraz zaczynam wszystko od nowa. To bardzo
długa kontuzja i prawdę powiedziawszy czas wlecze się niesamowicie, lecz byłem
na to przygotowany. Muszę zachować spokój i pozytywne nastawienie. Nie chcę
myśleć o przeszłości, o tym, co się wydarzyło. Wolę, natomiast spoglądać w
przyszłość i odliczać dni do mojego powrotu. Nadal będę futbolistą. To jedynie
przeszkoda do pokonania, ale jestem silny mentalnie i wierzę, że niedługo
wrócę”.
Pierwotnie
przerwa miała trwać nie więcej niż cztery miesiące. Kiedy niezbędne okazały się
kolejne operacje, oczywistym stało się, że potrwa znacznie dłużej. Dziesięć
miesięcy – przez tyle się ciągnęła i przez ten szmat czasu jednego, czego Włoch
mógł się na zawsze nauczyć, to cierpliwości.
Rehabilitacja
po tak poważnych urazach powinna przebiegać powoli i skrupulatnie. Nie mogło
być po prostu, tak jak poprzednim razem, miejsca na pośpiech i niepotrzebne
ryzyko, gdyż następna równie ciężka kontuzja oznaczałaby jeden ponury finał -
koniec kariery.
Każda
doba musiała, więc stanowić nie tyle walkę z urazem, co raczej batalię z samym
sobą. A cel – „comeback” na boisko - mimo codziennego wysiłku, każdego
kolejnego poranka nie przybliżał się ani o trochę. Całą wieczność wypełniały mu
nie tylko ogromna determinacja i pragnienie powrotu, ale także równie duża
bezsilność i frustracja, kiedy obserwował jak Włosi dochodzą do finału
Mistrzostw Europy, a jego ówczesny klub Villarreal żegna się z pierwszą ligą.
Nadzieja umiera ostatnia
Tymczasem,
nad kontuzjowanym zawodnikiem drugoligowca zbierały się coraz ciemniejsze
chmury. Nikt nie chciał zaryzykować kupna gracza, który być może już nigdy się
nie podniesie i nie powróci do pełnej sprawności. W końcu, zimą bieżącego roku
pomocną dłoń wyciągnęła Fiorentina, która zainwestowała w niego około 10
milionów euro i czekała. Czekała, aż Włoch odżyje i wróci do normalnej kondycji
zdrowotnej oraz stuprocentowej dyspozycji boiskowej.
Zezwoliła
mu na wyjazd do Stanów Zjednoczonych, gdzie współpracował ze specjalistą od
tego typu urazów – doktorem Richardem Steadmanem. Gdzie mógł liczyć ponadto na
wsparcie najbliższych. Publicystom „The Guardian” opowiadał: „Mogłem zostać w
domu na sześć-siedem miesięcy. Za oceanem mieszkałem z mamą i siostrą. Poznałem
tam również swoją dziewczynę, Jennę. Przez ten czas nie dopuszczałem myśli o
rzuceniu futbolu”.
Rossi
w rodzinnych stronach odbudował się psychicznie, a włoskiej ekipie spokój i troska
o los gracza popłaciły. Zawodnik za zaufanie odpłacił się z nawiązką. Przewodzi
obecnie stawce najlepszych strzelców Serie A, dając Fiorentinie prawie połowę z
22 zdobytych przez nią w aktualnym sezonie bramek.
Drugie
piłkarskie życie zaczął w końcówce ubiegłego sezonu w spotkaniu z Pescarą. „To
koniec koszmaru. Po półtora roku cierpień, wreszcie wróciłem” – powiedział,
udzielając pomeczowego wywiadu stacji telewizyjnej Sky Italia. Pierwszego od
686 dni gola w meczu o punkty strzelił w sierpniu Catanii. Hat-trickiem
zdobytym w pojedynku z Juventusem zakomunikował światu, że oto właśnie
zmartwychwstał. Po dwóch latach walki o to, aby móc w ogóle wybiec na murawę,
wrócił do wielkiej gry.
W poszukiwaniu straconego czasu
„W
trakcie rehabilitacji wiele uwagi poświęcałem mojej przyszłości oraz występom
na Euro 2012 i zapłaciłem za to gorzką cenę. Nauczyłem się jednak, żeby
wszystko robić krok po korku i nie wybiegać myślami zbyt daleko. Nie patrzę na
mundial w Brazylii. Myślę wyłącznie o codziennych treningach i najbliższych
meczach” – mówił dziennikarzom ESPN, zagadnięty o zbliżające się mistrzostwa
świata.
Długo
nie otrzymywał powołania od Cesare Prandellego i nawet teraz, w takiej formie,
nie jest jeszcze centralną postacią reprezentacji. Zagrał raptem 18 minut w spotkaniu
z Armenią, ale latem przyszłego roku wraz Mario Balotellim ma stworzyć zabójczy
atak, który pozwoliłby Włochom myśleć o złocie. I tego wszystkiego ma dokonać futbolista
przez prawie dwa lata będący pod względem piłkarskim martwy.
Dobry piłkarz. Niezłe ten hat-trick z Juve.
OdpowiedzUsuńGość potrafi strzelać bramki.. ale wolałem Paolo Rossiego:))
OdpowiedzUsuń