Jednym z ważniejszych wydarzeń zeszłotygodniowego, hitowego starcia pomiędzy Borussią Dortmund a Bayernem Monachium, oprócz strzelonych przez gości goli oraz niewykorzystanych szans gospodarzy, była rozgrzewka dwóch graczy ekipy Guardioli w tunelu Westfalenstadion. Mario Götze oraz Thiago odmienili pojedynek i trafieniem pierwszego oraz asystą drugiego przechylili szalę zwycięstwa na korzyść monachijskiej drużyny. Na usta ciśnie się więc, że to właśnie dzięki psychologicznej zagrywce hiszpańskiego trenera.
Diabeł tkwi w szczegółach
Oczywiście
nie dowiemy się w jakim stopniu decyzja Guardioli, by jego dwaj podopieczni
rozgrzewali się w ukryciu, wpłynęła na przebieg spotkania. Nie wiemy czy Götze po
zwykłej rozgrzewce przy linii bocznej boiska byłby na nim mniej efektywny. Tak
jak nie odgadniemy, ile w decyzji Hiszpana było taktycznej przebiegłości,
mającej zaskoczyć Jürgena Kloppa, a ile troski o właściwe wejście w mecz
młodego Niemca, którego przeraźliwe gwizdy mogłyby zdeprymować jeszcze przed
wybiegnięciem na murawę.
Pierwszą
opcję powinno się raczej włożyć między bajki, lecz wpływu drugiej nie można tak
po prostu zbagatelizować. Futbol już dawno przestał być dyscypliną taktycznej
powierzchowności, prostą rywalizacją dwudziestu dwóch chłopów prowadzonych
przez dwóch zazwyczaj nieco bardziej sędziwych panów lub też zwyczajną grą,
gdzie piłka jest okrągła, a bramki są dwie.
Dzisiaj,
możemy ją raczej nazwać interdyscyplinarną dziedziną sportu, czerpiącą z
dobrodziejstw bogatej palety nauk. Obecne futbolowe uniwersum mieści w sobie drobiazgowe
analizy taktyczne, szeroką gamę boiskowych zadań przypisywanych zawodnikom,
coraz gęstsze w liczby i słupki procentowe analizy statystyczne, a w najdrobniejszych
detalach rozplanowuje się to, co w tej grze da się jeszcze zaplanować i nie
podlega zupełnemu przypadkowi.
Jeszcze
nigdy powiedzenie, że diabeł tkwi w szczegółach nie nabrało w świecie piłki
nożnej równie literalnego znaczenia. I to w nich siedział, harcował na murawie
i pociągał za sznurki podczas sobotniego pojedynku niemieckich potęg. Tym razem
diabeł miał twarz psychologa, co nie jest kompletną nowością i co zdarzało się wcześniej
już wielokrotnie.
Angielskie „mind games”
Według
Andy’ego Burtona, trenera mentalnego w klinice „The Sporting Mind”, futbol zdecydowanie
bardziej otwiera się teraz na korzyści, jakie może mu przynieść psychologia
sportowa. A jedną z jej ważniejszych twarzy są wojny słowne, nazywane w Anglii
„mind games”, stały się nieodłącznym i niezwykle istotnym elementem wyspiarskiej
piłki. Na łamach serwisu internetowego BBC Sport przywołuje on sytuację sprzed
paru lat, z czasów, gdy Liverpoolem kierował Benitez, która zaważyła na układzie
sił w tabeli i dowodzi ważności „mind games”.
Ekipa
Hiszpana przewodziła ligowej stawce z bezpieczną, pięciopunktową przewagą nad
Manchesterem United. Ferguson zwołał wówczas konferencję prasową, w trakcie
której zaczął użalać się na godziny rozpoczynania meczów, terminarz i słabą
pracę arbitrów. W odpowiedzi Benitez, nie przebierając w słowach, skrytykował
Szkota, mówiąc wprost o jego arogancji, próbach wpływania na kalendarz spotkań
oraz na obsadę sędziowską. Menadżer „The Reds” połknął jednak przynętę i
uzyskał efekt przeciwny do zamierzonego.
„Kiedy
zaatakował opiekuna Manchesteru United, to ten zachowywał się tak, jakby nic
się nie stało. W oczach mediów ukazał swego rywala jako frustrata, zawistnika i
człowieka nie panującego nad emocjami. Jego zarzuty zaś określił niedorzecznymi.
Ferguson zgniótł tym samym swojego oponenta niczym irytującą muchę. To dało mu
większą kontrolę i opanowanie, które spłynęły na graczy. Ci poczuli się
znacznie swobodniej, gdyż to ich szkoleniowiec górował” – wyjaśniał Burton w
wywiadzie dla BBC.
Dopiero
później okazało się, że Szkot wygrał nie tylko tę słowną utarczkę, ale również
ligę – „Czerwone Diabły” ostatecznie wyprzedziły Liverpool. Hiszpan sknocił
wszystko w dziedzinie, w której nie czuł się pewnie, a za przeciwnika miał nauczonego
niebagatelnym doświadczeniem Fergusona, którego uznaje się wręcz za mistrza
„mind games”.
Jego
futbolowe bitwy psychologiczne sięgają jeszcze ubiegłego wieku, kiedy to
pokonał głównodowodzącego Newcastle United Kevina Keegana i wydarł największemu
konkurentowi w sezonie 1995/1996 tytuł mistrzowski, właśnie dzięki - zdaniem
wielu fanów Premier League oraz miejscowych dziennikarzy - słownym potyczkom.
Keegan nie zapanował nad emocjami przed kamerami, a jego zespół nie kontrolował
najistotniejszych wydarzeń w decydującej fazie sezonu.
Słowa, które zmieniają piłkarski
świat
Nie
oznacza to jednak, że Szkot był zupełnie nieomylny. Może i słowa potrafią
zmieniać futbolową rzeczywistość, wpływać na przebieg rywalizacji lub układ sił
w tabeli, ale nigdy nie wiadomo czy wypowiedziane publicznie tyrady staną się
rzeczywistymi sprzymierzeńcami i do czego doprowadzą.
To
właśnie w sezonie 2011/2012 sprawy przybrały kompletnie nieoczekiwany obrót.
Kiedy do rozegrania zostało jeszcze kilka kolejek, Roberto Mancini stwierdził,
że jego klub nie ma już najmniejszych szans na tytuł i się poddaje. „Wyścig o
mistrzostwo zakończył się, to niemożliwe, by dogonić silne United z naszej
obecnej pozycji” – mówił Włoch po
zwycięskim spotkaniu z Norwich City w rozmowie z publicystami „The Guardian”.
Takie wyznanie nie tylko zaskoczyło, ono uśpiło „czerwoną” część Manchesteru i
zniosło całkowicie presję z „niebieskiej”. Od tego momentu podopieczni
Fergusona, pewni swego, zaczęli gubić punkty, podczas gdy ekipa Manciniego
rozpoczęła swój triumfalny marsz.
Włoch
już nie raz, nie dwa dał się poznać z tej psychologicznej strony. Za porażki kilkakrotnie
obwiniał siebie samego, twierdząc, że to jego złe decyzje do nich się
przyczyniały. „Może pomyślałem, że o zwycięstwo będzie łatwo. Nie chce popełnić
identycznej pomyłki przed kolejnym meczem. Jestem rozczarowany moim błędem” –
przyznał po przegranej z Evertonem na łamach „Daily Telegraph”. Nieco wcześniej,
identyczny zabieg przyniósł zupełnie wymierny skutek – na porażkę 0-3 z
Livepoolem Manchester City odpowiedział wygraną z United w półfinale FA Cup.
To
zdejmowanie winy za niepowodzenia i tym samym presji z zawodników, w
szczególności, kiedy drużynie nie wiedzie się najlepiej, jest charakterystyczne
zwłaszcza dla Jose Mourinho. Taktyka, że to my jesteśmy wrogami wszystkich
wrogów stała się jednym z jego znaków firmowych.
Wróg publiczny numer jeden
„Szkoleniowiec
musi być każdym po trochu: strategiem, motywatorem i liderem. Pewien profesor
uniwersytecki powiedział mi, że trener, który zna się wyłącznie na futbolu,
nigdy nie będzie najlepszy. Wszyscy znają się na piłce, różnicę robią inne
dziedziny. To był doktor psychologii” – opowiadał w wywiadzie dla Sky Sport
Portugalczyk. I to właśnie psychologia jest tym, co wyróżnia Mourinho i czyni
go kimś specjalnym.
To
mistrz w prowadzeniu batalii słownych. Jego utarczki ze sławami futbolowego
świata przeszły do annałów tej dyscypliny, jak chociażby ta, kiedy Arsene’a
Wengera porównywał do podglądacza. Te z reguły ordynarne i doprowadzające najczęściej
do chryi słowa, mają jednak drugi sens, a ich kunszt dostrzeże ten, kto
umiejętnie czyta między wierszami.
Gdziekolwiek
by nie pracował, zawsze dla konkurentów staje się wrogiem publicznym numer
jeden. I to zresztą wpisuje się doskonale w jego politykę dyrygowania zespołami.
Wszędzie wykorzystuje ten sam mechanizm, na który ciągle się nabieramy. Toczy walki
z prasą, bo wie jak nią manipulować. Wywołuje awantury z trenerami i klubami, ponieważ
wie jak przekuć je we własne atuty i zwycięstwa. Gdy wokół króluje ustawiczna
burza – czy to od jego słów bądź
zachowania – w drużynie panuje absolutna cisza, zawodnicy mogą skupić się jedynie
na najbliższym meczu i przeciwniku.
Zdaniem
Burtona Mourinho to szef idealny, bo wspiera podopiecznych i traktuje ich jak
równych. Twierdzi, że Portugalczyk za każdym razem stara się zmniejszać presję
na tyle, ile się da i jest przygotowany, aby zrobić coś skandalicznego, byle
tylko odciągnąć krytykę od własnych graczy. „Niczym generał przy linii bocznej
boiska dowodzi swoimi żołnierzami. Czasami traci panowanie nad sobą, lecz po
to, żeby wyzwolić jeszcze większą wolę pokonania rywali u swoich zawodników.
Sprawia, że to staję się walką nas z resztą świata” – tłumaczył w rozmowie z
żurnalistami BBC Sport.
Jesteśmy tym, co myślimy
Burtona
dodaje, że słowa mogą złamać ducha przeciwnika, zniszczyć jego pewność siebie i
odebrać mu atuty. Słowa, które wsączają się do głowy, zapuszczają tam korzenie,
kwitną i nie chcą z niej wyjść nawet w trakcie ważnych pojedynków, które sieją
zamęt i obniżają poczucie własnej wartości.
Peter
Gabriel śpiewał niegdyś, że robimy to, co nam każą. Guardiola rozkazując, by Götze
i Thiago rozgrzewali się w stadionowych korytarzach pokazał, że spotkania można
wygrać nie tylko dzięki taktyce, sile, potencjale i umiejętnościom graczy, ale
także dzięki takim psychologicznym niuansom. A najdobitniej pokazał, że wojny
piłkarskie rozgrywa się przede wszystkim w głowach.