O
niegościnności Serie A dla beniaminków przekonały się sezon temu Pescara, a rok
wcześniej Novara. Teraz cięgi zbiera maleństwo z Sassuolo. Niedawno otrzymali
siedem bramowych ciosów w pojedynku z Interem, a dziś czeka ich podróż wprost do
paszczy lwa i bolesne pożarcie przez Napoli.
Już
na starcie nowego sezonu włoskiej ligi w ekipie z Sassulo widziano kandydata do
spadku. Te opinie dobitnie potwierdziły mecze jakie zdążyła rozegrać – cztery
spotkania, zero punktów i piętnaście straconych goli. Ale to klub ze wszech
miar wyjątkowy, zdecydowanie inny niż wszystkie na Półwyspie Apenińskim, który
niejednego potrafił wprawić w osłupienie.
Bajka o kopciuszku
Tego
Włosi jeszcze po prostu nie przerabiali, dla nich to zupełna nowość. Jeszcze
nigdy w historii Serie A tak niewielkie miasteczko – nieco ponad 40-tysięczne -
nie miało swojego reprezentanta w pierwszej lidze. Zdarzało się owszem, by w
najwyższej klasie rozgrywkowej występowały drużyny z porównywalnie małych
mieścin, w ostatniej dekadzie chociażby z około 50-tysięcznych Empoli oraz
Ascoli, lecz pierwszy raz doszło do tego, że do Serie A awansował zespół, który
ledwie sześć wiosen wcześniej wojował o promocję do trzeciej ligi, a w 2008
roku debiutował w Serie B.
Założony
przeszło dziewięćdziesiąt lat temu, przez ten szmat czasu nie osiągnął niczego
wartego zapamiętania. Przez te wszystkie lata nie było powodów, aby zawracać
sobie nim głowę, bo pałętał się po niższych klasach rozgrywkowych. W 2004
groził mu spadek do Serie D, dwa sezony później jednak wywalczył awans do Serie
C1, ale został zauważony dopiero, kiedy zjawił się w Serie B. Tej sztuki
dokonał w 2008 roku obecny głównodowodzący Milanu, Massimiliano Allegri.
Wrota
do futbolowych niebios w ubiegłym sezonie otworzył zaś Eusebio di Francesco.
Dawniej gracz Romy i reprezentant Italii, którego trenerski staż w pierwszej
lidze do tamtej pory wynosił zaledwie trzy miesiące, trzynaście spotkań i osiem
punktów zdobyte z Lecce.
Pisząc
o dzisiejszym Sassuolo, nie da się przejść obojętnie wokół osoby Giorgio
Squinziego, włoskiego przemysłowca, który wykupił klub przeszło dekadę temu. To
właśnie dzięki jego inwestycjom zaistniał on na piłkarskiej mapie Italii.
Właściciel
Mapei, firmy produkującej kleje i inne produkty chemii budowlanej oraz prezes
organizacji Confindustria, zrzeszającej prawie 150 tysięcy przedsiębiorców i
zatrudniającej ponad pięć milionów pracowników, tak tłumaczył dla internetowego
serwisu FIFA swoje początki z Sassuolo: „Zaproponowano mi kupienie ekipy za 35
tysięcy euro. Moim jedynym związkiem z nią było wtedy to, że grała w regionie
objętym biznesem, który prowadziłem”.
Mały stadion, duże ambicje
Mecze
u siebie rozgrywa na pobliskim 20-tysięcznym obiekcie w Reggio Emilia, gdyż
miejscowy nie spełnia wymogów licencyjnych, ponieważ może pomieścić raptem
cztery tysiące widzów, a lokalny samorząd nie kwapi się, żeby zająć się własną
areną. Ale to prawdopodobnie jedyny większy problem klubu.
Wzorowo
zarządzany, w dużej mierze dzięki gotówce Squinziego, nie ma kłopotów z
wypłacaniem pieniędzy swoim zawodnikom na czas, co w niższych klasach
rozgrywkowych Włoch stanowi rzadkość. Ich polityce transferowej daleko jednak
do nowobogackich, szejkowych szaleństw. To raczej przemyślana polityka, oparta
na dostarczeniu zespołowi młodej krwi oraz niezbędnego doświadczenia.
Receptą
na sukces Sassuolo są zatem sprytne transakcje. Od paru lat jego kadrę
wypełniają piłkarze zaprawieni w bojach na najwyższym szczeblu oraz uzdolnieni juniorzy.
To mieszanka młodości w postaci Domenico Berardiego wsparta rutyną starszych
zawodników jak Simone Missiroli czy Antonio Floro Flores.
Nie inaczej było w trakcie tegorocznego okienka transferowego. Do drużyny zawitali gracze z niewielkim stażem, jak rewelacja młodzieżowych Mistrzostw Świata do lat 20 – Aladje, talent wprost z Rumunii, typowany na następcę Adriana Mutu – Marius Alexe lub w połowie nabyty ze Starej Damy – Simone Zaza. Towarzyszył im zaciąg w większości otrzaskanych wyjadaczy. Z Juventusu na zasadzie współwłasności wzięto Lukę Marrone oraz wypożyczono Reto Zieglera. Z Milanu pozyskano Francesco Acerbiego, a z czarno-niebieskiej części Mediolanu przybył Ezequiel Schelotto. W całość wkomponował się bramkarz z Neapolu, Antonio Rosati oraz wspomniany Floro Flores.
Bramy do piekieł
Za
obietnicę udanego sezonu i osiągnięcia celu numer jeden, czyli utrzymania,
uznano dobry występ i wygraną w turnieju Trofeo TIM, gdzie Sassuolo mierzyło
się z Juventusem oraz Milanem. Tymczasem po pierwszych ligowych meczach kibice
mogą odnieść wrażenie, że nie wstąpili do futbolowego raju, tylko że
przestąpili przez próg piekieł.
Niegdyś
Squinzi mówił buńczucznie przed kamerami ESPN: „Aktualnie naszym celem jest
utrzymanie, ale w przyszłości nie będziemy wyznaczać sobie żadnych granic. W ciągu
kilku lat możemy żywić zdecydowanie większe ambicje”. Innym razem stwierdził:
„Moim marzeniem jest pokonanie Interu na stadionie w San Siro”. Od Interu na obiekcie
w Reggio Emilia dostali 0-7, lecz nie to powinno najbardziej martwić prezesa. W
tempie w jakim klub zbiera razy od pierwszego lepszego, pierwszoligowego
rywala, powinno uzmysłowić Włochowi, że plany o wielkości należy jak
najszybciej odłożyć na bok.
Taka drużyna potrzebuje jeszcze kilku dobrych lat, żeby zdobyć doświadczenia występowania w Serie A. Gra przeciwko takim gigantom jak Juve, Inter czy Milan jest dla nich pewnie spełnieniem marzeń, ale również najgorszych horrorów.
OdpowiedzUsuń1:1
OdpowiedzUsuńTaka drużyna może co najwyżej powalczyć o miejsca 10-15.
OdpowiedzUsuń