Truizmem będzie napisanie, że
polskie zespoły w europejskich pucharach po raz kolejny dały ciała. Znacznie
większym truizmem będzie obwieszczenie, że należało się tego spodziewać. To
było więcej niż pewne. Niestety, niepowodzenia są wkalkulowane w naszą piłkarską marną
rzeczywistość, kiedy tylko przychodzi mierzyć się z „silniejszymi” rywalami.
Oto Lecha Poznań i Śląsk Wrocław upokorzyły
wszechpotężne drużyny z ligi szwedzkiej, która w rankingu UEFA sklasyfikowana
jest jeszcze niżej, niż mizerna Ekstraklasa. IF Helsingborg oraz AIK Sztokholm
nie pozwoliły, aby chociaż uwierzyć w możliwość uciułania punktu. Dwie przegrane
0:3 to kompletny blamaż. Porażkę Ruchu z zeszłorocznym uczestnikiem Ligi
Mistrzów z łatwością dało się przewidzieć. Viktoria Pilzno bezproblemowo
skruszyła mur chorzowski na stadionie przy ulicy Cichej, zwyciężając 2:0.
Zbłaźniła się również Legia Warszawa, która cudem zachowała szanse na awans.
Trafiła do siatki, gdy grała w osłabieniu, a pewni swego Austriacy z SV Ried widzieli
siebie w dalszej rundzie.
Cztery pucharowe pojedynki z
poważniejszymi przeciwnikami, cztery klęski, jedna strzelona bramka, dziesięć
straconych. Mimo iż przyzwyczaiłem się – wieloletnim doświadczeniem – do
kompromitujących niepowodzeń, to znowu na usta cisną się jedynie niezbyt
górnolotne słowa, których nawet nie warto przytaczać. Ile to już razy można
pisać, że polski futbol znajduje się na samiuteńkim dnie dna. Ileż razy można
powtarzać, że rodzima piłka kopana nie tylko zastygła w letargu, lecz także uległa zupełnemu regresowi.
W tej ponurej rzeczywistości nie
mamy, choćby, jednego klubu, który dawałby promyczek nadziei na przyszłość. Lepienie
zespołu, cały ten proces twórczy odbywa się wyłącznie z myślą o natychmiastowym
sukcesie. Brakuje dalekosiężnego planu na budowę drużyny, zdolnej wtargnąć do upragnionej
Ligi Mistrzów. Pomysł pomysłem pogania, żadnego nie udaje się dopiąć do końca. Cierpliwości
prezesom starcza na ledwie sezon. Nikt nie wykombinuje, że solą tej dyscypliny
jest szkolenie młodzieży. Ani jeden pan i władca klubu nie zainwestuje
pieniędzy i nie poczeka spokojnie, aż rozbłysną młodociane talenty.
A może to jedynie paplanina
przyprawiona urojoną ideą, która i tak w tutejszym piłkarskim światku jest nie
do zrealizowania. Polacy chyba rzeczywiście nie nadają się do uprawiania
sportów wszelakich, co widzimy na turnieju olimpijskim, tym bardziej futbolu.
Może rację miał nasz narodowy
wieszcz, trenerskie guru, specjalista rodem z epoki kamienia łupanego – Antek
Piechniczek. On w swej proroczej mowie sprzed kilku tygodni ukazał prawdę
objawioną do, której nie doszliby najwięksi myśliciele dzisiejszych czasów.
Fatalne wyniki kopaczy są sprawką wrednych siatkarzy. Kiedy odnoszą seryjne
triumfy – a najwyraźniej w najbliższych latach przestać nie zamierzają - to
piłkarze jakichkolwiek szans, na choćby drobne sukcesiki po prostu nie mają. „Sukcesy
piłkarzy i siatkarzy rozkładają się na zasadzie sinusoidy. Raz oni są wyżej, a my niżej, i czasem
odwrotnie” – błysnął niezwykłą wręcz spostrzegawczością Piechniczek.
Jego wizjonerskie umiejętności
najwidoczniej doceniły tęgie głowy z PZPN, przesuwając rozpoczęcie zmagań ligowych na drugą
połowę sierpnia. Dlaczego polskie ekipy miałyby być lepiej przygotowane do
bojów o europejskie puchary, odpowiednio wczesną inauguracją Ekstraklasy, skorą
z góry wiadomo, że stoją na straconej pozycji. Przecież siatkarze prą właśnie
po olimpijski medal.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz