Mało
jest drużyn piłkarskich w Polsce, których losy są tak burzliwe. Zespołów, które
na przestrzeni zaledwie kilkunastu lat przebyły drogę z piekła wprost do nieba,
by chwilę później osunąć się z powrotem do piekła, a dziś ponownie pukać do
bram raju. Stomil Olsztyn to klub unikalny nie tylko ze względu na swoją
historię. To klub unikalny również ze względu na kibiców, piłkarzy, trenerów,
całe futbolowe środowisko Warmii i Mazur.
Po
dziewięciu latach przerwy, wraca do pierwszej ligi. Jedynie krok dzieli ekipę z
Olsztyna od nawiązania do najpiękniejszego okresu – drugiej połowy lat
dziewięćdziesiątych.
Lata
dziewięćdziesiąte w dziejach zespołu to były lata barwne i szalone. W 1994
awans do pierwszej ligi obserwował tłum, wypełniający stadion po same brzegi. Tuż
po ostatnim wygranym pojedynku na murawę wjechały Fiaty 126p, stanowiące
nagrodę dla kopaczy. Euforia i entuzjazm zdawały się nie mieć końca. Ojcem
sukcesu obwołany został legendarny dla Stomilu szkoleniowiec, Bogusław
Kaczmarek. W ciągu czterech sezonów pracy wprowadził na piłkarskie salony -
można rzec - plebejski klub z przez niewielu znanej mieściny. Jego siłę oparł na
zawodnikach wyłowionych z okolicznych boisk. Wychował ponadto reprezentantów
Polski, ściągniętych z A-klasy: Sylwestra Czereszewskiego oraz Tomasza
Sokołowskiego.
Nieprzerwanie
przez osiem kolejnych sezonów Stomil bił się o punkty w najwyższej klasie
rozgrywkowej. Był wtedy oczkiem w głowie każdego mieszkańca Olsztyna, każdy żył
meczami ukochanej drużyny. Frekwencja na trybunach nie spadała poniżej 10
tysięcy, a konfrontację z Legią wiosną 1995 obejrzało rekordowe 16 tys.
widzów.
Biedny
klub, który wiązał się z graczami na zasadzie umowy o dzieło, aby odprowadzać
jak najmniejsze składki do ZUS, zadziwiał kraj głównie zaangażowaniem i
atmosferą. Asystent Kaczmarka, Józef Łobocki, tak przywoływał tamte czasy: „Człowiek
miał wrażenie, że wszystkim w Olsztynie zależy na drużynie. My też się nie
oszczędzaliśmy z trenerem Kaczmarkiem. Siedzieliśmy na stadionie od rana do
wieczora. Sprawdzaliśmy wszystko, niemal i to, jak trawa rośnie”.
Już
w drugim sezonie pobytu w pierwszej lidze (obecnie Ekstraklasa) ekipa, pod
wodzą Ryszarda Polaka, zajęła najwyższe w swej historii miejsce w tabeli –
szóste. Wówczas o jej sile stanowili wspominani reprezentanci – Czereszewski
oraz Sokołowski. Wsparci dodatkowo takimi solidnymi zawodnikami, jak Jacek
Płuciennik, Arkadiusz Klimek czy Rafał Kaczmarczyk.
Do
annałów polskiej piłki klubowej przeszły dramatyczne boje Stomilu z Legią
(remis 3:3, mimo dwubramkowej straty na dwadzieścia minut przed ostatnim
gwizdkiem sędziego) oraz zwycięstwa po 1:0 z ówczesnymi mistrzami: Widzewem i
ŁKS-em.
Największe
kłopoty zespołu zaczęły się – paradoksalnie - w momencie, kiedy posiadał on
zamożnego sponsora. Przedsiębiorstwo Halex w zamian za inwestycje nabyło prawa
do piłkarzy. Gracze otrzymywali bajońskie kontrakty, m. in. Cezary Kucharski,
kupiony z Legii, zarabiający 200 tys. dolarów rocznie. Problemy pojawiły się
wraz z pogarszającą się sytuacją finansową spółki. Zobowiązania wobec futbolistów
rosły, a klub popadał w coraz większe zadłużenie. Z finansowania wycofała się
ponadto fabryka opon. Francuska firma Michelin, która przejęła zakład, nie
chciała inwestować w drużynę. To był symboliczny początek końca.
Szerokim
echem odbił się transfer Zbigniewa Małkowskiego do Feyenoordu Rotterdam.
Oficjalnie transakcja opiewała na sumę 350 tysięcy marek. Nieoficjalnie Stomil zainkasował
prawie milion, z czego 400 tys. nielegalnie przewieziono przez granicę.
Zawodnicy i trenerzy podzielili kwotę między siebie, a pieniądze dostarczył podobno
jeden z senatorów, posługując się paszportem dyplomatycznym. Wielu tłumaczyło,
że to jedyna szansa na ratunek. Szansa,
która i tak okazał się tylko gwoździem do trumny.
W
2002 zespół spadł do drugiej ligi. W następnym roku zleciał z hukiem jeszcze
niżej i ogłosił upadłość. Nie miał pieniędzy (debet wynoszący ok. 9 mln złotych),
boiska, nie dysponował odpowiednią ilością graczy. Najgorsza dla sympatyków była
jednak zmiana nazwy, spowodowana bankructwem. Stomil zniknął z futbolowej mapy
Polski. Przemianowany najpierw na OKP Warmia i Mazury, a potem na OKS 1945
Olsztyn, sezon 2005/2006 spędził w 4 lidze.
Raptem
pięć lat wystarczyło, by klub sięgnął dna. Przez ten okres fanów drużyny
spotkało sporo najpaskudniejszych rzeczy. Każdy kolejny rok wydawał się gorszy
i boleśniejszy od poprzedniego. Dawne wspaniałe czasy mogli wyłącznie wspominać
z rozrzewnieniem, udawać się w sentymentalną podróż do wydarzeń, które z
biegiem lat w ich pamięci zacierały się coraz bardziej, aż w końcu przybrały postać
pięknego, niewyraźnego snu.
Kibice,
mimo to nie poddawali się. Usiłowali przywrócić poprzednią nazwę, pragnęli
również powrotu sportowego. W 2005 założyli zespół Stomilowcy. W 2007 w ramach
protestu nie wyszli na pierwszą połowę spotkania
z Motorem Lubawa. Rozsyłali dziesiątki maili do różnych instytucji. Utworzyli
stronę internetową, gdzie każdy mógł wyrazić opinię na temat szyldu ekipy. Władze
klubu pozostawały natomiast nieugięte. Włodarze nie chcieli dawnej nazwy, bo
obawiali się odziedziczenia długów.
Pięć
wiosen, żeby stoczyć się na dno i tyle samo, aby się z niego wydobyć. Jedyny
pierwszoligowiec z Warmii i Mazur dziś wszystko, co najgorsze ma już za sobą. Niebawem
zagra na zapleczu Ekstraklasy. W tym roku powrócił do nazwy, z której zasłynął
w całym kraju, bo zadłużenie uległo przedawnieniu (zgodnie z prawem trzeba było
czekać dziesięć lat).
Ożył
stary Stomil, zmartwychwstał stary herb z kormoranem na pierwszym planie i
wraca wielka piłka do Olsztyna. Przed klubem piekielnie ciężkie zadanie. Jako
jeden z najuboższych w lidze skazywany jest na zażartą batalią o utrzymanie. Swoją
siłę ponownie, jak za dawnych lat, opiera na piłkarzach z okolic. Fani wierzą,
że niedługo objawią się talenty na miarę Czereszewskiego i Sokołowskiego. A sam
szkoleniowiec, Zbigniew Kaczmarek, przekonuje: „Nie potrzeba nam gwiazd spoza
Warmii i Mazur, bo tylko dzięki ciężkiej pracy możemy coś osiągnąć”.
Czas
pokaże, czy podróż Stomilu Olsztyn ze świata umarłych, w odróżnieniu od
mitycznej wędrówki Orfeusza z Hadesu, będzie miała swój szczęśliwy finał. W
popapranym polskim piłkarskim świcie możliwe jest dosłownie wszystko. Nawet to,
że drużyna jednego dnia przygotowuje się walki w Ekstraklasie, a następnego
budzi się w B-klasie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz