Cel
był jeden – wyjście z grupy. Nikogo nic innego nie interesowało. Nikt nic więcej nie zakładał. Przeszło dwa lat przygotowań zespołu Franiszka Smudy z tą
jedną jedyną myślą, która tuż po losowaniu stawała się coraz bardziej realna.
To, czego urzeczywistnienie miało być czystą formalnością, okazało się jednak
ponad stan naszych kopaczy. W żenująco słabej grupie Polska zajęła ostatnie
miejsce. Uciułała ledwie dwa punkty. Pogrążyli ją, tak rozpoznawalni w świecie,
gracze jak: Dmitris Salpingidis oraz Petr Jiracek.
Tymczasem
reakcja kibiców i mediów w kraju była zgoła odmienna od oczekiwanej. Zamiast
zasłużonej krytyki usłyszeliśmy słowa pocieszenia i to przeklęte, powracające
niczym mantra – „nic się nie stało”. To doprawdy niepojęte z jaką łatwością
ferowano osądy uniewinniające naszą reprezentację. To doprawdy niewytłumaczalne
jak z boiskowych przeciętniaków zrobiono bohaterów narodowych, a z trenerskiego
naturszczyka wielkiego fachowca, którego niepodważalną pozycję ugruntował jeden
fakt: dopiero w trzecim pojedynku walczyliśmy o wszystko, nie dane nam było
oglądać meczu o honor.
Po
raz kolejny, natomiast doświadczyliśmy typowego polskiego piekiełka. Przedturniejowe
zakłamywanie rzeczywistości niepoważnym hurraoptymizmem, niezrozumiałe mydlenie
oczu i pompowanie balonika euforii. Po klęsce szukanie czarownicy - głównego i
jedynego winnego porażek - oraz okoliczności usprawiedliwiających fatalne
wyniki. Lecz takowych okoliczności nie odnajdziemy nigdy. Mieliśmy, bowiem na
tym turnieju wszystko, co potrzebne do osiągnięcia tego wymarzonego, maleńkiego
sukcesiku: frajerską grupę, własną publiczność, przychylnych arbitrów.
Nawet
spoglądając na drużynę narodową z pewną niefrasobliwością, nie znajdziemy żadnych
argumentów, które mogą ją obronić. W kadrze Smudy można zakwestionować wszystko.
Selekcjoner nie dał nam, choćby jednego powodu, dla którego moglibyśmy uwierzyć
w sensowność jego wizji. Zarzuty wobec niego da się mnożyć w nieskończoność,
pisać o błędach taktycznych, nadmiernej asekuracji, braku zmian w pierwszym
boju, złym czytaniu gry, obawą przed podjęciem ryzyka, przywiązaniu do nazwisk
czy złym przygotowaniu kondycyjnym.
Jeśli
jednak ktoś uważa, że głównym winowajcą klęski na Euro był jedynie Franciszek
Smuda, to jest w grubym błędzie. Proporcjonalną winę za klęskę ponoszą
piłkarze. To od nich wymagamy, by na murawie zostawili pot, łzy, a nawet krew.
By szarpali się z przeciwnikiem do utraty tchu. Tymczasem niczego takiego nie widzieliśmy.
Sił starczyło, im na ledwie kilkanaście minut w każdym z pojedynków.
Kiedy
na światło dzienne wypełzły ponadto przepychanki o premie, to naszym kopaczom łatwo zarzucić ambicjonalny minimalizm. Zawodnicy turniejem zwietrzyli szansę
finansową. Szansa sportowa nigdy nie była brana pod uwagę.
Po
blamażu z Czechami, nie tylko trener i jego podopieczni się zbłaźnili.
Zbłaźniło się caluteńkie piłkarskie środowisko Polski. Zaprezentowało jarmarczny cyrk
obwoźny, ukazujący galerię osobliwości, tym bardziej kuriozalnych, im
częściej dochodzili do głosu publicznie.
Zaczęło
się od Jakuba Błaszczykowskiego, który z oburzeniem mówił o problemach z
biletami. Żarliwą perorę wygłosił chwilę po, troszkę mniej istotnej, przegranej
z Czechami.
Franiszek
Smuda przeniósł się w rzeczywistość alternatywną, twierdząc uparcie, że błędów
nie popełnił i wszystko wykonałby jeszcze raz w identyczny sposób. Trzydniowa,
dokonywana w pocie czoła, analiza występów na turnieju, jako przyczynę
kompromitacji wykazała brak awansu i szczęścia.
Do
głosu doszedł także naczelny trefniś dworu pezetpeenowskiego, Jerzy Engel. On z
kolei zaskoczył szokująco celnym wnioskiem – gdyby spotkania trwały 45 minut,
awans mielibyśmy pewny.
Tak
oto narodowa klęska przemieniła się w narodowe święto. Wszak zdobyliśmy dwa
punkty. Wszak nie byliśmy najgorszym gospodarzem w historii Mistrzostw Europy
czy Mistrzostw Świata, odkąd wprowadzili fazę grupową. Gorsi byli jedynie Austriacy,
którzy uciułali raptem jeden punkt. To bezsprzecznie sukces pełną gębą.
Prawdę
powiedziawszy, to nasz futbol musiał upaść piekielnie nisko, by dwa remisy i
porażkę uznać za dobrą monetę. A może po prostu polska piłka stoczyła się na
tak fatalny poziom, że katastrofalne wyniki na Euro są tylko odzwierciedleniem
jej słabości.
Dlatego
też po meczach Polaków żałuję, naprawdę strasznie żałuję, jednej rzeczy. Że tak
jak Smuda nie chłonąłem całym sobą każdej sekundy, jaką nasi zawodnicy spędzali
na Euro. Że tak jak Smuda nie cieszyłem się jak dziecko, obserwując naszych piłkarzy
rywalizujących na mistrzostwach i w dodatku remisujących spotkania. Dopiero
teraz odkryłem to, co selekcjoner - w swej nieprzeniknionej mądrości - wiedział
od dawna: drugiej takiej okazji, by zobaczyć Polskę na turnieju rangi
mistrzowskiej, nie będzie długo.
http://footbolowka.blogspot.com/
OdpowiedzUsuńhttp://czterylapeczki.blogspot.com/
Bardzo fajny blog :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zapraszam do Nas ;)