W
2003 roku przejmował Chelsea Londyn z jednym pragnieniem, by uczynić zeń
najlepszy klub piłkarski na Starym Kontynencie. Wpompował setki milionów,
zatrudniał wielkich trenerskich wizjonerów, sprowadzał gwiazdy światowego formatu,
lecz marzenie o zdobyciu Ligi Mistrzów przez te długie dziewięć lat nadal
pozostawało jedynie marzeniem. Teraz puchar wydaje się być na wyciągnięcie
ręki, jego złocista barwa kusi swoją bliskością, bo Londyńczyków od wyśnionego
triumfu dzieli jeden mecz, być może, zaledwie dziewięćdziesiąt minut.
Tymczasem
pierwsze dni marca dla kibiców „The Blues” były prawdziwą katastrofą. Zespół
prowadzony przez - uważanego za najzdolniejszego z młodych szkoleniowców –
Andre Villasa-Boasa znajdował się poza miejscem premiującym awans do kolejnej
edycji LM, a co gorsza, był o włos od odpadnięcia z obecnej (przegrana z Napoli
we Włoszech 1:3).
Początek
marca nie dawał żadnej nadziei, że wiosna na Stamford Bridge będzie tak ładna.
W prowadzonej przez Portugalczyka ekipie nagromadziło się mnóstwo problemów bez
wyjścia. Konflikt ze „starą gwardią” (notorycznie odsuwał od podstawowej
jedenastki ikony klubu, jak Franka Lamparda bądź Didiera Drogbę), kłótnie w
szatni, kłopoty komunikacyjne (potrafił porozumiewać się tylko w języku
portugalskim), błędy taktyczne (za wysoko ustawiona linia defensywy, zbyt
ofensywny styl gry), czy wreszcie nazbyt odważne odmłodzenie składu.
Niedawny
opiekun Porto zawiódł na całej linii, poprowadził zespół w 40 spotkaniach, lecz
aż dziesięciokrotnie ponosił porażki, a wygrał zaledwie 18 pojedynków (45% zwycięstw,
najgorszy wynik od czasów rządów Ruuda Gullita sprzed 15 lat).
Niesłynący z dużej cierpliwości Abramowicz zdecydował się w końcu na pokerową
zagrywkę. Zwolnił Villasa-Boasa, by oddać klub w ręce trenera tymczasowego –
Roberto Di Matteo. Po raz kolejny pokazał, że to on decyduje o obliczu angielskiej
drużyny. Włoch został siódmym szkoleniowcem Chelsea w ciągu pięciu ostatnich sezonów
(odszkodowania dla zwolnionych wyniosły około 64 milionów funtów).
Prezes
po raz drugi wyznaczył na bossa zespołu człowieka bez trenerskiej przeszłości.
Di Matteo, tak jak Avram Grant, dla szerszego grona fanów wyspiarskiej piłki był
niemal zupełnie anonimowy (znany wyłącznie z występów w koszulce „The Blues”).
Nim objął londyńską ekipę, kierował jedynie MK Dons (wprowadził do play-off
League Two) oraz West Bromwich Albion (wprowadził do Premiership).
Jednak
paradoks całej tej sytuacji polega na tym, że Włoch jest także drugim po
Grantcie trenerem, który pełną władzę w szatni przekazał… piłkarzom, a ci ponownie
wtargnęli do finału Ligi Mistrzów. Po raz drugi znaleźli się w finale, w
momencie, kiedy znowu wzięli los w swoje nogi. Z perspektywy czasu pokerowa zagrywka rosyjskiego
oligarchy okazała się słuszna. Obecny opiekun Chelsea w szesnastu pojedynkach
przegrał tylko raz. Dzisiaj rozgromił Queens Park Rangers, a jeszcze wczoraj
nie mogliśmy ochłonąć po dramatycznych bojach z Barceloną.
Dla
„starej gwardii” to z pewnością ostatnia szansa na zdobycie upragnionego
trofeum. Może w tym tkwi sekret fantastycznej żywotności i wielkiego
zaangażowania największych gwiazd: pokolenie wybitnych graczy, jak Terry, Cole,
Lampard, Drogba, nie sięgnęło do tej pory po żadną międzynarodową zdobycz, a
więc ich ambicja nadal jest ogromna.
W
samym klubie zaś wykreowano dziwaczny mikroświat, gdzie jego właściciel żyje w
ścisłej symbiozie z jego najbardziej wpływowymi piłkarzami (to oni podobno zadecydowali
o przyszłości, m. in. Luisa Felipe Scolariego). Chyba tylko za czasów Jose
Mourinho, trener w tym osobliwym mikroświecie, miał pozycję równie ważną, co
futboliści.
Zawodników
i Prezesa łączy jeden cel – obsesyjna rządza wzniesienia pucharu Champions
League. Mania wielkości Abramowicza do tej pory nie została zaspokojona. Czy
możliwe jest, by napoił i nasycił się potencjalnym finałowym triumfem ?
Wątpliwe. Na horyzoncie pojawiło się nowe kuszące wyzwanie – zatrudnienie
Josepha Guardioli, a z nim pogoń za następnymi
trofeami.