Zakładasz
klub, który rok później zdobywa wicemistrzostwo kraju, w kolejnym sezonie
sukces powtarza, a na dokładkę sięga po Ligę Mistrzów. Po czym budzisz się i
mówisz do siebie – jaki piękny to był sen. Chyba że jesteś z Australii. Wówczas
wcale się nie budzisz, a jesteś wicemistrzem i wygrywasz Champions League. Oto
piłkarska historia roku.
Urodzony 4 kwietnia
Założyli
mnie 4 kwietnia 2012 roku. To australijska federacja powołała mnie do życia. W
tym czasie dwukrotnie zdobyłem wicemistrzostwo oraz puchar azjatyckiej Ligi
Mistrzów. Całkiem nieźle jak na dwulatka. Muszę przyznać, że w tak krótkim okresie
przeżyłem wiele niezwykłych i cudownych, a nierzadko nawet dziwnych chwil –
pierwszy sparing, mecz w lidze, pierwsza bramka i zwycięstwo. Młode drużyny,
jak ja, pamiętają takie rzeczy doskonale.
W
szczególności zapamiętałem jednak moment, kiedy kibice wybrali mi nazwę - swoją
drogą trochę dziwaczną, lecz tak podobno brzmiała nazwa pierwszego założonego w
Australii klubu – barwy oraz siedzibę.
Od wtedy stałem się Western Sydney Wanderers, moje kolory to czerń i czerwień,
a mój dom znajduje się na niespełna 22-tysięcznym obiekcie Parramatta Stadium.
Co
zadziwiające, ten spory obiekt zapełnia się w ponad połowie już w początkowych
moich spotkaniach w A-League. Rozgrywki wystartowały w październiku 2012 roku,
a ja przystępuję do nich dosyć szczęśliwie, bo jednemu z zespołów odebrano
wcześniej licencję. Liga byłaby wówczas 9-drużynowa, więc zaproponowano bym do
niej wstąpił.
Trener z Wysp
Zanim
zaczniemy mówić o rozgrywkach, muszę wspomnieć jeszcze, że zatrudniają mi
trenera. Wiem, że nie będzie to głośne nazwisko. Tak młodziutka i anonimowa ekipa
nie ma na to szans. Niech więc będzie to człowiek porządny w swoim fachu, z
odpowiednią widzą, doświadczeniem i podejściem. Wybór pada na Tony’ego Popovica,
dawniej reprezentanta „Socceroos”, wtedy asystenta menedżera w Crystal Palace.
Jako zawodnik zjadł zęby na kopaniu futbolówki w Anglii. To może być dobre
posunięcie.
Przydałyby
się jakieś transfery. Uzgodnione oczywiście ze szkoleniowcem, zgodne z jego
wizją prowadzenia zespołu. Rywale ściągnęli Alessandro Del Piero, legendę z
Włoch, oraz Emile’a Heskeya, to potężne chłopisko o uznanym na Wyspach
nazwisku. Próbujemy zatem z Michaelem Ballackiem. Nie ten rozmiar butów, nie
udaje się. Ale udaje się z innym zawodnikiem o cennym europejskim piłkarskim
stażu. To Japończyk Shinji Ono. Przybył ponadto Youssouf Hersi, który spędził
sporo czasu na boiskach holenderskich. Poza tym raczej nieznani gracze bez sumy
odstępnego. W gruncie rzeczy to jakiekolwiek pieniądze na transfery wydaliśmy
dopiero w lipcu 2014 roku – za 100 tysięcy euro pozyskaliśmy Vitora Sabę z
Brescii.
Wyszła
z tego dosyć przydługa dygresja, a ja miałem opowiadać o rozgrywkach. Powiem
wam, że początki bywają trudne. W pierwszych trzech kolejkach nie strzelamy
goli, zdołaliśmy uciułać ledwie punkcik. Jest źle. Presja staje się nie do
zniesienia, fani pragną premierowej wygranej, a szefostwo ślęczy nam nad
głowami i żąda zwycięstw. W końcu jest, upragniony i niezapomniany triumf z
niedawnym obrońcą tytułu Brisbane Roar.
Potem
przychodzą kolejne pojedynki, w jednych wiedzie nam się gorzej, w innych
lepiej, aż nadchodzi zima. U nas jednak wciąż trwa lato. Wygrywamy jeden mecz
po drugim, dziesięć z rzędu. Tak naprawdę nie wiemy, co się dzieje. Jak to w
ogóle możliwe, że nagle przewodzimy ligowej stawce z pięcioma punktami przewagi
nad drugą drużyną. My - ekipa, która jeszcze parę miesięcy temu nie istniała, gracze
pozyskani wyłącznie za darmochę i trener, który przedtem pierwszym trenerem
nigdy nie był.
Gloria victis
Finał
finałów z Central Coast Mariners przegrywamy niestety 0-2, lecz nic nie szkodzi.
Któż na naszym miejscu płakałby w takiej chwili i złorzeczył na los. Nawet
jeśli mogliśmy, to nie mieliśmy na to po prostu czasu, ponieważ wspomniany los
rzuca nas od razu na głęboką wodę. Po debiucie w rozgrywkach A-League, przyszła
pora na zmagania międzynarodowe.
Muszę
przyznać, że od tego czasu moje życie staje się bogatsze. Odwiedzam krainy, o
których istnieniu nie miałem bladego pojęcia. Wybaczcie mi, jestem jeszcze
młody. Co zastanawiające, w tych egzotycznych regionach miejscowi traktują nas niczym
prawdziwych turystów. Sądzą, że pojechaliśmy tam pozwiedzać sobie miasta, a nie
wygrywać mecze. Są święcie przekonani, że futbolowy żółtodziób, jakim w ich
oczach jestem, nie może zawojować azjatyckiej Ligi Mistrzów.
Porażka
z japońskim Ulsan Hyundai utwierdza ich tylko w owym przekonaniu, a mnie w tym,
że początki bywają trudne. Każde następne spotkanie jest wyzwaniem,
wykorzystujemy jednak fakt, że postrzegają nas – mnie, menedżera i piłkarzy -
jako chłopców do bicia. Tymczasem z grupy wychodzimy bez większych problemów –
pierwsze miejsce, cztery zwycięstwa i raptem dwie przegrane.
Faza
pucharowa to nieustanne wahania nastrojów – od zakładania stryczka, zaglądania
futbolowej śmierci prosto w oczy, po momenty zadziwiające i fartowne
zakończenia. Koszmar zawsze kończył się
dla nas happy endem. Mistrza z Japonii, Sanfrecce Hiroshima, wyeliminowaliśmy trafieniem
w 85 minucie i lepszym bilansem goli wyjazdowych. Podobnie było w pojedynkach z
mistrzem Chin, Guangzhou Evergrande. Łatwiej poszło z finalistą poprzedniej
edycji, FC Seulem, bo w tej rywalizacji nie straciliśmy choćby bramki.
Szczęście sprzyja lepszym
W
decydującym spotkaniu – moje 73 oficjalne - mieliśmy fuksa, owszem. Cuda w
bramce wyczyniał golkiper Ante Čović.
Cuda na naszą korzyść spłynęły również z gwizdka sędziego. A raczej z tego, że
go nie użył. Yūichi Nishimura, ten sam,
który tak wspaniałomyślnie obdarował jedenastką Brazylię na mundialu, powinien
był podyktować przeciw nam trzy rzuty karne. Ale mówią przecież, że szczęście
sprzyja lepszym.
Kiedy
nasz kapitan podnosił puchar, chciałoby się rzec coś wielkiego, sformułować zdania,
które oddałyby nastrój tej historycznej chwili. Ale brakuje mi słów i mogę
tylko powiedzieć, że ten niebywały wyczyn na żywo widziało czternastu
Australijczyków. Tych samych czternastu plus nasza drużyna było na wielgachnym,
południowoarabskim stadionie podczas pomeczowej ceremonii. Poza tym pustki, ani
jednej żywej duszy.
Po
kilku dniach od finału wreszcie ochłonąłem i jestem nieco mądrzejszy. Zabrzmi to
trochę buńczucznie, lecz muszę wam powiedzieć, żebyście nie wierzyli w te
wszystkie prawidła piłkarskie, które z uporem maniaka, każdego dnia wrzucają
wam do głów. Klubów nie buduje się latami czy nawet wiekami, nie jest to wcale
tak żmudny proces, a trener nie lepi swojego zespołu Bóg wie ile czasu, aż w
końcu sam nie wie, czy ów proces konstrukcji właśnie dobiegł końca, czy jeszcze
nie. Nie wierzcie, bo my z tych odwiecznych prawideł sobie zakpiliśmy. To masło
maślane dla naiwnych.
Społeczny fenomen
Mi
to zajęło nieco ponad 900 dni. A zaczynałem przecież od zupełnego zera. Nie
miałem nazwy, strojów, siedziby, szkoleniowca oraz zawodników. Dzisiaj powiadają,
że na ziemi australijskiej jestem klubem wyjątkowym. Ta moja wyjątkowość polega
ponoć na tym, że jestem niejako drużyną utworzoną przez kibiców i dla kibiców.
To oni nadali mi pierwszych kształtów, nazwali mnie, ubrali mnie w szaty,
wybrali dom, zadecydowali ponadto jak mam grać i jakie wartości wyznawać.
Uważają
mnie również za społeczny fenomenem, ponieważ w Australii sympatyzują ze mną
wszyscy bez wyjątku. Gdy od zwycięstwa do zwycięstwa kroczyłem do finału
azjatyckiej Ligi Mistrzów, w ojczyźnie nieistotne stawały się podziały kibicowskie,
a nawet rasowe albo religijne. Tak w ogóle, to zanim przystąpiłem do rozgrywek,
nim premierowy sezon się zaczął, w moim fanklubie było już przeszło 7 tysięcy
członków. Obecnie jest ich 18 tysięcy. A zanim inauguracyjny sezon się
zakończył, na następny kibice wykupili 15 tysięcy karnetów.
Stadion
sukcesywnie zapełnia się coraz większą rzeszą entuzjastów. Choć przychodzą
tłumnie, to wciąż nie mamy największej frekwencji w lidze. Mamy za to
najbardziej hałaśliwych fanów. Po prostu fantastycznych, oddanych sympatyków.
Dzięki nim atmosfera u nas jest jak na najpotężniejszych europejskich arenach.
Jeśli tak dalej pójdzie, to ten nasz obiekt będzie pękał w szwach i trzeba
będzie wybudować nowszy, zdecydowanie większy. Być może postawi nam go nowy
właściciel. Zapomniałem wam powiedzieć, że po dwóch sezonach, w trakcie których
znajdowałem się pod opieką australijskiej federacji piłkarskiej, trafiłem w
prywatne ręce.
Mecze,
walka o punkty oraz puchary, tłum miłośników i stale rosnąca popularność – od
tego wszystkiego można dostać pomieszania. Ja już mam problem z tożsamością.
Jeszcze dwa lata temu nie istniałem, a teraz jestem zespołem z dwoma
wicemistrzostwami kraju i Ligą Mistrzów na koncie. To utwierdza mnie w przekonaniu,
że ja nadal nie istnieję. Nie ma mnie i nigdy nie było. Takie historie nie
zdarzają się na jawie.