Nawet
jeśli przejmie klub z nieograniczonym budżetem transferowym, to rzeczy pójdą tak
źle, jak to tylko możliwe – Claudio Ranieriego można nazwać, łagodnie mówiąc, zwykłym
pechowcem, któremu w tych najważniejszych momentach zabrakło po prostu odrobiny
szczęścia albo, w wersji nieco dosadniejszej, trenerskim nieudacznikiem, który nigdy
nie umiał, kiedy wręcz się o to prosiło, postawić kropki nad i.
Rosyjski
oligarcha, Dmitry Rybolovlev, obecny pan i władca AS Monaco, który drużynę z księstwa
obejmował w najodpowiedniejszej dla niej chwili, leżącą wówczas na dnie drugiej
ligi i czekającą na niechybną śmierć, do świata żywych przywrócił również
pewnego Włocha. Odkurzył szkoleniowca, który przez lata naznaczony został
pasmem porażek i udręk. I Rosjanin od początku mógł podskórnie przeczuwać, że
nieszczęściem skończy się również tym razem. Nieszczęściem Ranieriego, który z
kolei natychmiast powinien podejrzewać, że wszedł w buty o zbyt dużym rozmiarze
aspiracji oraz oczekiwań. Kolejny zresztą raz.
„Zaczęliśmy bardzo dobrze na
początku, ale nie mogliśmy trzymać tak dalej”
Włoch
nie raz, nie dwa zasłynął z tego, że jest zawsze drugi. W całej swojej
trenerskiej karierze zdobył raptem cztery puchary. I nie wymagało to jakiegoś
szczególnego wysiłku. Dwa z trofeów to jednomeczowe pojedynki o superpuchary Italii
oraz Europy. Nie potrafił za to postawić przysłowiowej kropki nad i w
sytuacjach zupełnie ku temu sprzyjających. To dlatego przylgnęła do niego łatka
menedżera wiecznie przegranego.
Niejednokrotnie
musiał obejść się smakiem, nawet wtedy, kiedy wiktoria znajdowała się na
wyciągnięcie ręki, to szansa zazwyczaj wymykała się mu bezpowrotnie w ostatniej
chwili. Tak było w sezonie 2009/2010, gdy jego Roma do końcowych kolejek walczyła
zażarcie z Interem Mediolan o triumf w Serie A. W ogóle przez wieki rozbijał
się tylko po podiach europejskich lig. Sięgał po wicemistrzostwa we Włoszech i
w Anglii. A w jego prywatnej gablocie próżno szukać jakichkolwiek znaczących
trofeów.
W
czteroletniej przygodzie z Chelsea nie zdobył choćby jednego pucharu, dwa lata
z Juventusem także poszło na zmarnowanie, a pięknie zapowiadający się sezon w
Rzymie, skończył się dramatem w dwóch aktach – niepowodzeniem w finale Coppa
Italia i przegranym w ostatnich spotkaniach wyścigiem po Scudetto. Ranieri
widział więc puchary oddalone o włos, ich blask chwały odbijał się w jego
oczach, kusiły go one swym powabem, by w jednym paskudnym momencie dać mu
jedynie bolesnego prztyczka w nos.
A
Claudio porażki przyjmował z niezachwianą pewnością siebie i uśmiechem na
twarzy. Z niezmąconym spokojem wymalowanym na obliczu tłumaczył się z
przegranych. Tego jego nadmiernego asekurantyzmu i braku ambicji nie mogli
swego czasu znieść fani „Starej Damy”, mówiąc wprost, że Ranieri nie wie, co to
znaczy być szkoleniowcem „Bianconerich”.
„Zrobiłem zmiany, bo chciałem
wygrać, ale ostatecznie przegraliśmy”
Włoch
jest równie nieugięty w sposobie prowadzenia klubów. Nie na darmo nadano mu
ksywkę „Tinkerman”. To bowiem niestrudzony majsterkowicz, który potrafi
rozbebeszyć na części pierwsze najsprawniej działającą maszynę. Kiedy idzie
zbyt dobrze, to dla niego wyraźny sygnał, że trzeba coś zmienić. „Zawsze
wierzyłem, że przyszłość futbolu leży w ciągłej modyfikacji systemu gry – w
każdym meczu i nawet w trakcie spotkania. To moja droga” – ot, cała piłkarska
filozofia Ranieriego zawarta w paru słowach.
Do
annałów futbolu przeszło wiele z jego kuriozalnych zmian, którymi umiał wprawić
w osłupienie zarówno rywali, jak i własnych graczy. Kibice „The Blues” do tej
pory mają mu za złe rewanżowy półfinał w Lidze Mistrzów z Monaco. Remisując i
grając w przewadze na boisku przeciwnika, postanowił wprowadzić będącego świeżo
po ciężkiej kontuzji Veróna
i dodatkowego, trzeciego napastnika Hasselbainka. I zamiast następnych bramek
ze strony Chelsea, to Francuzi trafili dwukrotnie do siatki.
Z
drugiej strony nieprzewidywalne zmiany w składzie, ku swojemu i wszystkich
dookoła zdziwieniu, przynosiły czasami niespodziewanie pozytywny efekt. Jak na
przykład w 2010 roku, gdy przegrywając po pierwszej połowie w derbach Rzymu,
podjął niezwykle odważne decyzje i zdjął z murawy dwie ikony AS Romy –
Francesco Tottiego oraz Daniele De Rossiego – by odmienić przebieg meczu. Śmiałe
posunięcia Ranieriego miały zdumiewający wpływ na drużynę, która w drugiej
połowie przechyliła szalę zwycięstwa na swoją stronę.
Te
jednak często dziwaczne decyzje prowadziły do tego, że Włoch równie często nie
potrafił dojść do ładu z niektórymi swoimi podopiecznymi. Będąc głównodowodzącym
„Giallorossich” żalił się lokalnej prasie: „Pizarro w ogóle nie patrzył mi w oczy,
a Boriello stale chciał występować”. W Juventusie jego władzy nie uznawali
liderzy: Gianluigi Buffon
oraz Alessandro Del Piero.
oraz Alessandro Del Piero.
„Nie mogę się już zmienić. Jestem
jak Frank Sinatra. Wszystko robię po swojemu”
Z
Ranierim na ławce, oprócz jego zaskakujących posunięć czy wypowiedzi, do końca
nie wiadomo jeszcze jednej rzeczy - jak się potoczą losy ekipy pod jego opieką.
Znany jest tylko powtarzający się ciągle, ponury finał.
Zupełną
klapą na przykład zakończyła się przygoda w Hiszpanii z Valencią. Tam dała o
sobie znać następna nieuleczalna przypadłość Włocha – zamiłowanie do
rozmontowywania nawet najlepiej ulepionych klubów piłkarskich. Przejmował
schedę po Rafie Benitezie, który hiszpańską drużynę zaprowadził na futbolowe
wyżyny - sięgnął po mistrzostwo oraz Puchar UEFA. Claudio otrzymywał więc
kompletny i gotowy do wygrywania zespół, który nie wymagał żadnych poprawek,
lecz on zmarnował i zaprzepaścił to, co wydawało się niemożliwym do zmarnowania
i zaprzepaszczenia.
Całkiem
inny przebieg miała za to historia prowadzenia Parmy. Zagrzebaną na dnie tabeli
ekipę, na której już dawno postawiono krzyżyk, wyprowadził na 12 pozycję. W
jego trenerskiej karierze to upadki były jednak spektakularne, a wzloty jedynie
chwilowe, nieoczekiwane i naznaczone nieszczęściem. Duże osiągnięcia i sukcesy
zawsze miały posmak rozgoryczenia, jak wiosną 2010 roku w Rzymie.
A
to była prawdziwa wiosna cudów - Roma zniwelowała bowiem piętnastopunktową
przewagę Interu – ale także ogromnego niedosytu, który ostatecznie zdominował
wszystko. Claudio odmienił „Giallorossich” jak za midasowym dotknięciem, a ci
dosłownie pożerali napotkanych rywali. W 24 kolejnych ligowych spotkaniach nie
zaznali goryczy porażki, dwukrotnie notując wspaniałe serie sześciu i siedmiu
zwycięstw z rzędu. Na pięć kolejek przed końcem rozgrywek przewodzili stawce,
lecz w zupełnie kuriozalny sposób wypuścili murowany triumf. Domowa wpadka z
Sampdorią Genua pogrzebała szanse. Wiosna cudów zakończyła się, jak to zwykle u
Ranieriego bywało, ogromnym rozczarowaniem.
„Cześć rekiny, witajcie na
pogrzebie”
Pewne
poczucie niezaspokojenia i niespełnienia musiał odczuwać również Rybolovlev,
który kilka dni temu wyrzucił nieszczęsnego Włocha. A ten jeszcze pod koniec
kwietnia był pewny swego przekonując dziennikarzy, że na sto procent zostaje w
Monaco na następny sezon. Na łamach „The Guardian” głosił: „Nikt nie zastąpi
Ranieriego. Ranieri będzie tu pracował dalej”.
Powinien
jednak zdawać sobie sprawę, że za każdym razem, kiedy obejmuje klub, w ruch
wprawia przeklęty los, wredne fatum, które nigdy nie było dla niego łaskawe. Kolejne
zwolnienie – to już Włochowi grali, on znowu doświadczył tego przedziwnego
uczucia, coś w rodzaju déjà
vu, bo dokładnie dekadę temu, też po zdobyciu wicemistrzostwa i również
przez rosyjskiego oligarchę, został z drużyny wylany. Powinien uświadomić sobie
jeszcze, że to nie przykre zrządzenie losu, lecz prawo Ranieriego – nieważne
jaki zespół przejmie, sprawy i tak potoczą się dla niego w najgorszy możliwy
sposób.