Obie
drużyny w ligowych rozgrywkach dzieli 69 miejsc, a już niedługo zmierzą się na
Wembley. Jedni coraz śmielej myślą o podboju Premiership, drudzy główkują
intensywnie jak przetrwać następny miesiąc, a mimo to spotkają się w finale
Pucharu Ligi Angielskiej. Jednym ambicja nie pozwala zadowalać się drobiazgami
i zmusza do wyznaczania sobie wielkich celów - zamaszystym krokiem chcą wedrzeć
się do czołówki wyspiarskiego futbolu. Drudzy drobnostkami się zadowalają, żyją
z dnia na dzień, twardo stąpając po ziemi i wykonując maleńkie kroczki naprzód,
ze spokojem pragną spoglądać w niejasną przyszłość.
To
będzie jeden z najbardziej zadziwiających finałów ostatnich lat. Naprzeciw
siebie staną wschodząca siła Premier League – Swansea – i czwartoligowy szarak
– Bradford. Choć zderzą się dwie odległe o lata świetlne, zupełnie odmienne
piłkarskie planety, to łączy je więcej niż moglibyśmy sobie wyobrazić.
Czarno-biała historia
Dzieje
obu zespołów są bliźniaczo podobne. Te założone w małych mieścinach na początku
XX wieku kluby przez szmat czasu spowiła ciemność i odcienie szarości. Pałętały
się one po niższych klasach rozgrywkowych, lawirowały pomiędzy marną futbolową
egzystencją a całkowitym unicestwieniem i kompletnym zapomnieniem. Jedynym
osiągnięciem godnym odnotowania był triumf Bradford City w Pucharze Anglii w
1911 roku.
Dość
powiedzieć, że – wyjąwszy bieżące chlubne dokonania Swansea – przez blisko wiek
swego istnienia spędziły ledwie dwa sezony w na szczytach angielskiej ligi.
Pierwsze
wyjście z mroku „The Swans” nastąpiło na przełomie lat siedemdziesiątych i
osiemdziesiątych. Pod wodzą Johna Toshacka pięli się w górę nadspodziewanie
łatwo. W 1977 roku trener oraz jego podopieczni wsiedli do windy na czwartym
piętrze rozgrywek i w oka mgnieniu – w 1981 - wysiedli na pierwszym.
Wystarczyły cztery lata, by wywalczyli trzy kolejne awanse.
Potem
los nie był już tak łaskawy. Krótki, bo zaledwie trochę ponad
dwudziestomiesięczny, pobyt w First Division i znacznie szybsza niż rozwój
agonia. W cztery wiosny walijska ekipa wyszła z ponurych okręgowych lig i
trafiła do barwnego świata gwiazdorów oraz sławnych drużyn. Cztery następne wiosny
i zsunęła się na samo dno. Ponownie znalazła się na piłkarskiej prowincji,
gdzie miała skonać ostatecznie. Groziła jej likwidacja, a dosyć niespodziewany
ratunek przyszedł ze strony lokalnego biznesmena Dougha Sharpe’a.
Bradford
City na swoje dni chwały musiało poczekać nieco dłużej. Dopiero tuż przed
końcem wieku dostąpiło zaszczytu gry w Premiership. Wracając jednak do połowy
lat osiemdziesiątych warto wspomnieć, że, kiedy fani Swansea przeżywali trudne
chwile i martwili się o przyszłość swojego zespołu, tak nieuchronnie
zbliżającego się ku totalnemu upadkowi, sympatycy „The Bantams” musieli znieść znacznie
bardziej traumatyczne zdarzenie.
Najczarniejszy z dni – Valley
Parade w ogniu
Był
11 maja 1985 roku. Martin Fletcher miał wówczas dwanaście lat. Wraz z ojcem,
bratem, wujkiem i dziadkiem jechał na pojedynek między Bradford a Lincoln.
Wtedy jeszcze nie wiedział, że dla czterech członków jego rodziny będzie to
ostatni mecz, jaki obejrzą w swoim życiu. W najgorszych koszmarach nie mógł
przypuszczać, że tylko on opuści stadion i wróci do domu sam. Że jego ojciec,
brat, wujek i dziadek już za parę godzin nie będą żyć.
W
40 minucie spotkania na w całości zrobionej z drewna trybunie zaczął
rozprzestrzeniać się ogień. Uważa się, że pożar wzniecił niedopałek upuszczony
przez któregoś z kibiców na stertę śmieci, leżącą pod trybuną. Ogień przybierał
na sile z każdą sekundą. Wystarczyły cztery minuty, żeby caluteńka drewniana
trybuna stanęła płomieniach. Łatwopalne tworzywa z jakich wykonano dach oraz intensywny
wiatr wznieciły pożar i rozniosły go po obiekcie. Płonące belki oraz stopione
materiały zlatywały na widzów.
George
Mitchell, jeden z ocalałych, będzie później relacjonował dla BBC: „Ogień rozproszył
się momentalnie niczym błysk. Nigdy w życiu nie widziałem czegoś takiego. Dym,
który spowił wyjścia dusił, niesamowicie ciężko się oddychało”. Ściana czarnego,
mocno toksycznego, wypełnionego tlenkiem węgla dymu przynosiła natychmiastowy
zgon. W ten sposób zginą 43 osoby.
Tymczasem
na stadionie wybuchła panika. Nie było gaśnic, które usunięto w obawie przed
wandalizmem. Pozamykano wyjścia. Ludzie w popłochu szukali dróg ewakuacji. Ci,
którzy wybrali ucieczkę przez boisko wybrali życie. Na tych, którzy udali się
do korytarzy czekała śmierć.
Martin
Fletcher opowiadał: „Oślepiającemu pożarowi towarzyszyła dziwna cisza. Moja
świadomość została bezboleśnie zmiażdżona. Zaakceptowałem śmierć. Nie wiem, co potem
dokładnie się wydarzyło, lecz postanowiłem uwolnić się z tej pułapki. Uciekałem
sam i za wyjątkiem krótkiego, samotnego krzyku utrzymywała się niezmącona cisza.
Przebiegłem prosto przez płonącą trybunę. Natrafiłem na mur, ale zostałem
przeciągnięty nad nim przez innych fanów. Upadłem na murawę, podniosłem się i
popędziłem, ile sił w nogach w bezpieczne miejsce. Ułamek sekundy później
stadion stał w ogniu”.
W
tym fatalnym wydarzeniu zmarło pięćdziesiąt sześć osób, a co najmniej dwieście
kolejnych zostało rannych. Liczba ofiar byłaby znacznie wyższa, gdyby nie jedno
kuriozalne niedopatrzenie. W tamtych czasach na większości brytyjskich obiektów
boiska od trybun - ze względów bezpieczeństwa - odgradzał płot. Na Valley
Parade, stadionie Bradford City, tego elementu zabrakło. Fletcher skonstatował:
„Brak ogrodzenia uratował tego dnia życie tysiącom”.
Przyjemny odcień szarości
Kilka
lat po tym tragicznym incydencie sympatycy klubu mogli wreszcie przeżyć
utęsknione momenty radości. Dotychczasowe, nasycone wyłącznie paletą
bezbarwnych kolorów dzieje, zastąpiły jaśniejsze odcienie. Czerń zupełnie
niepostrzeżenie przeszła w błękit. „The Bantams” sezony 1999/2000 oraz
2000/2001 spędzili wśród najlepszych.
Piękne
chwile minęły jednak o wiele szybciej niż kibice, by sobie tego życzyli i mogli
w ogóle przypuszczać. A wszystko za sprawą ówczesnego prezesa Geoffrey’a
Richmonda i jego sześciu tygodniom szaleństw latem 2000 roku.
Kiedy
zespół cudem ocalał w debiutanckim sezonie w Premiership, wymknął się spod
topora degradacji dzięki wygranej w ostatniej kolejce z Liverpoolem, Richmond zdecydował
znacząco wzmocnić kadrę. Na nowych graczy wydał ponad osiem milionów funtów, sumę,
której lwią część stanowiła pożyczka od korporacji Gerling. Sprowadził m. in.
Dana Petrescu, Stana Collymore’a oraz Benito Carbone. Włoch okazał się
największym z dziwactw prezesa. Zarabiał tam czterdzieści tysięcy funtów
tygodniowo, więcej niż ówczesne gwiazdy Manchesteru United - Roy Keane oraz
David Beckham.
Po
transferowych wariactwach roczny fundusz płac wzrósł z 5 do 11 milionów. W
skarbcu drastycznie zaczęło brakować pieniędzy. Przysłowiowym gwoździem do trumny stał się
spadek do niższej ligi w 2001 roku.
Klub
tonął. Debet sięgał 30 milionów. Władze pożegnały dziewiętnastu zawodników, w
tym Carbone, który zgodził się na redukcję odprawy o połowę. Pozostałych
prosili o odroczenie płatności. Aby pokryć należności wyprzedano dosłownie
wszystko. Wyposażenie stadionu, aż po krzesełka dla widzów rozprzedano spółkom
leasingowym. Nawet kapitan zespołu, David Wetherall, stał się własnością
kompanii finansowej.
Niewiele
to zmieniło. Portfel nadal świecił pustkami. Właściciele nie mieli trzystu
tysięcy funtów, żeby opłacić miesięczne wynajęcie obiektu. W 2004 roku drużynę
wystawiono na sprzedaż. Brakowało 24 godzin, a przestałaby istnieć. Wybawili ją
sympatycy oraz miejscowy przedsiębiorca, miłośnik „The Bantams” – Mark Lawn.
Udało się im przywrócić umarlaka do żywych, choć nie mieli pewności na jak
długo.
Na
przestrzeni sześciu lat Bradford City zaliczyło równie spektakularną plajtę, co
Swansea w latach osiemdziesiątych. Kiedy przeszło dekadę temu ekipa z Bradford
chyliła się ku upadkowi, drużyna z Walii chwiała się w posadach jednakowo mocno
i również zabrakło raptem doby, by została wymazana z piłkarskiej mapy Wielkiej
Brytanii.
„The
Swans” paradoksalnie pomogły fatalne trzymiesięczne rządy Tony’ego Pettego. Ten
Australijski finansista przejmował zespół, obiecując spłatę zadłużenia. Z
obietnic się nie wywiązał. Nie posiadał środków na załatanie rosnącej dziury
budżetowej. Zaczął ciąć koszty jego utrzymania. Wylał siedmiu graczy i ośmiu
kolejnym obniżył wynagrodzenie o 70%.
To
wtedy fani postanowili wziąć sprawy w swoje ręce. Wyszli na ulice,
protestowali, założyli organizację kibicowską „Swansea City Supporter’s Trust”,
która potem przysporzy im tyle dobrego. Ich determinacja i działania poszłyby
na marne, gdyby nie uśmiech szczęścia.
Nie
odkupiliby od Pettego klubu, gdyby nie zbieg okoliczności i pomoc człowieka
interesu z RPA. Brian Katzen, którego firma znajdowała się Nowym Jorku,
przebywał akurat w Londynie i kompletnie przez przypadek zauważył, że Swansea
została wystawiona na sprzedaż. Zainteresował się ogłoszeniem, a jego późniejsze
pieniężne wsparcie okazało się nieocenione.
Następne
lata zarówno dla Swansea, jak i Bradford nie były pomyślne. Ciągle wypełniała
je szarzyzna niższych klas rozgrywkowych, lecz była to szarość o stosunkowo
przyjemnym odcieniu. Dawała względną stabilizację i szansę na przetrwanie. W
tym miejscu losy obu ekip, przez tyle czasu tak łudząco podobne, rozchodzą się.
Bradford City wciąż będzie tkwiło w niepewności, czasami wypożyczając bądź wyprzedając
najwartościowszych zawodników, aby przeżyć dalsze dni. „The Swans” natomiast
będą piąć się ku futbolowym wyżynom, a ich sympatycy coraz bardziej upajać
świetlaną przyszłością.
„Swansea-lona”
Przenosząc
się równe dziesięć lat wstecz zobaczylibyśmy zespół, który leżał na dnie
czwartej ligi, ze stratą czterech punktów do następnego w tabeli Exeter City.
Przegrał wówczas u siebie z Bury 2-3. Były to pierwsze jego trafienia od 449 minut.
Trener zwierzał się wtedy, że klub stanął w obliczu zapomnienia, że groziło mu
wyginięcie. Cudownie ocalał rzutem na taśmę - zwycięstwem z Hull w potyczce o
być albo nie być.
Obecnie
zajmuje ósmą pozycję w Premier League, a za niespełna trzy tygodnie wystąpi w
finale Pucharu Ligi. W tym sezonie podopieczni Michaela Laudrupa pokonali już
Chelsea i Arsenal w Londynie oraz Liverpool na wyjeździe.
Dekadę
temu Swansea nie miała pieniędzy nawet na zapłatę rachunków za prąd. W poprzednim
sezonie przyniosła ponad 15-milionowy zysk. Świętując początkowe sukcesy, nie dysponowała
własnym ośrodkiem treningowym. Aktualnie ma supernowoczesny stadion, który
wkrótce planuje powiększyć oraz dwa kompleksy treningowe.
To
pierwszy drużyna z Walii, która wdarła się do Premiership i, która częściowo
należy do jej fanów. 19,9% akcji oraz dyrektora w radzie posiada kibicowska
organizacja „Swansea City Supporter’s Trust”.
Jeden
z jej członków, Phil Sumblar, mówi: „Teraz postrzega się nas jako wzór do naśladowania.
Nasz klub został zbudowany na fundamentach znikąd. Trudne lekcje, które dawniej
otrzymaliśmy wpłynęły na formę zarządzania nim. Finansowa roztropność pozostaje
kluczowym czynnikiem przy podejmowaniu jakichkolwiek decyzji”.
Walijska
ekipa zachowuje wręcz zachwycającą płynność finansową. Nie szasta gotówką na
prawo i lewo, rozsądnie inwestuje i spogląda tylko w dalekie jutro. Gdy
awansowali do Premier League i wynagrodzenia dla zawodników wzrosły dwukrotnie
– z przeszło 17 do prawie 35 milionów – to większość z nich podpisała klauzulę,
redukującą zarobki o połowę w razie spadku.
Równie
zachwycająca jest droga jaką przeszła drużyna, jeszcze w 2005 roku kopiąca w
czwartej lidze, oraz styl gry określany mianem imitacji Barcelony –
„Swansea-lona”. Na Wyspach to zupełnie nowa jakość. Jej siła tkwi w błyskawicznej
wymienności pozycji i piłki, jej szanowaniu oraz ataku pozycyjnym. Niebywałą ewolucję
zapoczątkował przed kilkoma laty Roberto Martinez. Jego myśl kontynuowali Paulo
Sousa oraz Brendan Rodgers. Ten ostatni np. szukając bramkarza, zwracał uwagę przede
wszystkim na umiejętność posługiwania się nogami.
Zespół
błyszczy we wszystkich statystykach zliczających liczbę podań, ich skuteczność
oraz procentowe posiadanie piłki. Kiedy występowali w 2 lidze wykonywali
średnio o 312 więcej zagrań na mecz niż przeciętna drugoligowa ekipa. Pobili
rekord ziem brytyjskich w ilości podań w trakcie jednego spotkania – 756. Kiedy
debiutowali w Premiership, w swoim pierwszym pojedynku przeciwko Manchesterowi
City, wymienili między sobą futbolówkę 159 razy częściej od rywali.
W
poprzednim sezonie zajęli szóste miejsce na Starym Kontynecie pod względem
dokładności podań - 85.6%, a w obecnym plasują się na dziesiątej pozycji –
84.9%. W ubiegłym sezonie w Europie wśród kopaczy najcelniej podających liderował
Leon Britton – wyprzedził samego Xaviego. Aktualnie ośmiu z dziesięciu regularnie
biegających po boiskach zawodników z pola, może pochwalić się ponad 80-procentową
skutecznością zagrań.
Tego
typu statystyki nie świadczą o tym, że styl Swansea to jedynie swego rodzaju
sztuka dla sztuki. Taki sposób gry daje wymierne korzyści. Dziś klub nadal niezmiennie
zachwyca, wspina się w ligowej tabeli coraz wyżej i patrzy na lokaty premiowane
awansem do europejskich pucharów. Świeżo mianowany menadżer, Michael Laudrup, z
ogromnym wyczuciem prowadzi swoich podopiecznych. Doskonale wkomponował w unikalny
system nowych graczy, a najlepszym tego przykładem jest hiszpański goleador –
Michu.
Ten szalony, szalony futbol
Przyszłość
„The Swans” maluje się w kolorowych i wyłącznie przyjemnych dla oka barwach.
Bradford z kolei nie może być pewnym praktycznie niczego, poza jednym – 24
lutego wybiegnie na Wembley, by zagrać o puchar Ligi Angielskiej.
W
finale ujrzymy zatem drużynę stworzoną za 7,5 tysiąca funtów, która w ogólnym
rozrachunku nie jest warta nawet funta kłaków. Jej udział w rozgrywkach miał
skończyć się już dawno temu. Gdzieś pomiędzy rywalizacją z Wigan Athletic a
Arsenalem. Ona jednak za każdym razem uciekała spod szponów faworyzowanych ekip
i wymierzała im bolesnego prztyczka w nos. To pierwszy od pięćdziesięciu lat
czwartoligowiec, który dofrunął do samiuteńkiego finału.
Naprzeciw
wyjdzie zespół, któremu teraz wiedzie się wyjątkowo dobrze, ale, którego dzieje
są jednakowo osobliwe i pokręcone. Swansea, podobnie jak Bradford, przez kawał
czasu karkołomnie balansowała na linie zawieszonej tuż nad futbolową przepaścią.
Nawet
wyobraźnia najbardziej natchnionych współczesnych pisarzy nie mogłaby zrodzić
tak oszałamiającej opowieści. Nawet najbardziej pomysłowe i zbzikowane umysły
Hollywoodu nie byłyby w stanie wykoncypować równie niezwykłego filmowego
scenariusza.
Chyba
każdy z nas lubi takie historie, wariackie i nierealne, bo pokazują jak
przewrotny oraz nieprzewidywalny bywa piłkarski świat. Ponadczasowe motto
wypływające z ust matki tytułowego bohatera filmu Forrest Gump, która mawiała: „życie jest jak pudełko czekoladek, nigdy nie wiadomo, co ci się trafi”,
nie znajdzie prawdopodobnie doskonalszego odzwierciedlenia nigdzie indziej niż w
futbolu.
Wybraliście najlepszą 11-stkę Premier League , jej zmienników , trenera i stadion. jeśli chcesz dowiedzieć się więcej wejdź w link poniżej. http://163854758.blogspot.com/
OdpowiedzUsuń