Puchar
Nardów Afryki to turniej, który jak żaden inny na świecie upodobał sobie
niespodzianki oraz czysty przypadek. Jak żaden inny na globie nienawidzi
faworytów i wielkich gwiazd. To rozgrywki, które piszą osobliwe i właściwe
tylko sobie scenariusze. Słabiznę piłkarską, niedostatek bramek, niedobór świetnych
i zaciętych bojów rekompensują zbiorem mniej lub bardziej niecodziennych
opowiastek, w które ostatnimi czasy obrodziło wyjątkowo.
Nawyk przegrywania
Oto
bowiem do finału zawędrowała Burkina Faso. W rankingu FIFA sklasyfikowana na 92
pozycji. Spośród wszystkich uczestników zmagań w RPA jedynie Etiopia,
Demokratyczna Republika Kongo i Niger uplasowały się niżej.
Po
wicemistrzostwo sięgnęła drużyna, dla której jedynym słodkim wspomnieniem z
futbolowej przeszłości było czwarte miejsce mistrzostw Czarnego Lądu z 1998
roku, skądinąd zdobyte u siebie. Do tegorocznego turnieju nie wygrała meczu PNA
poza granicami swego kraju. Jej bilans wyglądał gorzej niż mizernie:
dwadzieścia sześć pojedynków, ledwie trzy zwycięstwa, cztery remisy i aż
dziewiętnaście porażek. Z poprzednich siedemnastu konfrontacji reprezentacja Burkina Faso nie
wygrała ani jednego, zremisowała pięć i przegrała dwanaście. Wiktoria z Etiopią
4-0 była pierwszą w tych rozgrywkach od czternastu lat.
Najlepszy
start zanotowała właśnie w tym roku. Jeżeli wcześniej kwalifikowała się na
zawody, to prawie za każdym razem odpadała, zanim te na dobre się rozkręciły –
zazwyczaj w rundzie grupowej. Zeszłe, rozegrane raptem kilkanaście miesięcy
temu, zakończyła na dnie grupy z trzema porażkami i dwoma strzelonymi golami.
Jadąc
do RPA jej gracze, szkoleniowcy i kibice niemal każdą zdobycz punktową uznaliby
za porządny wynik, wyszarpanie zwycięstwa za spore osiągnięcie, a wtargnięcie
do fazy pucharowej za unikalne wydarzenie w dziejach tamtejszej piłki kopanej.
Na określenie obecnego sukcesu - wicemistrzostwa Afryki - brakuje im po prostu
skali i słów. Po drodze do finału zdystansowali obrońcę trofeum – Zambię – i
jednego z hegemonów – Ghanę. Dziennikarz z Burkina Faso grzmiał na łamach okolicznej
gazety: „Kto nie wierzy w cuda, ten nie jest realistą”.
Państwo,
które w futbolu przyzwyczaiło się do notorycznych klęsk i upokorzeń, musiało
nagle nauczyć się cieszyć wiktoriami. Fani z ponurej jawy przenieśli się w
strefę marzeń sennych, a potem z trudem uzmysłowili sobie, że to, co powinno
wyglądać niczym wyśniony sen, okazało się tak naprawdę wspaniałą
rzeczywistością.
Kanciarz na ławce trenerskiej
Żeby
było ciekawiej, to tę niebywałą wędrówkę na wierzchołek afrykańskiej piłki
przebyli pod wodzą trenerskiego wygnańca, szukającego odkupienia za błędy z
przeszłości w odległych od własnej ojczyzny krainach.
Paul
Put będąc niegdyś szkoleniowcem SK Lierse, maczał palce w procederze szwindlowania
meczami. Został oskarżony o przehandlowanie paru spotkań i o kontakty z
biznesmenem Ye Zheunem, który prowadził szemrane interesy z azjatyckimi
syndykatami przestępczymi. Chińskiemu przedsiębiorcy wystawiono nakaz
aresztowania. Tymczasem zbiegł on z Belgii i wyparł się wszystkiego. Zarzuty
postawiono czterdziestu osobom, ale ukarano wyłącznie dzisiejszego opiekuna
Burkina Faso.
Po
latach Put stwierdził, że czuł się kozłem ofiarnym skandalu: „Cały belgijski
futbol był wtedy chory. Szantażowała mnie mafia. Moje dzieci nie były
bezpieczne. Grozili mi przy użyciu broni palnej. Zostałem zmuszony do
ustawiania pojedynków, niemniej to za duże słowo. Zespół był wówczas w złej
sytuacji. Nie miał nic – nadziei, pieniędzy, niczego. Zrobiono z tego szaloną
historię manipulowania rezultatami, lecz pozostałe ekipy robiły dokładnie to
samo”.
Rodzima
federacja zawiesiła go na trzy sezony. Gdyby nie zawieszenie prawdopodobnie
nigdy nie wyjechałby z państwa, tym bardziej nie trafiłby na Czarny Ląd i, kto
wie, być może nigdy nie zyskałby rozgłosu. Stałby się kolejnym, zwykłym trybikiem
w potężnej piłkarskiej machinie, w której tylko nieliczni potrafią się wybić i
mieć swoje pięć minut.
Z
Burkina Faso dokonał prawdziwego cudu. Zbudował doskonale zdyscyplinowaną i znakomicie
zorganizowaną drużynę. Zadbał o mentalność swoich podopiecznych. Wiele czasu
poświęcił psychologicznemu podejściu do rozgrywek. Przed końcem obozu
przygotowawczego powtarzał graczom: „Na każdym turnieju zdarzają się
niespodzianki”. Stworzył kompilację wideo, pokazującą niewiarygodne zwycięstwa
Grecji na Mistrzostwach Europy w Portugalii, szczęście Chelsea w poprzedniej
edycji Champions League i ubiegłoroczne, kompletnie nieprawdopodobne osiągnięcie
Zambii. „Powiedziałem zawodnikom, że w futbolu możliwe jest absolutnie
wszystko”. Kilkanaście dni później okaże się, że miał rację.
Choć
jego zespół poniósł porażkę w finałowym boju, to żaden z reprezentantów z
pewnością nie uważa się za przegranego. Przecież przed PNA nikt nie postawiłby
nawet złamanego grosza na to, że wyjdą z grupy. Podobnie zresztą, na Republikę
Zielonego Przylądka. To drugi z wielkich wygranych niedawno zakończonych zmagań.
Przyjaciel Mourinho
Reprezentacja
z tego maleńkiego archipelagu – liczba mieszkańców nie przekracza pół miliona,
a jedna piąta zmieściłaby się na stadionie otwierającym mistrzostwa - jeszcze
parę miesięcy wstecz zajmowała w rankingu FIFA 182 miejsce. Teraz plasuje się
na 70. Monstrualny skok wzwyż o przeszło sto pozycji zawdzięcza historycznemu awansowi
i grze w Pucharze Narodów Afryki. Sama obecność w nim mogłaby się wydawać
ogromną nobilitacją dla tego niewielkiego państwa. Wtarabanienie się do
ćwierćfinału, w którym uznali wyższość Ghany, można zaś śmiało traktować w
kategoriach spełnionego „mission impossible”.
Republika
Zielonego Przylądka to najmniejszy kraj, który kiedykolwiek brał udział w PNA.
W eliminacjach do MŚ rywalizują dopiero od 2000 roku. W drodze na południowoafrykańskie
zawody „Niebieskie Rekiny” zademonstrowały jak ostre mają kły i sensacyjnie
wyeliminowały czterokrotnego triumfatora PNA - Kamerun.
Na
jak daleką piłkarską prowincję się przenieśliśmy, uświadamia nam fakt, że na spotkania
miejscowej ligi przychodzi średnio tysiąc widzów, na szczególnie ważne
pojedynki w granicach pięciu tysięcy, a na meczach drużyny narodowej stadion
wypełnia się siedmioma-ośmioma tysiącami kibiców.
Ich
szkoleniowiec, Lucio Antunes, by objąć reprezentację musiał zaniechać
wykonywania wyuczonego zawodu – od 1990 roku pracował jako kontroler ruchu
lotniczego. Wieżę kontrolną na szatnię piłkarską zamienił dwa lata temu. Wcześniej
wykonywał swoje obowiązki na wyspie Sal, jednej z dziesięciu, które tworzą maluteńką
republikę położoną w samym sercu Oceanu Spokojnego, oddaloną o ponad 500
kilometrów od wybrzeży Czarnego Lądu.
Antunes
reprezentował własną ojczyznę na poziomie międzynarodowym w tenisie i
koszykówce. W jego menadżerskim CV odnajdziemy tylko jedną, krótką przygodę związaną
z futbolem – był trenerem tymczasowym ekipy do lat 21 w 2006.
W
grudniu ubiegłego roku spędził tydzień w Madrycie, podpatrując metody pracy
Jose Mourinho. Potem telefonował do niego często, prosząc o porady. Jak na kontrolera
lotów przystało wzniósł swoją reprezentację w przestworza i bezpiecznie
wylądował na piłkarskich wyżynach.
Niespodzianka małego kalibru
O
ile występy Burkina Faso i Republiki Zielonego Przylądka wolno uznać za pełnokrwiste
sensacje, o tyle wyczyn Nigerii da się określić mianem drobnego zaskoczenia. Żadne
bowiem znaki na niebie i ziemi tuż przed rozgrywkami nie wskazywały, że ten
zespół będzie stać na wywalczenie złotego medalu. Ostatni raz dotarł do finału dwanaście
lat wstecz. Ostatni raz Nigeryjscy zawodnicy wznieśli puchar osiemnaście lat
temu.
Zawodzili
wielokrotnie, mimo iż mieli mocną drużynę, wypchaną gwiazdorami najlepszych lig
Starego Kontynentu. Zdecydowanie silniejszą niż tę współczesną. Toteż nastroje
przed turniejem były nadzwyczaj posępne.
Jeszcze
nigdy ten, mający gigantyczne piłkarskie aspiracje kraj, na PNA nie wysyłał
równie młodej, niedoświadczonej i ubogiej w wielkie ikony futbolu kadry. Po raz
pierwszy od dawna spostrzeglibyśmy w niej więcej anonimowych nazwisk niż
rozpoznawalnych na kuli ziemskiej graczy. Znalazło się w niej, aż sześciu kopaczy
z lokalnej ligi, co nie przydarzyło się od przeszło dwóch dekad. Średnia wieku
wyniosła 24 lata, a zaledwie jeden spośród kadrowiczów przekroczył
trzydziestkę.
Zespół
Stephena Keshiego ponadto do zmagań w RPA przygotowywał się w piekielnie
gorącej i nieprzyjemnej atmosferze. Chwilę przed wyjazdem selekcjoner wywalił Sholę
Ameobiego i Petera Odemwingie, bo nie dopatrzył się u nich odpowiedniego
zaangażowania. Danny Shittu z kolei sam zrezygnował. Przy ustalaniu kadry
pominął Obafemi Martinsa i Taye Taiwo. Tydzień przed pierwszym meczem minister
sportu bardzo poważnie rozważał zastąpienie Keshiego kimś innym.
Nieprzewidywalność przegania jakość
Puchar
Narodów Afryki powtórnie dostarczył nam solidnej porcji urokliwych historyjek i
nieplanowanych zdarzeń. Zabrakło natomiast futbolu przez duże F. To już
powszechny problem - afrykańskie potęgi nieustannie rozczarowują,
zaprzepaszczają szansę za szansą na kolejnych mistrzostwach kontynentu i
Mundialu. Poziom stale się wyrównuje, pojawiają się nowe konkurencyjne ekipy,
lecz prawdziwe mocarstwa nie posunęły się do przodu ani trochę, nawet o cal.
Wybrzeże
Kości Słoniowej i Ghana zawiodły po raz enty. Ich zgraja wybitnie uzdolnionych zawodników
starzeje się nieubłaganie, a na horyzoncie nie widać następców. Przed następnym
Mundialem znowu stwierdzimy, że jakaś afrykańska drużyna może zaskoczyć świat.
I ponownie nie powiemy, że któraś z nich będzie jednym z głównych pretendentów
do medalu.