„Człowiek
z nowymi pomysłami jest szaleńcem, dopóki nie osiągnie sukcesu”.
Nazywany „El Loco”, co oznacza
szaleniec, i powszechnie za szaleńca uważany, wylądował w mieście wyjątkowym, by
nie powiedzieć równie szalonym. W Bilbao nikt nie jest w stanie rozgryźć jego
osobowości. Potrafi, bowiem chwalić fatalne występy, a lamentować nad
genialnymi. Potrafi być w jednej chwili nadpobudliwy, natarczywy, natrętny, a w
następnej wyciszony, spokojny i opanowany.
Wylądował w rejonie od wieków
odmiennym, w samym sercu Baskonii. W regionie posiadającym dużą autonomię
(drugi język urzędowy – baskijski; osobny parlament, rząd i prezydent oraz
osobne podatki), którego mieszkańcy mają silną świadomość własnej odrębności społeczno-kulturowej
(uważają się, m. in. za najstarszy naród w Europie).
Sam klub, Athletic Bilbao, realizuje
podstawowe nacjonalistyczne założenia Kraju Basków. Od 1912 roku w jego barwach
grają wyłącznie Baskowie z krwii i kości (transfer obcokrajowca byłby dla nich czymś
niewyobrażalnym, wręcz zdradą narodowych interesów). Nie ma zatem na świecie
tak niezwykłej drużyny, który nakładałby na siebie tak duże ograniczenia (jako
jedyna nadal broni się przed falą doszczętnej globalizacji tej dyscypliny). Skauci
mogą wyłowić piłkarski talent jedynie z okolicznych boisk. Muszą przebierać
spośród chłopców uganiających się za piłką tylko w Baskonii (liczy zaledwie
2,3 mln mieszkańców). Mimo to Athletic jest trzecim najbardziej utytułowanym
zespołem w Hiszpanii. Mimo to udało się mu wywalczyć mistrzostwo ośmiokrotnie,
a po puchar sięgnąć aż 23 razy. Mimo to nigdy nie spadł do drugiej ligi, a w
1977 roku doszedł do finału Pucharu UEFA.
Tę dawną potęgę, dziś nieco podupadłą
(kibice czekają na jakiekolwiek trofeum już 28 lat), przejął największy filozof
współczesnego futbolu – wspomniany Marcelo Bielsa.
Piłkarski innowator w krainie z
tradycjami
Athletic
określało się mianem najbardziej angielskiego z hiszpańskich klubów (założony przez Anglika). Taki też był styl drużyny w poprzednim sezonie. Prowadzona
przez Joaquina Caparrosa, demonstrowała grę toporną, zachowawczą i defensywną,
opartą na wysokim i dobrze zbudowanym Fernando Llorente, do którego adresowano
długie podania. Pomimo szóstego miejsca w lidze, niewielu
w Bilbao nie kryło niezadowolenia.
Wraz
z przybyciem Marcelo Bielsy odmieniło się wszystko. Począwszy od piłkarzy (już
na początku pozbył się dziewięciu), przez treningi, taktykę, ustawienie
(poprzestawiał niektórych futbolistów niczym puzzle, z Javiego Martineza –
etatowego i obiecującego pomocnika – uczynił środkowego obrońcę), aż po styl
gry. Słowem, zmienił wszystko po każdy nawet najmniejszy detal. Zespół
prezentował się zdecydowanie ofensywniej, gra odbywała się w wielokrotnie
szybszym tempie. Zmieniła się praca z zawodnikami, stała się konceptualna oraz
teoretyczna.
Argentyńczyk
przemienił również historyczną tożsamość klubu, z silnie zakorzenionego w
tradycji angielskiej, w swego rodzaju hybrydę. Wprowadził własną filozofię
piłki, z jednej strony wykorzystując stare „wyspiarskie” nawyki (jego ekipa
zdobyła dwa razy więcej bramek po uderzeniach głową niż pozostałe drużyny w
Primera Division), z drugiej zaś nauczył swoich podopiecznych szanować i
rozgrywać piłkę.
Początki
jednak nie były dobre. Athletic zanotował najgorszy start od 32 lat. W
pierwszych pięciu meczach zdobył, zaledwie dwa punkty, znalazł się w strefie
spadkowej. Gracze nie pojmowali do końca zamysłu „El Loco”. Nie potrafili
zasymilować się z założeniami swojego trenera, a ten nie potrafił dotrzeć do
ich świadomości. Przełamanie nadeszło w najwłaściwszym momencie. W derbowym
pojedynku Baskonii z Realem Sociedad (zwycięstwo 2-1). To, wtedy piłkarze utwierdzili
się w przekonaniu, że w tym szaleństwie jest jednak metoda. To, wtedy Bielsa przekształcił
ustawienie, zamiast trzech wystawił czterech defensorów.
Diabeł tkwi w szczegółach
Na
kuli ziemskiej nie ma szkoleniowca, który przykładałby tak wielką wagę do
najdrobniejszych składników futbolowego rzemiosła. Dla niego piłkarskie
mikroelementy decydują o efekcie w skali makro. Kiedy, więc przybył do Bilbao,
obejrzał 38 ligowych meczów zespołu z poprzedniego sezonu, wypisując wszelkie
uwagi na kolorowych arkuszach kalkulacyjnych. Ośrodek treningowy opuszczał zazwyczaj
w nocy. Sesje wideo, analizujące grę przeciwników, trwały nawet do kilku
godzin. Przed konfrontacją z Manchesterem dla każdego zawodnika przygotował
kilkudziesięciostronicowe dossier o rywalu. Pewnego dnia narysował na swoich
butach, której części stopy należy używać, przyjmując bądź uderzając futbolówkę.
W
ogóle Bielsa to fanatyczny teoretyk futbolu. Z uporem maniaka obserwuje
dziesiątki tysięcy spotkań, tworząc coś na wzór piłkarskiej taksonomii. Jeśli
piłkarz wykona coś nowego (zagranie, zwód itp.), on to kataloguje, przypisuje
etykietę, zapisuje na laptopie, a następnie tego się uczy.
Aczkolwiek
podstawowe reguły jego taktyki są piękne w swej prostocie: wysoki oraz
intensywny pressing na całej długości i szerokości boiska, jak najszybszy
odbiór piłki i, jeżeli nadarzy się okazja błyskawiczne jej wprowadzenie w obręb
pola karnego. Głównym celem stało się nie tylko wygrywanie, ale przede
wszystkim zdobywanie bramek (wyłącznie Real i Barcelona strzeliły więcej goli),
zaś fundamentalną zasadą synchronizacja ruchów. Ataki powinny być automatyczne,
ruchy zmechanizowane, podania wykonywane natychmiast. Dlatego kluczowe są
treningi.
To
na nich zawodnicy wypracowują mechanizmy, które potem wykorzystują w trakcie
spotkań. Argentyńczyk każe im biegać od linii początkowej do linii końcowej w
sposób skoordynowany. Gdy ci robią coś źle, od razu przerywa sesję i poucza
ich, wytykając i wyjaśniając błędy na laptopie. Jedno z ćwiczeń polega na tym,
że na boisku podzielonym na osiem sektorów przemieszczają się gracze. Zasada
jest taka, że dwóch z nich nie może znaleźć się w jedynym sektorze równocześnie.
Jeśli któryś wkroczy w obszar partnera, ten musi niezwłocznie go opuścić.
Napastnicy,
pomocnicy oraz obrońcy trenują oddzielnie, o innej porze. Treningi podań i
strzałów nie kończą się jedynie na wykonaniu sekwencji: podanie – strzał, lecz
w momencie, gdy wszyscy wrócą na swoje pierwotne pozycje. Sam szkoleniowiec dba
o intensywność sesji, trzyma stoper w ręku, pokrzykuje i mobilizuje co chwila,
a kiedy trzeba poucza.
Obsesja doskonałości
Największe
gwiazdy nie ukrywają fascynacji i podziwu dla ich nowego opiekuna. Fernando
Llorente stwierdził: „On żyje dla futbolu”. Kibice zachwycają się wynikami i
stylem gry. W końcu od dawien dawna nie widzieli swojego ukochanego zespołu w
finale Copa del Rey (ostatni raz 27 lat temu), walczącego o awans do Ligi
Mistrzów (ostatni raz 13 lat temu) i bijącego się na tak wysokim szczeblu w
europejskich pucharach (ostatni raz w 35 lat temu).
Klub
to teraz doskonale naoliwiona maszyna, w której wszystkie tryby działają niemal
perfekcyjnie (piękny sen przerywają od czasu do czasu drobne zmory, jak,
chociażby ostatnie dwie ligowe porażki z Osasuną i Valencią; w ostatnich 31 spotkaniach
przegrali jedynie sześć razy).
Dla
Bielsy liczy się tylko przyszłość, kolejne pojedynki i triumfy. Jest on
trenerem wiecznie nienasyconym, obsesyjnie pragnącym udoskonalać to, co
stworzył, a także marzącym, by nałogowo wygrywać. Uparcie przekonuje, że: „Nie
ma usprawiedliwienia, aby nie wychodzić na boisko z myślą o zwycięstwie. Czuję,
że istnieje obowiązek, by wychodzić z taką świadomością podczas każdego meczu”.
Innym razem oznajmił: „Czy wiecie, że umieram po każdej porażce ? Następny
tydzień to piekło. Nie mogę bawić się ze swoją córką albo jeść z moimi
przyjaciółmi, to tak jakbym nie zasługiwał na te codzienne przyjemności”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz