Kiedy
Bayern Monachium schodził rozbity w proch i pył z katalońskiego boiska,
wielu podskórnie przeczuwało, że oto zobaczyli machinę doskonałą, która
właśnie zaczęła swój marsz po puchar Ligi Mistrzów. Wtedy rozpoczynał
się koszmar całego futbolowego kontynentu. Przeraźliwy i okrutny
koszmar, którego ucieleśnieniem byli Pep Guardiola, Leo Messi i spółka.
Któż mógł się spodziewać, że już niedługo role się odwrócą i dojdzie do nieoczekiwanej zmiany miejsc.
Dziś,
kiedy futbolowi prorocy nie mają wątpliwości i wieszczą koniec ery
barcelońskiej, na twarzach fanów piłki kopanej da się zauważyć ulgę.
Może to być jednak uczucie chwilowe i złudne. Teraz z niepokojem należy
patrzeć na naszych zachodnich sąsiadów. Nie tylko na Monachium, ale na
Bundesligę ogółem. Niemcy, dzięki skrupulatnym i wykonywanym z lodowatą
precyzją manewrom piłkarskim, zapoczątkowanym przeszło dekadę temu,
szturmem biorą futbolową Europę.
Na początku była katastrofa
Euro
2000 zakończyło się dla Niemców prawdziwą klęską. Reprezentacja
uciułała zaledwie jeden punkt i dostała ostre lanie od Portugalii.
Wyglądała na podstarzałą, wypaloną, bez jakiejkolwiek wizji czy choćby
nadziei na lepsze czasy.
Kadry
zespołów Bundesligi w połowie wypełniali wówczas obcokrajowcy. Drużyna
narodowa desperacko poszukiwała dobrych zawodników. Brakowało nowych
twarzy, a na horyzoncie nie pojawiali się żadni wybijający się ponad
przeciętność młodzi gracze. Doszło do tego, że ratunku musieli szukać w
naturalizowaniu zawodników, np. w ataku reprezentacji występował swego
czasu Paulo Rink.
Kolejnym
ciosem był kres imperium Kircha, posiadającego prawa do transmisji
ligi. „Upadek spółki Kircha dla większości klubów był finansowym
szokiem. Trudności jakie potem napotkały w związku z opłatą wysokich
kontraktów graczy i spłatą zadłużenia, spowodowały swoiste przebudzenie.
Włodarze ekip zdali sobie sprawę, że powinni być bardziej ostrożni w
kwestiach pieniężnych” – opowiada Christian Seifert, prezes DFL.
To
wtedy najważniejsze osobistości tamtejszego futbolu poczęły intensywnie
główkować nad zmianami. Sygnał do totalnej przebudowy dał ówczesny
prezydent federacji piłkarskiej Gerhard Mayer-Vorfelder. Tuż po
beznadziejnych Mistrzostwach Europy powołał do życia komisję, której
zadaniem była analiza i ocena sytuacji oraz ustalenie działań
niezbędnych do zrekonstruowania niemieckiego futbolu.
Inspiracja od sąsiadów
Inspiracja od sąsiadów
Pierwszym
rzeczywistym krokiem w stronę odbudowy było stworzenie DFL (Związku
Niemieckiej Ligi Piłkarskiej). Nowopowstały związek, sprawujący pieczę
nad pierwszą i drugą Bundesligą, uchwalił bowiem rygorystyczne kryteria,
które musiał spełnić każdy klub, pragnący stanąć w ligowe szranki.
Zgodnie z nimi wszystkie zespoły miały posiadać własne akademie,
stosowną ilość boisk oraz nowoczesne kompleksy treningowe. W sekcjach
juniorskich powinni pracować fizjoterapeuci, a szkoleniem młodzieży
mogli zajmować się wyłącznie licencjonowani trenerzy. Liczbę drużyn i
opiekunów ustalono odgórnie.
Proces
kształcenia wszędzie pozostaje identyczny. Szkółki uczą piłkarskiego
rzemiosła wedle ścisłych wytycznych. Zaczynają kształcić dzieci w
precyzyjnie określonym wieku. Rąbka trenerskiej tajemnicy uchyla nieco,
Thomas Albeck, szef działu szkolenia w Vfb Stuttgart: „Już na
początkowym etapie nauczania kładziemy nacisk głównie na rozwój
umiejętności technicznych. Szkolenie rozpoczynamy od dziewięciolatków.
Najpierw grają oni na niedużych boiskach, czterech na czterech, by
doskonalić zdolności indywidualne. Wraz z wyższymi rocznikami do
zespołów dodajemy po zawodniku”.
Wzorem
stały się systemy francuski oraz holenderski, dokładniej narodowa
akademia futbolu z Calirefontaine i szkółka Ajaxu Amsterdam. Naśladując
sąsiadów, władze federacji dążyły zwłaszcza do podniesienia jakości
szkolenia i ujednolicenia standardów.
Toteż
po kraju rozjechały się specjalne mobilne jednostki trenerskie.
Odwiedzały one wszystkie, nawet te zapomniane przez świat, zabite
dechami wioski i doradzały jak szkolić juniorów, udzielały instrukcji
oraz wskazówek. „Polem naszego działania są wszystkie, nawet te
najmniejsze ekipy. Każdy profesjonalny gracz zaczynał kiedyś karierę w
małej drużynie” – tłumaczy Seifert.
Na
przestrzeni kilkunastu lat w Niemczech utworzono czterysta narodowych
centrów szkoleniowych. Są one skrupulatnie kontrolowane i poddawane
ocenie, na podstawie, której wystawia się certyfikaty jakości. 29
najlepszych z nich współpracuje z klubami z Bundesligi. Po mundialu w
2006 roku w państwie powstało ponad tysiąc niewielkich boisk, na których
dzieci stawiają pierwsze piłkarskie kroki. W programie szkoleniowym
ogółem bierze udział około dwudziestu tysięcy nauczycieli wychowania
fizycznego.
Od
2002 roku kluby zainwestowały w akademie przeszło 700 milionów euro.
Niemal każdy wybudował bądź zmodernizował swoją szkółkę piłkarską w
ostatnich dziesięciu latach.
Reformy
zainicjowane dekadę temu, zupełnie odmieniły Bundesligę. Dziś to już
kompletnie inne rozgrywki. Zmieniły się nawyki i sposób myślenia Niemców
o futbolu. Trenerzy coraz chętniej promują młodych, zdolnych
zawodników, potrafią im zaufać, dać czas na rozbłyśnięcie. Obecnie
multum ekip to swoiste kuźnie talentów, gdzie nie spojrzysz, na
którekolwiek boisko nie zajrzysz, tam zobaczysz uzdolnionego młokosa.
Ponad
połowa z biegających po pierwszoligowych murawach graczy, została
ukształtowana w rodzimych szkółkach. Zespoły w swoich kadrach mają
statystycznie piętnastu takich zawodników. "W akademiach szkolimy jakieś
pięć tysięcy chłopców. Obecnie 15 procent Bundesligi stanowią gracze
poniżej 23 roku życia” – chwali się Seifert.
Niemiecki porządek
Nie
byłoby przeprowadzonej z wielkim rozmachem przebudowy systemu szkolenia
bez odpowiednich inwestycji. Klubów nie byłoby stać na rozbudowę
supernowoczesnej infrastruktury i pompowanie pieniędzy w sekcje
młodzieżowe bez odpowiednich środków. O zasobność portfeli nie muszą się
jednak martwić. Tym, co je wyróżnia w Europie to drobiazgowa, wręcz
pedantyczna dbałość o finanse.
Podlegają
one rygorystycznemu prawu zawartemu w dwustustronicowym kodeksie piłki,
który - pośród mnóstwa reguł - zawiera dokładne zalecenia, dotyczące m.
in. dopuszczalnego zadłużenia. „Kluczową sprawą jest to, czy drużyny
zachowują należytą płynność finansową, która pozwoli im rywalizować w
lidze w najbliższym sezonie” – wyjaśnia Seifert. Te, które nie stosują
się do ustanowionych w przepisach norm, mogą zostać ukarane grzywną i
odjęciem punktów.
W 2009 pod kreską były raptem trzy: Schalke 04 Gelsenkirchen, Borussia Dortmund oraz Hertha Berlin.
Zgodnie
z raportem, ogłoszonym parę miesięcy temu przez federację, rozgrywki w
2012 przyniosły rekordowy dochód dwóch miliardów euro. To o 140 mln
więcej niż rok wcześniej. Po odliczeniu podatku drużyny wygenerowały
przychód w wysokości 55 milionów. 14 z 18 pierwszoligowców zakończyło
ubiegły rok na plusie.
To
jedyna liga na Starym Kontynencie, której zespoły albo przynoszą zyski
albo przynajmniej nie zadłużają się. „Bundesligę uważa się za modelowy
przykład finansowej stabilności i dobrego zarządzania” – twierdzi
profesor wydziału ekonomii Uniwersytetu w Coventry, Simon Chadwick.
Zdaniem
Christiana Seiferta za dokonaniami krajowego futbolu stoją również
zasady własności klubów, unikalne w skali globalnej, które nie
zezwalają, by jeden inwestor przejął nad drużyną pełną kontrolę: „To
oznacza, że zespołem nie może rządzić właściciel oddalony o dwa tysiące
kilometrów, którego jedynym zmartwieniem są wydatki i dochody”.
Według
reguły „50+1” większościowy pakiet akcji w klubach mają ich sympatycy. W
ich rękach znajduje się los niemal wszystkich pierwszoligowych ekip.
Tylko Vfl Wolfsburg, Bayer Leverkusen i TSG Hoffenheim - pierwsze dwa wspierane od dawien dawna przez
potężny koncern samochodowy Volkswagen i giganta farmaceutycznego Bayer -
należą do prywatnych przedsiębiorstw.
Liga przyjemna dla oka i portfela
Bundesliga
w sezonie 2011/2012 miała najlepszą średnią widownie na mecz w Europie –
około 45 tysięcy widzów. Od 2003 roku ustanawia rekordy oglądalności.
Nieprzerwanie od 2008 przyciąga największą ilość sympatyków. Jako jedyna
stale notuje wzrost oglądalności, podczas gdy pozostałe tracą na
popularności. Premiership z trybun obserwuje blisko 10 tysięcy kibiców
mniej.
W
zeszłym roku władze DFL podpisały nową umową z telewizyjną stacją Sky.
Zdecydowanie bardziej lukratywną od poprzedniej. Zamiast 250 milionów
ekipy pierwszej ligi w bieżącym sezonie otrzymały 486 milionów euro. A w
przyszłym sezonie stawka znowu wzrośnie i wyniesie 628 mln. Nadal
natomiast daleko jej do Premier League, która od stacji telewizyjnych w
ciągu najbliższych czterech lat zgarnie 5 miliardów funtów.
Całkowita
komercjalizacja futbolu niemieckiego nie uderzyła w kieszenie ludności
nieco mniej zamożnej. Fani wciąż mogą kupić wejściówki stojące, tańsze
od siedzących, np. na stadion Borussi Dortmund, na słynny południowy
sektor nazywany „Żółtą Ścianą”, gdzie bilety kosztują najmniej – w
granicach piętnastu euro. Aby obejrzeć, przykładowo Wigan Athletic,
trzeba zapłacić powyżej dwudziestu funtów.
Spośród
pięciu najsilniejszych lig to w Bundeslidze bilety są najtańsze –
średnia to jakieś dwadzieścia euro. Dodatkowo kibice mogą skorzystać z
darmowego transportu publicznego w okolice obiektu.
Kluby
ani myślą o podwyżkach opłat za wejściówki, pragną wypełniać stadiony
prawdziwymi fanami po samiuteńkie brzegi. Carsten Cramer - dyrektor
działu marketingu, sprzedaży i rozwoju biznesowego Borussi Dortmund –
argumentuje: „Oczywiście to ważne, by na stadion przyciągać ludzi o
zasobnych portfelach, ale nie jest to droga do uzyskania finansowej
trwałości. Przed sezonem dyskutowaliśmy, czy podwyższyć cenę za kufel
piwa o dziesięć eurocentów i zastanawialiśmy się, czy jest to
rzeczywiście potrzebne? Te dziesięć eurocentów nie pomoże, na przykład
przedłużyć kontraktu z Robertem Lewandowskim”.
Piłkarski „blitzkrieg”
Zmiany
zapoczątkowane przeszło dekadę temu, wreszcie zaczęły przynosić efekty
czysto piłkarskie. Po kilku sezonach słabszych występów w europejskich
pucharach, dla niemieckich ekip w końcu przyszedł czas sowitych
sportowych sukcesów. W latach 2003-2008 jedynie Bayern (dwukrotnie) i
Schalke 04 potrafiły dojść do ćwierćfinału Ligi Mistrzów. Tej wiosny
nasi sąsiedzi mają dwie drużyny w finale, co nie zdarzyło się nigdy w
historii Champions League.
Bayern
w ostatnich czterech sezonach trzykrotnie wspinał się na sam szczyt
„turnieju mistrzów”. Od czterech lat w półfinałach Ligi Mistrzów zawsze
gra jakaś niemiecką drużyna, a w lutym tego roku w fazach pucharowych
(razem z Ligą Europy) brało udział łącznie, aż siedem zespołów z Niemiec
– to najwięcej z państw Starego Kontynentu.
Dziś,
14 lat po wprowadzeniu zasady „50+1” oraz 13 od powstania ligowego
związku, Bundesliga staje się wiodącą siłą europejskiego futbolu. Już
dawno zdystansowała francuską Ligue 1 i włoską Serie A. Systematycznie, z
sezonu na sezon, zbliża się do Premier League i La Liga. A jeszcze pięć
wiosen wstecz w rankingu UEFA zajmowała piąte miejsce. W 2006 miała
niespełna dwa oczka przewagi nad szóstą ligą portugalską.
Bundesliga
w rankingu depcze angielskiej lidze po piętach, która po raz pierwszy
od 1996 roku nie posiadała swojego reprezentanta w ćwierćfinale Ligi
Mistrzów. Przed tym sezonem Premier League liderowała, utrzymując
bezpieczną dziewięciopunktową różnicę nad trzecimi Niemcami. Następny
sezon Anglia rozpocznie na drugiej pozycji, z przewagą niecałych trzech
punktów nad niebezpiecznie szybko zbliżającym się rywalem.
Pierwszym
poważnym sygnałem doganiania Premier League przez Bundesligę można
uznać zatrudnienie Josepa Guardioli w Bayernie Monachium. Parę lat
wcześniej ściągnięcie trenera o tak znanym nazwisku do naszych
zachodnich sąsiadów byłoby po prostu niemożliwe. Zatrudnienie Hiszpana
było nie tylko bolesnym prztyczkiem wymierzonym w nienasyconą ambicję
Abramowicza, ale także niespodziewanym ciosem zdanym prosto w serce
obrzydliwie majętnej angielskiej ligi.
Pogoda na jutro
Bundesliga
nie musi się bać o przyszłość spod znaku reform Michela Platiniego i
jego „Financial Fair Play”. Niemieckie kluby nie muszą zmniejszać
kontaktów, ponieważ płacą tam z głową. Nie muszą wyprzedawać zawodników i
niepokoić się o płynność finansową, gdyż o niczym nie zachwianą
stabilność dbają tam od dawna. Nie muszą trzy razy zastanawiać się nad
wydanym groszem, mogą spać spokojnie. Nie muszą obawiać się o przychody,
bo liga zyskuje na popularności, a stacje wykładają coraz większe sumy
za pokazywany produkt.
Bundesliga
to pod względem finansowym krystalicznie czysta liga, gdzie celem
nadrzędnym jest przemyślany w najdrobniejszych szczegółach sukces
sportowy. Ale Niemcy takim stanem rzeczy nie chcą się zadowolić.
Powtarzają na okrągło, że pierwszym krokiem do upadku będzie satysfakcja
z tego, co już się osiągnęło.
Dekadę
zajął im podbój Europy. Teraz czekają na dekadę triumfów i dominacji. A
przyszłość chyba nie może być inna niż niemiecka. Oni tam pewnie mają
już wszystko zaplanowane w drobiazgach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz