Gdzieś
na krańcu świata, w miejscu zapomnianym przez Boga, gdzie nawet diabeł boi się
powiedzieć dobranoc, w samej paszczy ogromnego oceanu znajduje się maleńka
wyspa. To Samoa Amerykańskie, mikroskopijne, ledwo dostrzegalne na mapie kuli
ziemskiej państwo. Na powierzchni nie większej od Świnoujścia żyje tam tylu
ludzi, co w Prószkowie.
Gdzieś
tam, miliony lat świetlnych od nas, na szarym końcu zapomnianej galaktyki
futbolowego wszechświata gra sobie piłkarska reprezentacja, która jeszcze do
niedawna nie wygrała oficjalnego meczu i, która przez wieki leżała na samiuteńkim
dnie rankingu FIFA. Od tamtej pory wykonała jednak nieprawdopodobny skok w
nadprzestrzeń. Najgorsza bowiem jak dotąd piłkarska drużyna świata od
kilkunastu miesięcy nie jest już najgorsza.
Futbol w innym wymiarze
Jeszcze
dwie wiosny temu o Samoa Amerykańskie śmiało mogliśmy mówić, jako o najsłabszej
pośród najsłabszych. Do listopada 2011 roku nie tylko nie potrafiła wygrać, ale
także choćby zremisować spotkania. Trzydzieści kolejnych porażek, 238
straconych bramek i zaledwie 10 zdobytych - bilans zespołu wyglądał gorzej niż
fatalnie.
Wszystko,
co najnieprzyjemniejsze dla samoańskiego futbolu wydarzyło się 11 kwietnia 2001
roku. Niemal równe dwanaście lat temu Australia w 90 minut wtłukła im tyle goli, że rachubę stracili sędziowie,
a komputery zaczęły się mylić w wyliczeniach. W końcu licznik strzelonych przez
rywala goli zatrzymał się na 31, co do dzisiaj stanowi rekord w dziejach rywalizacji
międzypaństwowej.
Samoańczycy
ponieśli sromotna klęskę, lecz dziewiętnastu graczy z 20-osobowej kadry wykluczyły
problemy z paszportami. Na pojedynek nie zdołali dojechać juniorzy z
młodzieżówki U-20, bo podchodzili w owym czasie do szkolnych egzaminów.
Przeciw
Australii wystąpili, więc nieopierzeni młodzieńcy z niższych roczników, m. in.
trzech piętnastolatków. Średnia wieku reprezentacji w tym spotkaniu wyniosła 18
lat. Niektórzy kopacze nie mieli ze sobą butów piłkarskich, a dwóch przyjechało
kontuzjowanych. Zawodnicy, którzy wybiegli wówczas w podstawowej jedenastce, do
tego meczu nigdy nie zasuwali za piłką przez pełne 90 minut.
Przegrana
miała swój oddźwięk w świecie futbolu i spowodowała małą rewolucję w tamtejszym
regionie. Od wtedy najniżej notowane ekipy ze strefy Oceanii rywalizowały ze
sobą w rundzie przedwstępnej. Zainspirowała ona ponadto amerykańskich reżyserów
do nakręcenia filmu dokumentalnego pt. „Next Goal Wins”. Bombardowani
pytaniami, co też ich skłoniło, by kręcić dokument o amatorskiej drużynie,
wyjaśniali: „Wydawało się nam oczywiste, że zawodnicy grający dla zespołu,
który nie wygrał niczego i kontynuujący występy pomimo następnych kompromitacji,
muszą ten sport kochać bardziej niż ktokolwiek inny na ziemi”.
Kilka
wiosen później, nawet dla graczy najbardziej beznadziejnej ekipy na globie, nastały
pomyślne czasy i wydarzenia, których nie musieli mozolnie wymazywać z pamięci. Dzień
chwały nadszedł 22 listopada 2011 roku. Zawodnicy czekali na to prawie dwie
dekady i nieco ponad 2700 minut na boisku. Gdy dokonali rzeczy niemożliwej,
podnieśli ręce w geście triumfu i upadli na murawę. Cieszyli się tak, jakby
właśnie zdobywali mistrzostwo świata. A było to tylko zwycięstwo 2-1 z Tonga w fazie
przedwstępnej do eliminacji.
Zanim
to jednak nastąpiło w samoańskiej piłce doszło do poważnych przemian.
Wiatr zmian
Kiedy
Holender leciał do Samoa Amerykańskie wiedział tylko jedno – lada moment
podejmie pracę z najgorszą na kuli ziemskiej reprezentacją. Podróżował do
zapadłej dziury w samym sercu Oceanu Spokojnego, doskonale zdając sobie sprawę,
że kopacze kadry namiętnie znęcali się nad swoimi fanami oraz nad samymi sobą,
dając się chłostać wielobramkowo w każdych poprzednich kwalifikacjach do
mistrzostw. Przez dwanaście eliminacyjnych bojów nie uciułali żadnego punktu,
strzelili raptem dwa gole, tracąc przy tym 129.
W
październiku 2011 Thomas Rongen, wychowanek szkoły trenerskiej Ajaksu
Amsterdam, który w swojej karierze dyrygował czterema klubami z Major League
Soccer, który w 1999 roku doprowadził DC United do mistrzostwa, który wreszcie
przez dziesięć lat prowadził młodzieżówkę USA U-20, zmierzał do kompletnie
anonimowej dla większości ziemskiej populacji krainy. Słowem, dosyć utytułowany
i szanowany szkoleniowiec podążał w nieznane.
Tuż
przed wylotem zadzwonił do niego prezydent tamtejszej federacji i zapytał się
nieśmiało, czy nie mógłby zabrać ze sobą futbolówek: „Sądziłem, że żartuje, ale
zaprzeczył. Opowiadał, że przeczesali całą wyspę i okazało się, że posiadają
jedynie dwie piłki. Musiałem, więc wypakować połowę ubrań z bagażu i wziąć futbolówki”.
Zaraz
po przyjeździe stwierdził: „To najniższy poziom grania, jaki kiedykolwiek
widziałem”. Tymczasem metamorfoza, jaką przeszła drużyna pod dowództwem
Holendra w ciągu miesiąca, była totalna i jednocześnie zupełnie zdumiewająca.
Rongen dokonał rewolucji, pozmieniał i powywracał do góry nogami dosłownie
wszystko, począwszy od ustawienia i stylu, przez samych graczy, których wyuczył
obrony i dyscypliny taktycznej, aż po sposób myślenia na boisku.
Nauczył
ich, że mecz można przegrać już w głowach, że nie można wiecznie wspominać
bolesnej przeszłości i że ciężka praca w końcu przyniesie efekty:
„Najważniejszą rzeczą była mentalność. Im nawet na treningach brakowało
pewności siebie. Na murawę wychodzili z przekonaniem, że jeśli stracą
maksymalnie dziesięć bramek, to dobrze wykonają swoją robotę. Notoryczne
porażki zadały im poważne rany. Od blamażu z Australią bezustannie żyli ze
swoimi demonami. Mieliśmy, więc sesje medytacji i zajęcia z jogi. Starałem się
zaszczepić w ich świadomości to, że powinni żyć tylko tym, co jest teraz.
Chciałem, żeby stale myśleli w pozytywny sposób”.
Zabrał
swoich podopiecznych na najwyższe wzniesienie kraju, w miejsce, które uważali
za niedostępne, aby pokazać, że niemożliwe nie istnieje. Przed konfrontacją z
Tonga motywował zawodników w wyjątkowy sposób. Wziął ich na przystań naznaczoną
wojenną zawieruchą, gdzie niewielka armia Samoa Amerykańskiego wygrała batalię
z Tonga i odzyskała wolność: „Nie wyznaję zasady, że mecz piłkarski to swego
rodzaju bitwa, lecz w tym spotkaniu, przez 90 minut, miałem dokładnie takie
odczucia. Myślałem, że to prawdziwa wojna”.
Mentalna
zmiana okazała się zadziwiająca. Po historycznym zwycięstwie z Tonga większość
z kadrowiczów wypowiadała słowa niezadowolenia tylko dlatego, że nie udało się
im zachować czystego konta.
Dla
bramkarza Nicky’ego Salapu – jedyny z seniorskiej kadry, który zagrał z
Australią - ponad trzydziestokrotne wyciąganie piłki z siatki stało się autentycznym
koszmarem. Zaczął nadużywać alkoholu i obsesyjnie grać w komputerową grę FIFA. Brał
wówczas Samoa (nie dało się wybrać Samoa Amerykańskiego) i wirtualnie znęcał
się nad „krajem kangurów”, wygrywając mecze dwucyfrową różnicą.
Na
prośbę Rongena wrócił do zespołu. Po triumfie nad Tonga ze łzami w oczach
mówił: „Wreszcie mogę przekazać moim dzieciom, że jestem zwycięzcą. Wreszcie
mogę umrzeć jako szczęśliwy człowiek”.
Gabinet osobliwości
Historia
Salapu ukazuje jak przedziwny twór tworzy ekipa Samoa Amerykańskie. Amator,
który dla reprezentacji gra zupełnie za darmo. Na zgrupowania oraz spotkania
przylatuje z odległego o pięć tysięcy kilometrów Seattle, gdzie pracuje w
sklepie spożywczym. Do USA wyemigrował, by móc utrzymać własną rodzinę. Przez wiele
godzin przemierza cały glob, po to, żeby założyć koszulkę swojej ojczyzny i
kilkanaście razy wyjąć futbolówkę z siatki.
Drużyna
narodowa składa się z 23 zawodników, ale jedynie trzech z nich mieszka na
wyspie. Kadrę wypełniają studenci lub pracownicy z okolicznych doków, parający
się wyrabianiem tuńczyka bądź jego połowem.
O
tym, jak niecodziennie wyglądała codzienność w tamtym egzotycznym miejscu
opowiadał Rongen: „Miałem jedyny samochód na wyspie. Z samego rana dawałem
wycisk moim podopiecznym. Potem zawoziłem ich na uczelnie bądź do roboty. Parę
godzin później oni wracali i dawałem im kolejny wycisk, a mimo to żaden z nich
nigdy się nie skarżył”.
Na
co dzień śpią na podłodze, wstają o 4:30, modlą się o 6, wieczorami śpiewają
pieśni religijne i dzielą się jedzeniem. Największym jednak dziwem w swoistym
gabinecie osobliwości piłki samoańskiej jest Johnny Saelua. Reprezentantka tzw.
trzeciej płci, z biologicznego punktu widzenia mężczyzna, który czuje się
kobietą.
„Kiedy
po raz pierwszy przybyłem do biura, zauważyłem, że do pokoju weszła bardzo atrakcyjna
pani. Pomyślałem, że to pewnie menadżer ekipy bądź terapeutka. Zapytałem się jaką
pełni funkcję. Odpowiedziała, że środek obrony. To była fa’afafine, czyli
przedstawicielka trzeciej płci, a równocześnie jedna z ważniejszych graczy w
drużynie. Dla mnie to był prawdziwy szok, lecz w tutejszej kulturze to zjawisko
absolutnie naturalne. W zespole zaś to chyba mój najlepszy defensor” – relacjonował
Holender.
To
pierwsza transseksualna osoba, która wystąpiła w spotkaniu eliminacyjnym do
Mistrzostw Świata. Odegrała kluczową rolę w zwycięstwie z Tonga. Asystowała
przy zdobytej bramce. „Kiedy wybiegam na murawę, koncentruję się wyłącznie na
grze. Na boisku jestem zawodnikiem. W mojej ojczyźnie ludzie są niezwykle tolerancyjni
dla transseksualistów. Tutaj nie ma dyskryminacji. Na początku uprawiałam
futbol amerykański, teraz jednak gram w piłkę, bo ktoś mi powiedział, że jestem
w tym naprawdę dobra” – chwali się.
Następnie
dodaje: „Aby stać się fa’afafine trzeba być Samoańczykiem, chłopakiem z
urodzenia, czuć się kobietą i odczuwać seksualny pociąg do mężczyzn”.
Piłkarskie Samoa nabiera rozpędu
75
procent ludności Samoa Amerykańskie leczy się z otyłości. Ich świadomością
zawładnął futbol amerykański. To ta dyscyplina ma tam monopol na sport. To w
niej krajanie odnoszą godne uwagi sukcesy. Do amerykańskiej ligi wyeksportowano
stamtąd przecież gwiazdorów rugby, jak Juniora Seau oraz Troy’a Polamalu.
W
państwie istnieje również 15 amatorskich drużyn piłkarskich, a zarejestrowanych
jest około dwóch tysięcy graczy. Do tej pory byli najgorsi, ale już nie są.
Dwa
lata temu rozpoczęli żmudną wspinaczkę po szczeblach rankingu FIFA. Dofrunęli wtedy
do 186 miejsca. Tak monstrualny skok wzwyż o 18 pozycji był efektem bezprecedensowych
występów w kwalifikacjach do MŚ 2014, w których ograli wspomniane Tonga i
zremisowali z Wyspami Cooka 1-1. Awans do kolejnej rundy wydawał się bliski, lecz
ulegli ostatecznie Samoa, tracąc bramkę w 89 minucie.
Aktualnie
plasują się na 197 pozycji i wyprzedzają 12 innych zespołów. I nie przestają
marzyć. Tunoa Lui, dyrektor związku piłkarskiego, tłumaczy: „Kiedy grałem w
reprezentacji, trenowaniem musiał zajmować się jeden z nas. Nigdy nie mieliśmy
selekcjonera, który ukończyłby jakieś kursy trenerskie”. Obecnie federacja
kształci profesjonalnych menadżerów. Na szkolenia uczęszcza szesnastu, w
przyszłości prawdopodobnie, licencjonowanych trenerów.
W
2010 roku ruszył program „OFC Just Play”, popularyzujący futbol w kraju i
zachęcający szkolną młodzież do treningów. Władze związku w niedalekiej
przyszłości pragną stworzyć akademią piłkarską.
Od
tak wielkich planów Samoańczycy mogliby dostać zawrotu głowy. Na wyspie bowiem
czas płynie znacznie leniwiej, a życie toczy się jeszcze wolniej. Wszak w
stolicy Samoa Amerykańskie, Pago Pago, limit prędkości wynosi 20 mil na
godzinę. A błyskawicznie zmieniający się od jakiegoś czasu futbol, zdecydowanie
już przekroczył dozwoloną prędkość.
Ciekawa notka w pewnym monecie nawet się wzruszyłam ;) zapraszam do mnie addicctedtofootball.blogspot.com
OdpowiedzUsuńprzyznam, że o takim fakcie dowiedziałem się od Ciebie. 31-0 ! Masakra. Zapraszam na mój blog: http://kariery-fm.blogspot.com/. Dopiero za około tydzień zacznę, więc cierpliwości. Oczywiście link do Twojego blogu wrzucam do Poleconych:)
OdpowiedzUsuń