Marco
Materazzi opiera się o ramię Rui Costy i obaj obserwują race porozrzucane po
boisku. Ta niezwykła fotografia Stefano Rellandiniego przedstawia spotkanie
sprzed dziesięciu lat, ćwierćfinału Ligi Mistrzów, które ostatecznie odwołano.
Pomijając kibicowskie ekscesy, które doprowadziły do walkowera dla Milanu, derby
Mediolanu miały się wówczas zupełnie dobrze. Podobnie zresztą jak oba
mediolańskie kluby, czego nie można z pewnością powiedzieć o nich teraz.
Miały
się zupełnie dobrze dwa lata wcześniej, kiedy walczyły o finał Champions
League, a Milan po wygranym boju z Juventusem po puchar sięgnął. Miały się
najzwyczajniej w świecie dobrze dwa sezony później, gdy ekipa Ancelottiego
zrewanżowała się Liverpoolowi za wcześniejszą szokującą finałową porażkę. Miały
się wystarczająco dobrze pięć wiosen temu, kiedy Inter pod wodzą Mourinho
szturmem podbijał Europę. Dzisiaj to drużyny w poważnym kryzysie, którego końca
nie widać, a ich pojedynki nazywa się już „derbkami” Mediolanu.
Były sobie derby
Były
sobie kiedyś takie derby, które elektryzowały Półwysep Apeniński i lwią część
Starego Kontynentu. Takie derby, o których za dzieciaka dyskutowało się godzinami.
Pojedynki, podczas których stężenie gwiazdorów światowego formatu,
charyzmatycznych liderów oraz piłkarskich legend na metr kwadratowy murawy było
na tyle wysokie, że ich oglądanie mogło doprowadzić do pomieszania zmysłów. I
te właśnie derby na przestrzeni ledwie paru lat zmarniały piłkarsko tak bardzo,
że dzisiaj nie zobaczymy tam choćby jednego liczącego się w futbolowym światku
nazwiska.
Widowiska
nie tylko straciły wielkich graczy, co zatraciły gdzieś ten pierwiastek
magiczności i wyjątkowości. Nawet jeśli atmosfera na trybunach może poruszać,
zażarta boiskowa walka wyciskać z zawodników siódme poty, to na widok meczu
Interu z Milanem włos nie jeży już się na głowie. To nie są już widowiska przez
duże W. Tam nie tylko nie ma komu zachwycać publiczności finezyjną grą,
błyskawicznymi atakami lub nieszablonowymi akcjami indywidualnymi, na takie
piłkarskie delicje nie ma co liczyć, tam nie ma nawet komu strzelać goli - w
ostatnich sześciu pojedynkach padło raptem siedem bramek.
Wystarczy
zresztą przyjrzeć się zawodnikom, którzy ostatnio wpisywali się na listę
strzelców, żeby uzmysłowić sobie, jak te derby zdziadziały - Menez, Obi, de
Jong, Palacio, Schelotto oraz El Shaarwy. A jeszcze mniej więcej dekadę temu do
siatki trafiali gracze pokroju Adriano, Szewczenki, Kaki, Seedorfa, Crespo,
Ronaldo czy Ibrahimovicia. Spoglądając cztery lata wstecz, to właśnie szwedzki
napastnik wraz z Nestą, Zambrottą, Pirlo i Thiago Silvą prowadzili
„Rossonerich” do zwycięstwa w derbach stolicy mody, a potem do tytułu
mistrzowskiego. Inter z kolei z Zanettim, Sneijderem, Maiconem, Cambiasso,
Lucio, Eto’o i Milito w składzie zdobył wtedy wicemistrzostwo.
Powrót do przyszłości
Dzisiaj
w ich jedenastkach odnajdziemy raczej przypadkowych piłkarzy, kopaczy o
wątpliwym talencie, graczy wypalonych, zawodników nieopierzonych, którzy nie
zmieściliby się w kadrze wielu zagranicznych zespołów, ściąganych za darmo lub
na zasadzie wypożyczenia, typowe zapchajdziury szukające szczęścia w klubach w
potrzebie i poważnym kryzysie, a jedynie na niektórych pozycjach wyłowilibyśmy
futbolistów o potwierdzonej jakości.
Niedzielne
spotkanie ekip z Lombardii oglądało się przykro tym bardziej, że pojedynkowały
się ze sobą dwie zasłużone i potężne niegdyś firmy, z którymi nikt obecnie nie
liczy się w samej Italii, o Europie w ogóle nie wspominając. Miasto dwanaście
lat temu będące swoistym centrum futbolowego świata, posiadające drużyny bijące
się o finał Champions League, teraz wylądowało na piłkarskiej prowincji, a jego
reprezentanci tłuką się co najwyżej o udział w Lidze Europy.
Derby
wyjątkowe stały się powszednimi, jakich na świecie multum, bo w niedzielę
starły się zespoły ze środka tabeli, które przed samą konfrontacją razem wzięte
miały identyczną liczbę punktów, co Juventus. Tego nie dało się nawet nazwać
meczem o pietruszkę. By poszukać podobnych okoliczności towarzyszących „Derby
della Madonnina”, trzeba by było cofnąć się w czasie o dobre sześćdziesiąt lat.
Żeby nie obejrzeć obu w europejskich pucharach, powinno się wrócić do sezonu
2001/2002. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że w obecnych rozgrywkach żadne z
nich nie uplasuje się na pozycji gwarantującej grę w pucharach. I to pokazuje
skalę upadku najdobitniej – po raz pierwszy od wieków nie będzie ekipy z
Mediolanu w czołowej szóstce ligi i po raz pierwszy od kilkunastu sezonów nie
ujrzymy ich w rywalizacji na arenach Starego Kontynentu.
Mediolański bulwar zachodzącego
światła
Derby
Mediolanu przypominają mi dzisiaj dwóch podstarzałych, dawniej znakomitych
aktorów, święcących triumfy w okresie kina niemego, którzy teraz, w erze
dźwięku i koloru, nie potrafią się odnaleźć. Kiedy oglądam powtórki pojedynków
sprzed lat, mam wrażenie jakby czas dla tych drużyn z północy Włoch zatrzymał
się, tak jak na tej fotografii z Materazzim i Rui Costą. Świat szedł do przodu,
ten futbolowy pędził na łeb na szyję, a Inter i Milan stanęły w miejscu i
biernie się temu przyglądały.
Włodarze
„Rossonerich” doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że ich gwardia wybitnych
piłkarzy z roku na rok starzała się i na tej wiedzy się skończyło. W „czerwono-czarnej”
części miasta nie uświadczymy następcy Pirlo, Gattuso, Nesty albo Kaki, nie
dostrzeżemy nawet choćby próby zastąpienia ich kimś młodym i zdolnym. W „niebiesko-czarnej”
części metropolii w erze post-Mourinho również nie zrobiono nic, a przecież
kiedy Portugalczyk prowadził swoich podopiecznych do triumfów, średnia wieku
drużyny oscylowała w okolicach 30 lat.
To
doprawdy zadziwiające w jaki sposób dokonali tego, że tamta ekipa w ciągu
pięciu sezonów, w trybie ekspresowym, stała się karykaturą samej siebie. To
samo można powiedzieć o derbach. O derbach klubów, które dziesięciokrotnie
sięgały po Puchar i Ligę Mistrzów. „La Gazzetta
dello Sport” nazywa je już małymi derbami.
Lista grzechów
Zresztą
lista grzechów, jakich dopuściły się oba zespoły, jest długa, zatrważająca, podobna
i niejako typowa. Klub zadowala się tym, co ma i trzyma się tego kurczowo. Nie
widzimy tam żadnej wizji lub pomysłu na przyszłość zespołu, transfery
przeprowadza się od przypadku do przypadku, trenerów zmienia niczym rękawiczki,
wysokie kontrakty powiększają już i tak dużą dziurę budżetową, a stadion coraz
bardziej straszy i przypomina relikt minionych czasów. Wypisz, wymaluj Inter
oraz Milan.
Oba
zapędziły się w kozi róg, a kiedy nastał kryzys nie tylko dla calcio, ale także
całego kraju, i gdy w życie weszło Financial Fair Play, pojawiły się prawdziwe
problemy. By sprostać nowym restrykcjom UEFA – kluby mogą wydać tyle, ile
zarobią - konieczne stało się przykracanie pasa. Stąd odpływ najdroższych w
utrzymaniu gwiazd. Milan w krótkim czasie stracił Kakę, Thiago Silvę czy
Ibrahimovicia, nie wspominając o żegnających się z murawą legendach pokroju
Nesty bądź Gattuso. Cios za ciosem otrzymywał również Inter, z którego
odchodzili kolejno Eto’o, Sneijder, Maicon, Cambiasso i inni.
Budżety
obu drużyn, w których do dzisiaj zieje przeszło stumilionowa dziura, nie były w
stanie zatrzymać najlepszych, bo ich przychody w porównaniu do największych
wyglądały gorzej niż mizernie. Według raportów Deloitte łączne wpływy
„Nerrazurrich” oraz „Rossonerich” w ubiegłym roku wyniosły tyle, co Manchesteru
City. „Czerwone Diabły” natomiast zarobiły dwukrotnie więcej niż Milan, a Real
Madryt niemal trzy razy tyle, co Inter. „Rossoneri” ponadto po raz pierwszy w dziejach
raportów Deloitte wypadli poza najbogatszą dziesiątkę świata. Dochody z dnia
meczowego obu zespołów wyniosły nieznacznie więcej niż Juventusu, który posiada
o prawie 40 tysięcy miejsc mniejszy obiekt. Sprzedaż karnetów przed obecnym
sezonem była najgorsza za czasów prezydentury Berlusconiego – trochę ponad 17
tysięcy. Rywal zza miedzy borykał się z porównywalnymi kłopotami.
Fotografia jako dzieło sztuki
Jeżeli
na trybunach pojawia się coraz mniej kibiców – w tym sezonie średnia to
niespełna 40 tysięcy, kilkanaście lat wcześniej była bliska 60 tysiącom – to
dlatego, że w składach ekip z Lombardii wyraźnie brakuje nazwisk
przyciągających ludzi na stadion. Brakuje ich, gdyż klubów nie stać na
kosztowne transfery – 30 milionów wydane w poprzednim roku, to ledwie namiastka
120 mln wyłożonych sześć wiosen temu – oraz opłacanie wysokich kontraktów –
obecnie 170 milionów w porównaniu do 300 mln sprzed trzech wiosen. Nie stać
ich, ponieważ generują mikroskopijne względem czołówki dochody. A Financial
Fair Play zakazuje szastania gotówką ponad stan. I tak krąg się zamyka.
Dla
mediolańskich zespołów nie ma prostej drogi, powrót do lat świetności nie
będzie łatwy i bezbolesny. Teraz nie załatwi tego jeden potężny zastrzyk pieniędzy.
Pierwszym krokiem powinna być wyprowadzka z San Siro na nowe, własne obiekty,
tak aby zwiększyć przychody. Już ten jeden niewielki, acz drastyczny kroczek w
drodze do odbudowy zajmie parę ładnych lat. Muszą jednak opuścić legendarną
arenę, bo ta staje się powoli mauzoleum wielkiej piłki.
Swoistym
chichotem losu jest fakt, że to na San Siro w przyszłym roku odbędzie się finał
Ligi Mistrzów. Czyli coś, co oba kluby obejrzą jedynie z wysokości trybun.
Fotografię uwieczniającą Marco Materazziego opierającego się o ramię Rui Costy
na tym właśnie stadionie, wykonaną dokładnie dekadę temu, można zatem traktować
jako małe dzieło. Ileż nostalgii za starymi, dobrymi dla włoskich fanów czasami
zawiera, jaki kawał historii derbów Mediolanu przedstawia. To zdjęcie ma
dziesięć lat. Raptem dziesięć lat, a wydaje się, jakby minęła cała wieczność.