O
godzinie piątej nad ranem w klubie nocnym „Bar Bar” rozległ się strzał.
Salvador Cabañas leżał we krwi.
Czy gdyby reprezentant i lider Paragwaju wiedział, że na sześć miesięcy przed
mundialem zostanie postrzelony, unikałby lokalu niczym ognia? Czy gdyby
wiedział, że ta feralna noc na zawsze odmieni jego życie, nie wdałby się w
wyglądającą początkowo na niewinną sprzeczkę?
„Pomyśl ostatnie życzenie, ponieważ za chwilę
umrzesz” – powiedział i przystawił piłkarzowi pistolet do głowy. Cabañas
stwierdził, że nie zamierza zginąć, a jemu w dodatku trzęsą się ręce. Napastnik
odpowiedział, że wcale tak nie jest i rzucił: „Wyobrażasz sobie różne rzeczy,
bo zaraz umrzesz”. Paragwajczyk zdążył tylko odrzec – „Na co czekasz” – gdy padł
strzał.
Piętno
śmierci
„Cały czas żałuję, że poszedłem do tamtego
klubu” – mówił kilka lat później w wywiadzie dla BBC Sport. W rozmowach z
dziennikarzami wracał wielokrotnie do wydarzeń, które można by wziąć za sceny
rodem z jakiegoś filmu gangsterskiego, a nie za zwykłą rzeczywistość.
Pięć lat temu, 25 stycznia 2010 roku, Cabañas
przebywał wraz z żoną w znanym w mieście Meksyk lokalu „Bar Bar”. Odwiedzali go
słynni ludzie – gwiazdy kina, telewizji i estrady. Tym razem jednak pojawił się
w nim handlarz narkotyków Jose Jorge Balderas, zwany „JJ”. Zaglądał
tam od dawna. Tego wieczoru siedział przy stoliku obok ofiary. Kamery
zarejestrowały, a pracownicy zauważyli, jak przyjechał do baru swoim czarnym
Dodgem wraz z eskortującymi go srebrnym Seatem i beżowym Nissanem.
Zaobserwowano również, jak Balderas wchodzi do toalety tuż za paragwajskim zawodnikiem, a po paru
minutach wychodzi z niej w pośpiechu i odjeżdża.
Powody, dla których chciał zastrzelić Bogu
ducha winnego gracza, nie są do końca jasne. Cabañas relacjonował potem, że od
samego początku wrogo do niego nastawiony mężczyzna wytykał mu, że okrada
Meksykanów i uważa się za nie wiadomo kogo, że trzymał wymierzoną w niego broń
przez blisko dziesięć minut. Mający powiązania z najgroźniejszymi meksykańskimi
gangami przestępca, został aresztowany następnego roku.
Gwiazdor
Club América tymczasem do
szpitala jechał w stanie krytycznym, zawieszony gdzieś pomiędzy życiem a
śmiercią. Utrzymywał, że rozmawiał z samym Bogiem. Kiedy dojechali, był już
świadomy. Nic nie pamiętał i pytał wciąż, gdzie się znalazł, dlaczego go tutaj
przywieźli i co się z nim stało.
Z
kulą w głowie
„Doznał
tak ciężkiego urazu, że większość by go nie przeżyła” – miał potem powiedzieć
agencji informacyjnej AFP jeden z medyków, Augustin Cassacia. Lekarze
przeprowadzili niezwykle skomplikowaną operację. Musieli najpierw wycięli część
czaszki, aby zmniejszyć ciśnienie spowodowane obrzękiem mózgu, a następnie
wyjąć kulę.
„Nie
wyciągnęliśmy pocisku z głowy pacjenta, gdyż znajduje się on w miejscu, z
którego wydobycie mogłoby wyrządzić znaczne szkody. Zatrzymaliśmy krwawienie i
usunęliśmy skrzepy. Stan Salvadora Cabañasa
jest ciężki, lecz stabilny” – objaśniał mediom doktor Francesco Martinez,
nadzorujący cały zabieg. Po czym dodał: „Piłkarz cierpi na niebezpieczny uraz
głowy. Nie możemy zagwarantować, że jego życie nie jest zagrożone. Pozostaje
świadomy, ma natomiast problemy z sercem, które staramy się ustabilizować”.
Neurochirurg
Carlos Codas, uczestniczący w operacji, orzekł wkrótce, że to prawdziwy cud.
Cud, że po tym co się wydarzyło, jeszcze żyje. Przeżył nieprawdopodobnym zrządzeniem
losu, bo zabrakło dosłownie milimetrów i pocisk naruszyłby istotne obszary
mózgu. Nie daliby rady wtedy go odratować.
Paragwajczyk
jednak, z kulą w głowie, przetrwał, ale już nigdy miał nie wrócić do
wyczynowego uprawiania sportu. Rokowania były gorsze niż ponure. Lekarze
powtarzali ciągle, że ich celem było utrzymanie pacjenta przy życiu. Czekała go
ponadto trudna, mozolna, prawdopodobnie ciągnąca się latami rehabilitacja,
która mogła nie przynieść żadnych rezultatów.
Wyścig z czasem
Kiedy
leżał w szpitalu, opowiadał przyjaciołom z Club América, którzy go odwiedzali, że musi zdążyć na
obóz przygotowawczy i sparing Paragwaju przed mundialem. Rodrigo Iñigo mówił wówczas: „Byłem
smutny. Cabañas nie zdawał
sobie sprawy z tego, jak poważna jest jego kontuzja”.
Ten jednak robił błyskawiczne postępy. Zaskakiwał wszystkich, gdy po tygodniu od zdarzenia potrafił wysławiać się w miarę normalnie. Kilkanaście dni później mógł chodzić, jeździć na rowerze i wykonywać pierwsze ćwiczenia. Został przeniesiony z oddziału intensywnej terapii do centrum neurorehabilitacji. Po cichu wciąż marzył o zwykłych treningach, obsesją stał się wyjazd z kadrą na mistrzostwa do RPA.
Tymczasem
po kolejnych parunastu tygodniach jego forma ciągle była daleka od ideału. „On
wie, że nazywa się Salvador Cabañas.
Wie, że jest piłkarzem i ma dwóch synów. Choć rozpoznaje rodziców i nazywa ich
po imieniu, to w dalszym ciągu pozostaje zdezorientowany. Nie umie wyjaśnić, co
się z nim dokładnie stało. Nie potrafi zapamiętać, co robił wczoraj lub jadł na
śniadanie. Jego neurologiczny powrót do pełnej sprawności może potrwać rok,
dwa, a nawet trzy lata” – lekarze nie pozostawiali mu złudzeń, tłumacząc prasie,
że zawodnik cierpi na niepokojące zaniki pamięci.
Niecałe
cztery miesiące po zabiegu zaczął kopać futbolówkę w argentyńskiej klinice w
Buenos Aires. Poczynił gigantyczne postępy, lecz umiejętności motoryczne nadal
wymagały poprawy: „Naprawdę widać ogromny progres. Na przykład - teraz jest w
stanie podać na lewo i prawo, a w początkowej fazie ćwiczeń okazywało się to
dla niego zbyt trudne” – zauważał wtedy i podkreślał doktor Lisandro Olmos. Aż
przyszedł cios – dla Cabañasa
zabrakło miejsca w kadrze na turniej w Afryce.
Niezłomny
Nie załamał się, nie zaczął rozczulać nad swoją
sytuacją i użalać na perfidny los. Nieustannie trenował. Ćwiczył z paragwajskim
mistrzem Libertad i reprezentacją. Nagroda przyszła 14 kwietnia 2012 roku, dwa
lata, dwa miesiące i dwadzieścia dni po tym straszliwym wypadku. Piłkarskie
zmartwychwstanie – w końcu wybiegł na murawę w oficjalnym spotkaniu. Z kulą w
głowie, na przekór wszystkim i wszystkiemu, wrócił.
Pierwsze
kroki na boisku i sprint, walka o piłkę, pierwsze przyjęcie, podanie i strzał,
każdy cenny oddech, jedno uderzenia serca za drugim, błogie uczucie zmęczenia –
to wszystko musiało być dla niego na wagę złota. Podczas wywiadu z BBC Sport
mówił wówczas: „Biorąc pod uwagę to, co się ze mną stało i mój powrót? Przecież
nikt sobie tego nie wyobrażał”.
Zdobył
nagłówki lokalnych gazet, media zachwycały się jego drogą wprost z objęć
śmierci na boisko. Artykuły wypełniały słowa uderzające w optymistyczne i
motywujące tony. Jednemu z miejscowych dzienników wyjaśniał: „Jestem piłkarzem.
Muszę więc grać w piłkę. Na pewno nie rozważałem rezygnacji z futbolu, ponieważ
to moja praca. Zawsze myślałem o powrocie i nie przestałem w to wierzyć”. Kiedy
został postrzelony, lekarze uznali, że nie założy ponownie klubowej koszulki:
„Powiedzieli mi, że to po prostu niemożliwe. Odpowiedziałem, że się mylą. Stwierdziłem,
że wrócę. Nigdy w siebie nie zwątpiłem”.
Wszyscy
rozpływali się nad historią Paragwajczyka, nad jego niezłomnością i hartem
ducha, ale w tej urzekającej opowieści nie zabrakło bardziej przyziemnych,
zwyczajnie smutnych faktów. „Prawdę powiedziawszy jest tutaj z przyczyn
ludzkich, a nie piłkarskich. Chcemy, aby stale się rozwijał i poprawiał, ale
nie jest już tym Salvdorem, co wcześniej. Zaczynając z nami treningi ledwo mógł
poruszać lewą ręką i nogą, tracił również orientację na murawie” – opowiadał w
rozmowie z reporterem BBC Rolando Chilavert, trener Cabañasa w ekipie 12 de Octubre.
(Bez) przebaczenia
Powrót
okazał się trudniejszy niż myślał. Gracz, który zajrzał śmierci prosto w oczy,
zaliczył tylko niewiele warte epizody w nic nieznaczących zespołach z
zapomnianych przez Boga mieścin. We wspomnianym trzecioligowcu z rodzinnego
miasta – 12 de Octubre – zagrał w zaledwie czternastu niepełnych spotkaniach.
Potem znalazł się w drugoligowym General Caballero, tam nie zaliczył żadnej minuty,
i powtórnie w Octubre. Znowu nie wystąpił choćby w jednym meczu. Rzecznik
prasowy klubu mówił wtedy przed kamerami, że Salvador był zupełnie bez formy
fizycznej, że postanowili go wykluczyć z rozgrywek, pozwolili natomiast brać mu
udział w treningach.
Niegdyś
król strzelców ligi chilijskiej i meksykańskiej, dwukrotny król strzelców Copa
Libertadores, najlepszy gracz Paragwaju i Ameryki Południowej w 2007 roku,
najskuteczniejszy strzelec reprezentacji w eliminacjach do mundialu w RPA,
który lada chwila miał posmakować gry w Premier League, kilka wiosen później
pałętał się po najbardziej zapchlonych futbolowych dziurach.
Dalsza
kariera stanęła pod dużym znakiem zapytania, a Cabañas otrzymywał ciosy zewsząd. Żona, kiedy jeszcze leżał
półprzytomny na łóżku szpitalnym, wytoczyła mu proces rozwodowy. Były agent
położył łapę na kontach bankowych. Sam z sarkazmem na ustach komentował, że
nawet jego prawnik przeszedł do drużyny przeciwnika.
W ciągu paru lat stracił wszystko: zawodową karierę,
żonę, dzieci - nie widuje ich, nie może ich odwiedzać - pieniądze i dom. Club América
nie wypłacił mu obiecanego odszkodowania, nawet ludzie, ci którzy dawniej
podawali mu rękę, o nim zapomnieli. Pozostała tylko kula w głowie. Niczym
przekleństwo jednej nocy, która zmieniła całe jego życie. Hiszpańskiemu
dziennikowi „Marca” powiedział jednak: „Wybaczyłem osobie,
która mnie postrzeliła”.
Złamany
Dziennikarze,
którzy w ostatnim czasie z nim dyskutowali, pisali o niesamowitej aurze
optymizmu jaką roztacza, o zrelaksowanej postawie i uśmiechu na twarzy. Zdaniem
żurnalisty „Reutersa” tylko jego oczy skrywają smutek, jakiś wewnętrzny żal po
tym co miał kiedyś i co nastąpiło później.
Cabañas w styczniu 2014 roku ogłosił koniec
przygody z piłką. Wrócił wiosną tego samego roku i podpisał trzymiesięczny
kontrakt z brazylijskim czwartoligowcem z Sao Paolo. Nie wystąpił w żadnym spotkaniu.
Ponownie zawiesił buty na kołku. W czerwcu pragnął spróbować jeszcze raz – z
Independiente Caballero - lecz pod koniec sierpnia zrezygnował ostatecznie. Stwierdził,
że nie jest w stanie utrzymać rytmu meczowego, odkąd cztery lata temu uległ
wypadkowi.
Dziś
pracuje wraz z rodzicami. Wiąże koniec z końcem wstając każdego dnia o czwartej
rano i rozwożąc chleb. O futbolu nie chce już słyszeć. Mecze ogląda jedynie w
telewizji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz