wtorek, 21 kwietnia 2015

Historia jednej fotografii

Marco Materazzi opiera się o ramię Rui Costy i obaj obserwują race porozrzucane po boisku. Ta niezwykła fotografia Stefano Rellandiniego przedstawia spotkanie sprzed dziesięciu lat, ćwierćfinału Ligi Mistrzów, które ostatecznie odwołano. Pomijając kibicowskie ekscesy, które doprowadziły do walkowera dla Milanu, derby Mediolanu miały się wówczas zupełnie dobrze. Podobnie zresztą jak oba mediolańskie kluby, czego nie można z pewnością powiedzieć o nich teraz.

Miały się zupełnie dobrze dwa lata wcześniej, kiedy walczyły o finał Champions League, a Milan po wygranym boju z Juventusem po puchar sięgnął. Miały się najzwyczajniej w świecie dobrze dwa sezony później, gdy ekipa Ancelottiego zrewanżowała się Liverpoolowi za wcześniejszą szokującą finałową porażkę. Miały się wystarczająco dobrze pięć wiosen temu, kiedy Inter pod wodzą Mourinho szturmem podbijał Europę. Dzisiaj to drużyny w poważnym kryzysie, którego końca nie widać, a ich pojedynki nazywa się już „derbkami” Mediolanu.

Były sobie derby

Były sobie kiedyś takie derby, które elektryzowały Półwysep Apeniński i lwią część Starego Kontynentu. Takie derby, o których za dzieciaka dyskutowało się godzinami. Pojedynki, podczas których stężenie gwiazdorów światowego formatu, charyzmatycznych liderów oraz piłkarskich legend na metr kwadratowy murawy było na tyle wysokie, że ich oglądanie mogło doprowadzić do pomieszania zmysłów. I te właśnie derby na przestrzeni ledwie paru lat zmarniały piłkarsko tak bardzo, że dzisiaj nie zobaczymy tam choćby jednego liczącego się w futbolowym światku nazwiska.

Widowiska nie tylko straciły wielkich graczy, co zatraciły gdzieś ten pierwiastek magiczności i wyjątkowości. Nawet jeśli atmosfera na trybunach może poruszać, zażarta boiskowa walka wyciskać z zawodników siódme poty, to na widok meczu Interu z Milanem włos nie jeży już się na głowie. To nie są już widowiska przez duże W. Tam nie tylko nie ma komu zachwycać publiczności finezyjną grą, błyskawicznymi atakami lub nieszablonowymi akcjami indywidualnymi, na takie piłkarskie delicje nie ma co liczyć, tam nie ma nawet komu strzelać goli - w ostatnich sześciu pojedynkach padło raptem siedem bramek.

Wystarczy zresztą przyjrzeć się zawodnikom, którzy ostatnio wpisywali się na listę strzelców, żeby uzmysłowić sobie, jak te derby zdziadziały - Menez, Obi, de Jong, Palacio, Schelotto oraz El Shaarwy. A jeszcze mniej więcej dekadę temu do siatki trafiali gracze pokroju Adriano, Szewczenki, Kaki, Seedorfa, Crespo, Ronaldo czy Ibrahimovicia. Spoglądając cztery lata wstecz, to właśnie szwedzki napastnik wraz z Nestą, Zambrottą, Pirlo i Thiago Silvą prowadzili „Rossonerich” do zwycięstwa w derbach stolicy mody, a potem do tytułu mistrzowskiego. Inter z kolei z Zanettim, Sneijderem, Maiconem, Cambiasso, Lucio, Eto’o i Milito w składzie zdobył wtedy wicemistrzostwo.

Powrót do przyszłości

Dzisiaj w ich jedenastkach odnajdziemy raczej przypadkowych piłkarzy, kopaczy o wątpliwym talencie, graczy wypalonych, zawodników nieopierzonych, którzy nie zmieściliby się w kadrze wielu zagranicznych zespołów, ściąganych za darmo lub na zasadzie wypożyczenia, typowe zapchajdziury szukające szczęścia w klubach w potrzebie i poważnym kryzysie, a jedynie na niektórych pozycjach wyłowilibyśmy futbolistów o potwierdzonej jakości.

Niedzielne spotkanie ekip z Lombardii oglądało się przykro tym bardziej, że pojedynkowały się ze sobą dwie zasłużone i potężne niegdyś firmy, z którymi nikt obecnie nie liczy się w samej Italii, o Europie w ogóle nie wspominając. Miasto dwanaście lat temu będące swoistym centrum futbolowego świata, posiadające drużyny bijące się o finał Champions League, teraz wylądowało na piłkarskiej prowincji, a jego reprezentanci tłuką się co najwyżej o udział w Lidze Europy.

Derby wyjątkowe stały się powszednimi, jakich na świecie multum, bo w niedzielę starły się zespoły ze środka tabeli, które przed samą konfrontacją razem wzięte miały identyczną liczbę punktów, co Juventus. Tego nie dało się nawet nazwać meczem o pietruszkę. By poszukać podobnych okoliczności towarzyszących „Derby della Madonnina”, trzeba by było cofnąć się w czasie o dobre sześćdziesiąt lat. Żeby nie obejrzeć obu w europejskich pucharach, powinno się wrócić do sezonu 2001/2002. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że w obecnych rozgrywkach żadne z nich nie uplasuje się na pozycji gwarantującej grę w pucharach. I to pokazuje skalę upadku najdobitniej – po raz pierwszy od wieków nie będzie ekipy z Mediolanu w czołowej szóstce ligi i po raz pierwszy od kilkunastu sezonów nie ujrzymy ich w rywalizacji na arenach Starego Kontynentu.

Mediolański bulwar zachodzącego światła

Derby Mediolanu przypominają mi dzisiaj dwóch podstarzałych, dawniej znakomitych aktorów, święcących triumfy w okresie kina niemego, którzy teraz, w erze dźwięku i koloru, nie potrafią się odnaleźć. Kiedy oglądam powtórki pojedynków sprzed lat, mam wrażenie jakby czas dla tych drużyn z północy Włoch zatrzymał się, tak jak na tej fotografii z Materazzim i Rui Costą. Świat szedł do przodu, ten futbolowy pędził na łeb na szyję, a Inter i Milan stanęły w miejscu i biernie się temu przyglądały.

Włodarze „Rossonerich” doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że ich gwardia wybitnych piłkarzy z roku na rok starzała się i na tej wiedzy się skończyło. W „czerwono-czarnej” części miasta nie uświadczymy następcy Pirlo, Gattuso, Nesty albo Kaki, nie dostrzeżemy nawet choćby próby zastąpienia ich kimś młodym i zdolnym. W „niebiesko-czarnej” części metropolii w erze post-Mourinho również nie zrobiono nic, a przecież kiedy Portugalczyk prowadził swoich podopiecznych do triumfów, średnia wieku drużyny oscylowała w okolicach 30 lat.

To doprawdy zadziwiające w jaki sposób dokonali tego, że tamta ekipa w ciągu pięciu sezonów, w trybie ekspresowym, stała się karykaturą samej siebie. To samo można powiedzieć o derbach. O derbach klubów, które dziesięciokrotnie sięgały po Puchar i Ligę Mistrzów. „La Gazzetta  dello Sport” nazywa je już małymi derbami.

Lista grzechów

Zresztą lista grzechów, jakich dopuściły się oba zespoły, jest długa, zatrważająca, podobna i niejako typowa. Klub zadowala się tym, co ma i trzyma się tego kurczowo. Nie widzimy tam żadnej wizji lub pomysłu na przyszłość zespołu, transfery przeprowadza się od przypadku do przypadku, trenerów zmienia niczym rękawiczki, wysokie kontrakty powiększają już i tak dużą dziurę budżetową, a stadion coraz bardziej straszy i przypomina relikt minionych czasów. Wypisz, wymaluj Inter oraz Milan.

Oba zapędziły się w kozi róg, a kiedy nastał kryzys nie tylko dla calcio, ale także całego kraju, i gdy w życie weszło Financial Fair Play, pojawiły się prawdziwe problemy. By sprostać nowym restrykcjom UEFA – kluby mogą wydać tyle, ile zarobią - konieczne stało się przykracanie pasa. Stąd odpływ najdroższych w utrzymaniu gwiazd. Milan w krótkim czasie stracił Kakę, Thiago Silvę czy Ibrahimovicia, nie wspominając o żegnających się z murawą legendach pokroju Nesty bądź Gattuso. Cios za ciosem otrzymywał również Inter, z którego odchodzili kolejno Eto’o, Sneijder, Maicon, Cambiasso i inni.

Budżety obu drużyn, w których do dzisiaj zieje przeszło stumilionowa dziura, nie były w stanie zatrzymać najlepszych, bo ich przychody w porównaniu do największych wyglądały gorzej niż mizernie. Według raportów Deloitte łączne wpływy „Nerrazurrich” oraz „Rossonerich” w ubiegłym roku wyniosły tyle, co Manchesteru City. „Czerwone Diabły” natomiast zarobiły dwukrotnie więcej niż Milan, a Real Madryt niemal trzy razy tyle, co Inter. „Rossoneri” ponadto po raz pierwszy w dziejach raportów Deloitte wypadli poza najbogatszą dziesiątkę świata. Dochody z dnia meczowego obu zespołów wyniosły nieznacznie więcej niż Juventusu, który posiada o prawie 40 tysięcy miejsc mniejszy obiekt. Sprzedaż karnetów przed obecnym sezonem była najgorsza za czasów prezydentury Berlusconiego – trochę ponad 17 tysięcy. Rywal zza miedzy borykał się z porównywalnymi kłopotami.

Fotografia jako dzieło sztuki

Jeżeli na trybunach pojawia się coraz mniej kibiców – w tym sezonie średnia to niespełna 40 tysięcy, kilkanaście lat wcześniej była bliska 60 tysiącom – to dlatego, że w składach ekip z Lombardii wyraźnie brakuje nazwisk przyciągających ludzi na stadion. Brakuje ich, gdyż klubów nie stać na kosztowne transfery – 30 milionów wydane w poprzednim roku, to ledwie namiastka 120 mln wyłożonych sześć wiosen temu – oraz opłacanie wysokich kontraktów – obecnie 170 milionów w porównaniu do 300 mln sprzed trzech wiosen. Nie stać ich, ponieważ generują mikroskopijne względem czołówki dochody. A Financial Fair Play zakazuje szastania gotówką ponad stan. I tak krąg się zamyka.

Dla mediolańskich zespołów nie ma prostej drogi, powrót do lat świetności nie będzie łatwy i bezbolesny. Teraz nie załatwi tego jeden potężny zastrzyk pieniędzy. Pierwszym krokiem powinna być wyprowadzka z San Siro na nowe, własne obiekty, tak aby zwiększyć przychody. Już ten jeden niewielki, acz drastyczny kroczek w drodze do odbudowy zajmie parę ładnych lat. Muszą jednak opuścić legendarną arenę, bo ta staje się powoli mauzoleum wielkiej piłki.


Swoistym chichotem losu jest fakt, że to na San Siro w przyszłym roku odbędzie się finał Ligi Mistrzów. Czyli coś, co oba kluby obejrzą jedynie z wysokości trybun. Fotografię uwieczniającą Marco Materazziego opierającego się o ramię Rui Costy na tym właśnie stadionie, wykonaną dokładnie dekadę temu, można zatem traktować jako małe dzieło. Ileż nostalgii za starymi, dobrymi dla włoskich fanów czasami zawiera, jaki kawał historii derbów Mediolanu przedstawia. To zdjęcie ma dziesięć lat. Raptem dziesięć lat, a wydaje się, jakby minęła cała wieczność.

niedziela, 19 kwietnia 2015

Nazywam się Kane, Harry Kane

„Generalnie, jest jak Steven Fletcher, który siedem kolejnych sezonów kończył z co najmniej jedenastoma bramkami. Wiem, że nie robi to nas was wrażenia, lecz nie każdy może zostać Dymitarem Berbatowem lub Francesco Tottim” – pisano o nim dwa lata temu. Był wówczas nikim, gościem o sporym potencjale, który zmierzał do miana zmarnowanego talentu, jakich przecież przewinęło się tysiące w setkach innych klubów. Teraz, kiedy wybiegał na murawę Wembley w swoim debiucie w reprezentacji, przywitała go wrzawa, jakby właśnie Anglia strzeliła gola. Witała gościa, który na wysokim poziomie gra od niespełna pół roku.

Człowiek-Zagadka

Jest niczym dobra zagadka. Łamigłówka tym trudniejsza do rozwikłania, im bliżej przyjrzymy się jego karierze. Napastnik potrafiący niemal w pojedynkę rozprawić się z defensywą Chelsea czy Arsenalu, za młodu wędrował od szkółki młodzieżowej do szkółki młodzieżowej. W akademiach Arsenalu i Watfordu spędził moment, by w końcu zakotwiczyć w Tottenhamie. Ale nawet tam nikt raczej nie pokładał w nim większych nadziei, zsyłając go z wypożyczenia na wypożyczenie pod pretekstem nabierania doświadczenia.

Piłkarz z trzydziestoma bramkami na koncie w tym sezonie, w ciągu trzech poprzednich ledwie przekroczył połowę z tego dorobku. Dwie wiosny temu przygodę z drugoligowym Leicester City kończył z dwoma trafieniami w trzynastu występach. Od samego początku nie miał łatwego życia piłkarskiego. Wprawdzie zabłysnął w drużynie do lat 18 „Kogutów”, wkrótce jednak został sprowadzony na ziemię, bo przeszedł do trzecioligowego Leyton Orient. Grywał wtedy z mieszanym skutkiem przede wszystkim na zapleczu pierwszej ligi.

Kiedy wreszcie otrzymał szansę, żeby zaistnieć na stadionach Premier League w barwach Norwich City, gdy mógł pokazać na co go tak naprawdę stać, los obszedł się z nim okrutnie. Złamał kość śródstopia i na rehabilitację wracał do Tottenhamu. Jego kariera znalazła się na poważnym zakręcie, miała się skończyć, nim na dobre się zaczęła. Ale Kane nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Przed kilkunastoma dniami potrzebował 79 sekund i trzech dotknięć piłki, by strzelić swojego premierowego gola dla reprezentacji Anglii.

Harry Angel

Dzisiaj możemy mówić o swoistej „Kane-manii”, na Wyspach jest w tej chwili gwiazdą numer jeden, choć zaczął strzelać dwadzieścia parę meczów temu. W zasadzie wystrzelił dopiero w listopadzie, wyskoczył niczym diabeł z pudełka albo samemu diabłu zaprzedał duszę w zamian za worek goli. Harry Kane nie jest jednak gwiazdą pełną gębą, która raz po raz atakuje czołówki gazet, a diabelskie interesy do niego nie pasują. To po prostu zwykły chłopak.

Czytając artykuły lub informacje o Angliku nie natrafimy na żadne afery, alkoholowe wpadki czy kontrowersyjne wypowiedzi. Nie znajdziemy także choćby wzmianki czy kompilacji wideo z jego młodzieńczych wyczynów, nie ogłoszono go nigdy talentem na miarę Messiego bądź Cristiano Ronaldo. Kane gwiazdą stał się z dnia na dzień.

Odnajdziemy za to całe mnóstwo wypowiedzi chwalących zapał młodziana, jego zaangażowanie i podejście do treningów: „poruszał się trochę niezręcznie, wyglądał na mało zwrotnego, ale był zdolny i pracowity”; „taktycznie elastyczny, często występował w pomocy, pamiętam, jak zagrał nawet na pozycji defensywnego pomocnika”; „miał niesamowitą chęć rozwoju, zawsze chciał wykonywać dodatkową pracę pod koniec ćwiczeń”; „miał obsesję na punkcie wykańczania akcji na różne sposoby i poświęcał wiele godzin na udoskonalenie tego aspektu gry”.

Pracuś Harry

Na treningach zjawiał się zawsze pierwszy, schodził do szatni ostatni. W trakcie sesji trenerów bombardował nieustannymi pytaniami, w jaki sposób może poprawić dany element gry. Mimo wszystko był tylko jednym z wielu. Ze szkółek Arsenalu oraz Watfordu został skreślony, bo nie wyróżniał się niczym szczególnym. Nie był wysoki, nie miał szybkości oraz bajecznej techniki.

Entuzjastyczne opinie o nastoletnim graczu „Kogutów” pojawiły się w zasadzie tylko raz, gdy zachwycał skutecznością w drużynie do lat osiemnastu – 18 bramek w 22 spotkaniach. Wtedy pisało się o nim jako o największej nadziei Tottenhamu, ale wystarczy przeskoczyć o dwa lata później i już dowiemy się, że Anglik to wprawdzie zdolny zawodnik, lecz zostanie co najwyżej solidnym ligowcem, co to uraczy jakiegoś przeciętniaka Premier League kilkoma, przy dobrych wiatrach może kilkunastoma golami.

Dwa sezony temu do północnej części Londynu wracał jako typowa zapchajdziura. „Pamiętam rozmowę z kolegą, kibicem Tottenhamu, z ubiegłego roku. Kiedy powiedziałem mu, że nie będę zaskoczony, gdy Kane zakończy sezon jako nasz napastnik numer jeden, przyjaciel roześmiał mi się w twarz” – opowiadał na łamach „Daily Telegraph” Chris Miller, bloger również sympatyzujący  z „Kogutami”.

Przypadek Harry’ego Kane’a

On tymczasem White Hart Lane nawiedził niczym jakiś intruz z obcej planety. Na początku jako rezerwowy, jako trzeci wybór menedżera Mauricio Pochettino, regularnie od pierwszej minuty zaczął grać dopiero od jedenastej kolejki. I kiedy zaczął wybiegać w podstawowej jedenastce, tak miejsca w składzie nie oddał do dziś. I gdy zaczął strzelać, tak strzela seriami do dziś. Amunicji mu nie brakuje, mimo iż rozstrzeliwał już rywali 21-krotnie w ostatnich 26 spotkaniach.

Bajka trwa w najlepsze – dla wielbicieli „Kogutów” bajka tym bardziej urzekająca, gdyż to chłopak z ich dzielnicy, za młodzieńczych lat mieszkający 15 minut drogi od stadionu - i nikt do dziś nie wie, kto spisał do niej scenariusz oraz dlaczego w głównej roli obsadził akurat Kane’a. Napastnika przecież niewyróżniającego się zabójczą szybkością, nierozstawiającego obrońców swoją siłą fizyczną po kątach, niezachwycającego wyborną techniką i boiskową fantazją. Napastnika harującego na boisku, ale także z niebywałą wręcz łatwością potrafiącego znaleźć się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie w polu karnym przeciwnika.

Zaskoczony zawrotną karierą Anglika jest również sam Jonathan Wilson, który stwierdził na łamach serwisu whoscored.com, że Kane go zwyczajnie zadziwił. Wskazywał jednocześnie na jego słabe strony, jak zbyt duża liczba przegranych pojedynków powietrznych i to, że stanowczo za często daje złapać się w pułapki ofsajdowe. Studził jednocześnie emocje i starał się racjonalnie ocenić grę zawodnika, choć w całej tej historii zdrowego rozsądku jest tyle, co kot napłakał.


Jedni uderzają już w nieco histeryczne tony i wynoszą go na rękach, twierdząc, że na angielskiej ziemi mają nowego Bale’a i wyceniają go na sto milionów euro. Inni przyjmują niewzruszoną pozę niedowiarków, którzy sytuację gwiazdora Premier League tłumaczą łutem szczęścia i wieszczą jego rychły koniec. Gdzieś odcięty od tego wszystkiego pozostaje Harry Kane, który robi po prostu swoje, czyli nadal strzela gole i pokazuje, że dzięki ciężkiej pracy można zostać piłkarzem pełną gębą, nawet jeśli ktoś na górze poskąpił ci talentu, nawet jeśli nikt w ciebie nie wierzył. Wszak sam Stephen King przekonywał, że talent jest tańszy od soli, a tym, co odróżnia utalentowanego człowieka od człowieka sukcesu, jest mnóstwo ciężkiej pracy. 

czwartek, 2 kwietnia 2015

Upadek Cesarza

Futbol zna multum takich historii, opowieści pełnych bajkowych wzlotów i przyziemnych upadków, niezapomnianych triumfów i sromotnych klęsk, wybitnych wirtuozów i niedoszłych geniuszy. Jego przygoda trwała niezmiernie krótko, była ledwie mgnieniem oka w całej tej piłkarskiej wieczności. Ale kiedy Adriano wznosił się po szczeblach kariery, to sięgał samego szczytu, gdy upadał, to najciężej jak mógł, był jednocześnie wielki i niespełniony, człowiekiem o niespotykanym potencjale, który koncertowo wszystko spaprał.

„Próbowałem utopić wszystkie moje problemy w alkoholu”

Włosi sądzili, że w futbolu nie zaskoczy ich już absolutnie nic - przecież zjedli niejedne zęby na tej dyscyplinie - dopóki nie ujrzeli Brazylijczyka. Ten postawny kolos o zwinnych nóżkach zadziwiał nienaganną techniką, góra mięśni potrafiła nie tylko przyjąć piłkę i popędzić z nią na bramkę rywali, ona umiała jeszcze piekielnie mocno uderzyć - pewnego razu w jednym z meczów Serie A kropnął futbolówkę z taką siłą, że ta odbiwszy się od poprzeczki, wylądowała w pobliżu linii wyznaczającej środek boiska. Znakiem rozpoznawczym nowej gwiazdy włoskiej ziemi stały się zatem urodziwe gole. Miał do nich po prostu dar, jak ów talent wyssany z mlekiem matki albo dany od Boga.

W juniorskiej karierze nie było dla niego żadnych trudności. Przebiegała ona wzorowo i błyskawicznie - w drużynie młodzieżowej spędził jeden sezon i momentalnie znalazł się w ekipie seniorskiej, cztery dni po debiucie strzelił pierwszego gola. Rok później reprezentował barwy Interu Mediolan i zdobywał bramkę przeciwko Realowi Madryt w sparingu.

Adriano dojrzewał piłkarsko na wypożyczeniu w Fiorentinie oraz współwłasności z Parmą, by szczytową formę uzyskać w sezonie 2004/2005, w wieku 23 lat, strzelając 35 goli w 54 spotkaniach. Został królem strzelców Copa América 2004 i Pucharu Konfederacji w 2005 roku. Zyskał wówczas przydomek „Cesarz”, był skazany na wielkość, świat leżał u jego stóp, świat który tak bezwzględnie go potem wdeptał w ziemię. Takiego sezonu miał już nigdy nie tyle nie powtórzyć, co do takich osiągnięć strzeleckich w ogóle się nie zbliżyć.

„Mój ojciec zawsze mnie wspierał. Lubił patrzeć jak gram. Kiedy go straciłem, zaczęły się moje kłopoty, również te z alkoholem”

Pod koniec 2004 roku na zawał serca zmarł ojciec piłkarza Almir. Adriano otrzymał cios, po którym się nie podniósł. To wtedy w jego umyśle zagościły mroczne myśli, które z biegiem czasu rozgościły się tam na dobre. Almir był dla syna kimś wyjątkowym. Nie tylko ojcem, lecz także inspiracją. Kimś – co wielokrotnie podkreślał – dla kogo poświęcał cały swój zapał oraz motywację, kimś kogo pragnął uszczęśliwiać grą i strzelanymi golami.

Formę utrzymał jeszcze przez kilka miesięcy. Potem było tylko gorzej. Popadł w głęboką depresję, zatracał się w nałogu alkoholowym, stracił ochotę do treningów. Pogarszał się jego stan psychiczny, zawodnik stawał się niestabilny emocjonalnie. W klubie widywano go coraz rzadziej, nie myślał o futbolu.

Inter próbował wszystkiego, żeby wyrwać go ze szponów alkoholizmu i depresji. Sprowadził do Włoch matkę gracza, by ta miała na niego oko. Wysyłał na odwyki, odesłał nawet z powrotem do Brazylii, do São Paulo, aby tam odzyskał dawną sprawność i normalne życie. Nic to nie pomogło, tak jakby Adriano nie widział już dla siebie innego wyjścia.

Nie ćwiczył prawie w ogóle, chodził po klubach i upijał się co noc, przybierał na wadze, nie pamiętał, kiedy był ostatnio w formie, kłopoty mieli z nim trenerzy i działacze Interu. Jego relacje z Massimo Morattim oraz Roberto Mancinim stawały się coraz bardziej toksyczne. Odsunięty w końcu od składu, osuwał się po równi pochyłej. Stracił miejsce w kadrze, a ówczesny selekcjoner, Dunga, namawiał go, żeby zmienił zachowanie i skupił się na piłce.

„Piłem dużo, bez ustanku i nie mogłem przestać”

Zesłany do ojczyzny, zadziwił. Już w debiucie trafił do siatki dwukrotnie. Koszulki Adriano sprzedawały się w tysiącach. Zaczął regularnie wybiegać na boisko, strzelać gole i cieszyć się występami. Do czasu. Chochlik nadal mieszkał w jego głowie i dawał o sobie znać. W jednym z ligowych meczów uderzył przeciwnika z Santosu, Domingosa, i został zawieszony na dwa spotkania, choć groziło mu więzienie i 18-miesięczna dyskwalifikacja. Spóźnił się na sesję treningową i opuścił ją przed czasem. Skłócił się z kolegami z drużyny oraz szkoleniowcami. Decyzją władz brazylijskiego zespołu jeszcze przed końcem okresu wypożyczenia wrócił na Półwysep Apeniński.

W Interze pod wodzą José Mourinho odnalazł się na nowo. Dość niespodziewanie zanotował znakomity start. Wywalczył miejsce w podstawowej jedenastce i szybko osiągnął liczbę stu bramek zdobytych na murawach Italii. Były to jednak miłe złego początki. W kwietniu 2009 roku pofrunął na sparing ze swoją reprezentacją. Do Mediolanu już nie powrócił. Przez prawie miesiąc nikt nie wiedział, co robi i gdzie przebywa.

Wreszcie przemówił. Ogłosił zakończenie kariery: „Na razie rezygnuję. Nie znajduję już żadnej radości w futbolu. Nie chcę grać. Nie chcę wracać do Włoch, chcę mieszkać tu w Brazylii. Nie jestem chory. Pragnę żyć w spokoju z moją rodziną w mojej ojczyźnie”. Szczęścia postanowił szukać wśród dawnych przyjaciół z rodzinnego miasta Rio de Janeiro.

„Szczęście tkwi w małych rzeczach”

To właśnie w slumsach i na jego ulicach dorastał. Dzieciństwo spędził w ubóstwie, uganiając się za piłką w cieszącej się złą sławą dzielnicy Vila Cruzeiro, gdzie wojny gangów, handel narkotykami, porwania oraz morderstwa są na porządku dziennym. Przyszły gwiazdor brazylijskiej piłki w wieku siedmiu lat widział strzelaninę i śmierć młodego człowieka. Trzy wiosny później jego ojciec został poważne ranny. Jedyną szansą ucieczki ze świata wypełnionego biedą i przemocą stał się futbol. Adriano wstąpił więc do akademii Flamengo.

To samo Flamengo kilka lat później wyciągnęło pomocną dłoń do przygniecionego przez depresję i alkoholizm zawodnika. A ten za pomoc szybko zaczął odpłacać. Odzyskał wielką formę, stworzył zabójczy duet snajperów wraz z Vágnerem Love, w lidze ustrzelił dwa hat-tricki, w tym jeden przeciwko odwiecznemu rywalowi Fluminese, sięgnął po koronę króla strzelców i otrzymał nagrodę dla najlepszego gracza ligi. Przyczynił się do wywalczenia tytułu mistrzowskiego, wrócił do kadry, ale na mundial do RPA nie pojechał.

Tego samego lata, kiedy „Canarinhos” nie spełnili oczekiwań na turnieju w Afryce, a Dunga został zdymisjonowany, przeszedł do Romy. To był początek jego końca. Adriano leczył uraz za urazem, w ciągu siedmiu miesięcy na murawę wybiegł raptem pięć razy. Włodarze „Giallorossich” rozwiązali z nim umowę. Trafił do Corinthians, lecz po dwóch tygodniach zerwał więzadła w kolanie. Kurował się przez pięć miesięcy. Dla Brazylijczyka było to stanowczo za długo.

„Tylko szaleniec podpisałby z nim obecnie kontrakt”

Jak się wyleczył, to nie widywano go w klubie. Gdy się pojawiał, nie mógł ćwiczyć, bo był pijany. Częściej spotykano go na imprezach w towarzystwie prostytutek i dealerów niż na treningach. Utracił prawo jazdy za prowadzenie samochodu pod wpływem wysokoprocentowych trunków. Zaczął tyć, tył bez opamiętania, kilogramy leciały i wydawało się, że to łyżeczką wykopie sobie piłkarski grób. Dostał areszt domowy, bo ważył już sto kilo. Został poddany ścisłej diecie - mógł jeść wyłącznie to, na co zezwolili mu lekarze. Musiał trenować trzy razy dziennie i kontrolować wagę.

Całą młodość pragnął wyrwać się z fawel, w których się wychowywał. Miał dość śmierci czyhającej na każdym progu i wszechobecnej biedy. I do tych samych dzielnic nędzy w końcu powrócił. Spotykał się z baronami narkotykowymi, wiódł nocny tryb życia, wikłał się w jedną niejasną sytuację za drugą – dał się uwiecznić na zdjęciu, trzymając w ręku broń i stojąc obok jednego z najniebezpieczniejszych gangsterów Rio de Janeiro, policja zatrzymała go za rzekomy handel narkotykami, postrzelił przyjaciółkę, bawiąc się pistoletem ochroniarza.

Ciągle był graczem Corinthians, jednak cierpliwość działaczy powoli wyczerpywała się. Ci wyliczyli, że odkąd Adriano do nich przeszedł, to opuścił 67 jednostek treningowych. Gdy trzy dni z rzędu zjawiał się w klubie w stanie upojenia alkoholowego, po prostu go wyrzucili. Wylądował na bruku i przez ponad rok nie potrafił znaleźć dla siebie nowego zespołu.

„Boję się o jego życie”

W ubiegłym roku podpisał kontrakt z Atletico Paranaense. Zagrał w trzech meczach i zdobył bramkę przeciwko boliwijskiemu The Strongest w Copa Libertadores. Opowiadał wówczas, że powrót do reprezentacji i gra na mundialu wcale nie jest niemożliwa, że puchar Copa Libertadores i mistrzostwo świata to dwa tytuły, których jeszcze nie zdobył. I prawdopodobnie już nigdy nie zdobędzie. Znowu dała o sobie znać ciemna strona Adriano. Został przyłapany, tańcząc na zakrapianej alkoholem imprezie w lokalu. Klub natychmiast zerwał z nim umowę.

Ostatni raz powstać z kolan próbował zimą. Na łamach „The Mirror” mówił: „Jestem w 99 procentach przekonany, że będę grał dla Le Havre. Miałem problemy w przeszłości, popełniałem błędy, lecz radość którą czuję, posiadając piłkę przy nodze, jest silniejsza niż wszystko inne. To nieważne, gdzie występuję, dopóki wciąż występuję”. I nie wyszło po raz kolejny. Brazylijczyk nie zagra na zapleczu Ligue 1. Francuską ekipę na dniach miał wykupić pewien bogaty człowiek, ale tego nie uczynił. Transfer więc upadł.


W taki właśnie sposób kończy zawodnik, który niegdyś zabawiał się i robił, co chciał z rywalami na boisku, a dziś umie jedynie zabawiać się z kobietami do towarzystwa i przehulać podczas jednej nocy 30 tysięcy euro.