niedziela, 22 lutego 2015

Uciekinierzy z Doniecka

Grają z dala od wschodniej części Ukrainy, bo przegoniła ich stamtąd wojenna zawierucha. Ich wybudowany za 250 milionów dolarów stadion został dwukrotnie zbombardowany. Stoi teraz opustoszały i doszczętnie zniszczony, w żaden sposób nie przypomina już areny piłkarskiej. Zespół wygnany ze swojego domu nadal jednak występuje w Lidze Mistrzów.

Dawno temu w Doniecku

„Usłyszałem potężny wybuch. Mecz trwał przez kolejne 20-30 sekund, zanim sędzia zorientował się, co się wydarzyło i zdjął zawodników. Przestałem komentować i poszedłem zobaczyć, co się stało. Zauważyłem uciekającego reportera telewizyjnego. Zapytałem się go, co się dzieje. Odpowiedział tylko, żebym nie wchodził do loży vipów, bo to zbyt straszny widok. Dostrzegłem Ravila Saffiulina, brata żony Bragina. Razem weszliśmy do loży. Kawałki ciał leżały dosłownie wszędzie. Saffiulin zauważył odcięte ramię i zegarek na nadgarstku, który należał do Achata” – relacjonował ukraiński dziennikarz Mark Lewitsky w rozmowie z Jonathanem Wilsonem.

Rinat Achmetow tymczasem siedział w aucie, utknął w korku i nie zdążył dojechać na obiekt. Nie zdawał sobie jeszcze sprawy, że właśnie zaczyna się jego era w Szachtarze, prawej ręki zmarłego w zamachu bombowym Oleksandra Bragina, ówczesnego prezydenta klubu. To on wprowadził Achmetowa w świat futbolu. Ten nigdy ponoć nie spojrzałby na mecz piłki nożnej, gdyby nie jego szef. Po śmierci Bragina w 1995 roku, do której doprowadziły mafijne porachunki, najpierw zapanował nad mrocznym imperium swojego przyjaciela - określanego mianem celebryty światka podziemnego, trzęsącego całym obwodem donieckim – a potem, rok później, przejął władzę w klubie.

O niejasnych interesach Achmetowa niewiele tak naprawdę wiadomo, lecz dawne losy Szachtara to poplątanie futbolowej rzeczywistości z tą gangsterską, która w piłkarskiej lidze stała się wszechobecna. Drużyny służyły za ostoję dla zbrodniarzy i pralnie brudnych pieniędzy – w siedzibie Tawriji Symferopol urzędowała banda „Baszmaki” odpowiedzialna za przeszło pięćdziesiąt morderstw, a jej prezydenta skazano za podpalenie i używanie nielegalnej broni.

Ówczesne realia to więc pomieszanie boiskowej walki z bitwą o terytorium i wpływy, spotkań, goli i punktów z łapówkami, stadionowych okrzyków i dopingu z wyrokami śmierci, zamachami oraz zabójstwami. Zdaniem lokalnych ludzi, którzy opowiadali dziennikarzom o tamtejszej rzeczywistości lat dziewięćdziesiątych - lat tworzenia wielkich biznesów i robienia nie zawsze legalnych pieniędzy - w Doniecku nie było wówczas skrawka ziemi, który nie spłynąłby krwią. Tak samo zresztą jak dzisiaj.

Dziewięć tytułów mistrzowskich, dziewięć krajowych pucharów, sześć superpucharów i pięć ostatnich sezonów niepodzielnej hegemonii w lidze dalej, realia zmieniły się na tyle, że zespół dojrzewający w mafijnym otoczeniu musiał opuścić Donieck, po prostu uciec z własnego królestwa. Niegdysiejszego wroga-gangstera – Bragin przecież kilkakrotnie i cudem unikał zamachów na swoje życie – zastąpił dużo gorszy. Taki, który pozbawił drużynę domu – zrujnowany ośrodek treningowy, biura przejęte przez uzbrojonych separatystów - i być może panowania w ukraińskim futbolu klubowym.

Raj utracony

Być może następnego mistrzostwa nie będzie. Szachtar zajmuje obecnie drugie miejsce w lidze ze stratą pięciu punktów do Dynama Kijów. Wojna wypędziła ich z własnego obiektu i teraz wszystkie mecze rozgrywają na wyjeździe. Czasami pomieszkują w hotelach w Kijowie, niekiedy trenują w tamtejszych siłowniach. Gracze narzekają, że taka sytuacja nie jest normalna, że męczące jest wsiadanie na pokład samolotu co trzeci dzień. Pojedynki „u siebie” grają na oddalonym o setki kilometrów od Doniecka stadionie we Lwowie. Na ich spotkania w tym sezonie przychodzi średnio nieco ponad osiem tysięcy widzów, niemal czterokrotnie mniej niż w poprzednim.

Fani Szachtara praktycznie nie jeżdżą na mecze swojego klubu, gdyż nie wiedzą, czy dotrą na nie i powrócą w jednym kawałku. Spotkać można na nich jedynie kibiców z ultrasowskiej grupy, tych najbardziej zatwardziałych, podążających za ukochaną ekipą bez względu na wszystko. Pociągi na wschodzie Ukrainy nie kursują, a podróż autobusem wiążę się z licznymi kontrolami. 21-letni student, Władysław, który był na derbach Doniecka rozgrywanych w Kijowie, mówił reporterowi „Washington Post”, że nie wie, w jaki sposób wróci do domu. „Może złapię okazję w postaci czołgu” – odpowiadał z przekąsem.

Patową sytuację dla zespołu, jego członków i sympatyków kreuje krwawy konflikt na wschodnich rubieżach kraju. Darijo Srna wyjaśniał żurnaliście z BBC, że każdego poranka włącza telewizor, aby usłyszeć wieści z frontu. Dmytro Czyhrynski z kolei stwierdził: „Kiedy ludzie umierają, to nie jest łatwe, by pracować dalej. Musimy zdać sobie sprawę, że nie ma ważniejszej rzeczy od ludzkiego życia”. 

Gdy w lipcu ubiegłego roku pięciu Brazylijczyków i jeden Argentyńczyk, przebywający wtedy na zgrupowaniu we Francji, odmówili wylotu na Ukrainę, to nie dlatego, że taki był ich kaprys, lecz dlatego, że niecałe 60 kilometrów od Doniecka zestrzelono malezyjski samolot, a kilkadziesiąt dalej trwały regularne walki. Lęk zadomowił się nie tylko w umysłach Ukraińców, zwykłych obywateli, ale także zajrzał prosto w oczy obcokrajowcom, gwiazdom tamtejszych ekip.

Bernarda – reprezentanta Brazylii, który pojechał na mundial - nie widziano wówczas w klubie przez trzy miesiące. Usilnie chciał z niego odejść w obawie o własne bezpieczeństwo. Do drużyny ostatecznie wrócił w połowie sierpnia, ale nie lada wyzwaniem dla Szachtara stało się zatrzymanie kluczowych zawodników. Okno transferowe, podczas którego nie odejdzie żaden z nich będzie sukcesem, każde okienko urasta więc do rangi „mission impossible”. 

Miasto wymarłe

„W tej chwili straciliśmy wszystko i tylko czas pokaże, czy będziemy w stanie się podźwignąć” – mówił w wywiadzie dla BBC Sport Siergiej Palkin, dyrektor generalny Szachtara. Donieck to obecnie miasto zbyt niebezpieczne dla klubów piłkarskich. Miasto duchów – sam obwód doniecki pochłonął przeszło dwa tysiące istnień, nikt nie wie, ilu uciekło – i ruina - zniszczeniu uległo około pięćdziesięciu ośrodków medycznych, prawie pięć tysięcy budynków, w tym setka szkół, wymaga natychmiastowej naprawy.

Straty szacuje się na półtora miliarda, nie ma tam bieżącej wody, gazu ani prądu. Szpitale nie otrzymują zaopatrzenia, brakuje lekarstw, sale operacyjne są puste, a lekarze, którzy pracują w strachu i pod presją nie do udźwignięcia, bezradni. Ranni bądź ci wykończeni nieustannym konfliktem dostają za małe porcje żywności, ponieważ tej po prostu brakuje. Od ponad pół roku nie otrzymują pensji. Nie ma pieniędzy, pracy, a przemysł upadł. Metropolia stoi na krawędzi klęski humanitarnej.

„Jedynie Bóg wie, ile czasu zajmie mentalny i materialny powrót z tego piekła. Ciężko uwierzyć, że dwa lata temu było tam Euro 2012, z tysiącami fanów chodzącymi po ulicach i noszącymi ukraińskie koszulki” – opowiadał na łamach „Washington Post” żurnalista sportowy z Mariupola, Alex Sereda. Dwa lata temu prawie milionowy Donieck tętnił życiem jak nigdy, miał swoje wielkie święto. Na ulicach można było spotkać sympatyków futbolu z niemal całej Europy. Teraz niemiecki reporter pisał na łamach „Der Spiegel”, że prędzej znajdziemy tam martwych ludzi.

Mandarynki

Publicyści „The Guardian” z kolei piszą, że pośród tych wszystkich potworności, jakie przynosi wojna i jakie nawiedziły metropolię, najgorsze dla miejscowych jest poczucie opuszczenia. „Gdzie są wszyscy? Gdzie dziennikarze? Gdzie jest międzynarodowa pomoc?” – pytają i dodają - „Ludzie umierają tutaj każdego dnia”. To najwidoczniej jeszcze jeden nic nieznaczący dramat w świecie pełnym takich dramatów.

Darijo Srna - jeden z nielicznych, który na własnej skórze odczuł piekło wojny i który wciąż nie traci nadziei, wspierając w akcjach humanitarnych potrzebujących - w wywiadzie dla magazynu „World Soccer” powiedział, że w dniu kiedy walki w Doniecku ustaną, gracze Szachtara polecą do swojego miasta i ucałują tamtejsze ulice.


Tytułowy bohater poruszającego filmu „Mandarynki”, który przyjął pod swój dach w Abchazji i zaopiekował się dwoma rannymi żołnierzami przeciwnych, walczących ze sobą zażarcie stron – Gruzina i Czeczeńca – dowiedziawszy się, że pierwszy z nich był aktorem, powiedział mu, że pewnego dnia pojedzie do Tbilisi, zobaczy jak gra i będzie go oklaskiwał wraz ze swoim dzisiejszym śmiertelnym wrogiem. Może któregoś pięknego i spokojnego dnia na odnowionej Donbass Arenie zgromadzeni kibice - zarówno Ukraińcy, jak i Rosjanie - będą oklaskiwać Srnę i jego przyjaciół. 

niedziela, 15 lutego 2015

Kraina lodu i futbolu

Grenlandia nie jest przyjemnym miejscem do życia. Ponad osiemdziesiąt procent kraju skuwa wieczny lód, a polarny klimat sprawia, że odechciewa się wszystkiego. Zimą, trwającą przez większą cześć roku, temperatura spada grubo poniżej zera. Jedyny w pełni ciepły miesiąc, kiedy niemal każdego dnia można zobaczyć kilka kresek na plusie, to czerwiec. W takich warunkach uprawianie futbolu wydaje się niemożliwe. Czyżby?

Tam, gdzie nie rośnie trawa

Na tej największej na świecie wyspie, o powierzchni siedmiokrotnie większej niż Polska, gdzie mieszka zaledwie tylu mniej więcej ludzi, co w Pruszkowie, istnieje 78 klubów, zrzeszających łącznie około czterech tysięcy graczy, z czego przeszło dwa tysiące poniżej osiemnastego roku życia. Pierwsza w ogóle drużyna powstała już w 1933 roku, ligę zorganizowano w 1958, a futbolowy związek powołano do życia w 1971.

Same rozgrywki ligowe to prawdziwy ewenement. Piłkę da się tam kopać raptem przez trzy miesiące. Kopać na piaszczystym czymś tylko z pozoru przypominającym boisko piłkarskie, bo trawa w Grenlandii nie rośnie, po prostu nie ma odpowiednich warunków, żeby mogła rosnąć naturalnie.

Napisać, że tamtejsza liga to prawdziwy ewenement, to zdecydowanie za mało. Wygląda to bowiem raczej na jakiś turniej regionalny, podczas którego współzawodniczą ze sobą zespoły z wiosek położonych najbliżej siebie. Dzieje się tak, gdyż w tym państwie nie ma w zasadzie dróg. Podróż z jednego końca wyspy na drugi jest praktycznie niewykonalna ze względu na koszt i czas. Toteż batalie „wewnątrz-wioskowe”, a niekiedy mieścin usytuowanych blisko siebie wyłaniają finalistów.

Dopiero wtedy można mówić o właściwej rywalizacji ligowej, trwającej zazwyczaj tydzień i organizowanej w jednym z miasteczek. Mimo tak wybitnie niesprzyjających okoliczności, sezony udaje się rozgrywać rokrocznie. W ostatnich siedmiu latach hegemonem, który sięgnął po tytuł mistrzowski pięciokrotnie, stał się klub o wdzięcznej nazwie B-67.

Niereprezentacyjna reprezentacja

Na tej ziemi, gdzie warunki są ledwo sprzyjające normalnej egzystencji, występuje sobie jeszcze reprezentacja. Niezrzeszona ani w FIFA, ani w żadnej innej federacji, nigdy nie biorąca udziału w kwalifikacjach do mundialu lub mistrzostw kontynentu, taka która ani razu nie zagrała choćby jednego oficjalnego meczu. Grywa sobie od czasu do czasu w nieuznawanych w świecie sparingach z Wyspami Owczymi czy Islandią. Okazjonalnie wystąpi przeciw równie egzotycznej ekipie jak Tybet.

Nie wie, co to poważne turnieje międzypaństwowe. Od 1989 roku walczy w osobliwym Island Games, osiągając największy sukces w 2013 roku, kiedy dotarła do finału i gdzie musiała uznać wyższość Bermudów. W 2006 roku poleciała do Cypru Północnego na rozgrywki zwane ELF Cup, równie wymyślne, co zespoły w nim uczestniczące. Wygrała z Gagauzją, autonomicznym regionem Mołdawii, 2-0, zremisowała z Zanzibarem 1-1 i przegrała z Kirgistanem 0-1. Udział w pierwszym i ostatnim takim turnieju zakończyła w fazie grupowej. W tym samym roku pojechała na rozgrywki państw niezrzeszonych przez FIFA i tam także nie zrobiła furory. Rywalizację skończyła na dwóch porażkach z Cyprem Północnym 0-1 oraz Zanzibarem 2-4.

To reprezentacja, która rzadko kiedy zwycięża – tylko 20 z 91 spotkań, z czego 64 przegrane – którą swego czasu prowadził sam Sepp Piontek i która ma poważne problemy, aby zorganizować treningi ze względu na koszty – przelot samolotem w jedną stronę waha się w granicach kilkuset funtów. To również futbolowa federacja, która niezmiennie od paru lat pragnie wstąpić w szeregi FIFA.

Tam, gdzie nie ma boisk

Zagraniczni gracze, jak niegdyś Robert Pirès, którzy sporadycznie odwiedzali wyspę i występowali tam w sparingach, za każdym razem podkreślali, że po gorszych boiskach nie biegali nigdy. W warunkach wiecznego lodu i srogich mrozów utrzymanie trawiastej murawy jest niemożliwe. Trudny klimat sprawia, że boiska są żwirowe i twarde. Każde kopnięcie bądź sprint wzbija tumany kurzu. Piłka na niezbyt równej nawierzchni ciągle płata figle. A wślizg lub upadek może być nieprzyjemny i groźny. Stąd zawodnicy zawsze biegają w getrach. Szatnie zaś wyglądają jak baraki zbite naprędce z desek. A za ławki dla kibiców służą najczęściej rozsiane w pobliżu klepisk skały.

Grenlandczycy mierzą się zatem z elementarnymi problemami – gdzie grać, z kim i czym, jak zapewnić transport? W autonomicznym regionie Danii dyskutuje się teraz nad tworzeniem sztucznych muraw oraz budowaniem wielkich hal na wzór Islandii, gdzie dałoby się grać przez okrągły rok. W 2009 roku w Qaqortoq oddano do użytku pierwsze boisko ze sztuczną nawierzchnią. W tym roku powstało pierwsze pełnowymiarowe. Jedyny stadion i funkcjonalna hala znajdują się w stolicy Nuuk.

To z powodu nierozwiązywalnych kłopotów komunikacyjnych – dróg jest tyle, co kot napłakał, raptem 15 kilometrów, wszystkie zaczynają się i kończą w stolicy – braku boisk oraz w pełni profesjonalnej drużyny narodowej, FIFA nie chce przyjąć Grenlandii w swe szeregi. Oni sami zaś twierdzą, że członkostwa nie chcą, pragną tylko pozwolenia na rozgrywanie oficjalnych meczów. Marzą, że któregoś dnia zawitają do nich ekipy pokroju Niemiec, Francji czy Hiszpanii, bo dla nich futbol to coś więcej niż zwykła gra.

Piłkarska gorączka w krainie zimy

To nie tylko sport narodowy, wszyscy tam mają bzika na punkcie tej dyscypliny. Regularnie kopie co dziesiąty mieszkaniec tego 56-tysięcznego państwa. Ludzie dla nieodpłatnych występów w reprezentacji rzucają pracę. Boiska, które boisk nie przypominają, istnieją w każdej wiosce, nawet tej położonej daleko w głąb koła podbiegunowego, i zawsze zajmują centralne miejsce. To swoiste centrum rozrywki Grenlandczyków. Na te piaszczyste klepiska patrzą z szacunkiem, są one otoczone swego rodzaju kultem.

Spotkania najpopularniejszej tam Premier League oglądają dziesiątkami, przez długie zimowe wieczory nie odrywają oczu od telewizorów. Dziennikarze odwiedzający kraj wspominają, że z kim by nie porozmawiali, to po pięciu minutach rozmowa dotyczy już wyłącznie piłki. Przyjezdnych Polaków potrafią się zapytać o Zbigniewa Bońka i Grzegorza Latę. Noszą koszulki ulubionych klubów, cieszą się, kiedy ich ulubieńcy zwyciężają i nie kryją się z tym na ulicach. W stolicy można ponoć usłyszeć radosne okrzyki i klaksony samochodowe, gdy ich faworyci wygrywają tytuł.

Pomimo ciężkich warunków klimatycznych - sezon można rozgrywać od końca moja do połowy września - starają się uganiać za futbolówką o każdej porze roku, zarówno w te letnie, jak i mroźne dni. Nieistotne staje się wówczas to, czy pole do gry całe jest zaśnieżone lub oblodzone, mawiają bowiem, że wystarczy trochę cieplejszych ubrań i pomarańczowa piłka. W mieście Nuussuaq, na północy wyspy, grają nawet w zimową odmianę tej dziedziny sportu – organizują turniej na lodzie morskim.

Za garść piłkarskich chwil

Futbol jest tam wszystkim: płomienną pasją, wielką frajdą, zwykłą codziennością, odtrutką na nieprzyjazną rzeczywistość i ponurą zimową aurę. Dla piłkarza-amatora, parającego się na co dzień czymś zupełnie innym, podróż do oddalonej o setki kilometrów wioski, zaledwie dla paru piłkarskich chwil, może trwać tydzień w jedną stronę. Może być trudna i niebezpieczna. Nie brakowało przypadków, że zawodnicy nie wracali do swoich domów.

Tak jak to miało miejsce w sierpniu 2004 roku, gdy podczas drogi powrotnej ze spotkania zniknęło trzech graczy. Dosłownie zapadło się pod wszechobecny lód, jakikolwiek słuch o nich zaginął, a ciągnące się tygodniami poszukiwania nie przyniosły żadnych rezultatów. Ich ciała odkryto dopiero niecały rok później. Zbłądzili, a ich łódź utknęła na jednej z mniejszych, niezamieszkanych wysp. Na niej zbudowali prowizoryczne schronienie z dryfującego w pobliżu drewna i ułożyli napis SOS. Zmarli z głodu albo przez mordercze mrozy. A wszystko z powodu niewinnego meczu, w Grenlandii tylko i aż meczu.


W tej krainie lodu i futbolu nawet dawne legendy przesiąknięte są tą dyscypliną. Jedna z nich mówi, że kiedy na bezchmurnym niebie zobaczysz zorzę polarną, to znak, że swój pojedynek toczą duchy, które jako piłki używają czaszki morsa. A zorze występują tam przez okrągły rok.

piątek, 6 lutego 2015

Złamana kariera Salvadora Cabañasa

O godzinie piątej nad ranem w klubie nocnym „Bar Bar” rozległ się strzał. Salvador Cabañas leżał we krwi. Czy gdyby reprezentant i lider Paragwaju wiedział, że na sześć miesięcy przed mundialem zostanie postrzelony, unikałby lokalu niczym ognia? Czy gdyby wiedział, że ta feralna noc na zawsze odmieni jego życie, nie wdałby się w wyglądającą początkowo na niewinną sprzeczkę?

„Pomyśl ostatnie życzenie, ponieważ za chwilę umrzesz” – powiedział i przystawił piłkarzowi pistolet do głowy. Cabañas stwierdził, że nie zamierza zginąć, a jemu w dodatku trzęsą się ręce. Napastnik odpowiedział, że wcale tak nie jest i rzucił: „Wyobrażasz sobie różne rzeczy, bo zaraz umrzesz”. Paragwajczyk zdążył tylko odrzec – „Na co czekasz” – gdy padł strzał.

Piętno śmierci

„Cały czas żałuję, że poszedłem do tamtego klubu” – mówił kilka lat później w wywiadzie dla BBC Sport. W rozmowach z dziennikarzami wracał wielokrotnie do wydarzeń, które można by wziąć za sceny rodem z jakiegoś filmu gangsterskiego, a nie za zwykłą rzeczywistość.

Pięć lat temu, 25 stycznia 2010 roku, Cabañas przebywał wraz z żoną w znanym w mieście Meksyk lokalu „Bar Bar”. Odwiedzali go słynni ludzie – gwiazdy kina, telewizji i estrady. Tym razem jednak pojawił się w nim handlarz narkotyków Jose Jorge Balderas, zwany „JJ”. Zaglądał tam od dawna. Tego wieczoru siedział przy stoliku obok ofiary. Kamery zarejestrowały, a pracownicy zauważyli, jak przyjechał do baru swoim czarnym Dodgem wraz z eskortującymi go srebrnym Seatem i beżowym Nissanem. Zaobserwowano również, jak Balderas wchodzi do toalety tuż za paragwajskim zawodnikiem, a po paru minutach wychodzi z niej w pośpiechu i odjeżdża.

Powody, dla których chciał zastrzelić Bogu ducha winnego gracza, nie są do końca jasne. Cabañas relacjonował potem, że od samego początku wrogo do niego nastawiony mężczyzna wytykał mu, że okrada Meksykanów i uważa się za nie wiadomo kogo, że trzymał wymierzoną w niego broń przez blisko dziesięć minut. Mający powiązania z najgroźniejszymi meksykańskimi gangami przestępca, został aresztowany następnego roku.

Gwiazdor Club América tymczasem do szpitala jechał w stanie krytycznym, zawieszony gdzieś pomiędzy życiem a śmiercią. Utrzymywał, że rozmawiał z samym Bogiem. Kiedy dojechali, był już świadomy. Nic nie pamiętał i pytał wciąż, gdzie się znalazł, dlaczego go tutaj przywieźli i co się z nim stało. 

Z kulą w głowie

„Doznał tak ciężkiego urazu, że większość by go nie przeżyła” – miał potem powiedzieć agencji informacyjnej AFP jeden z medyków, Augustin Cassacia. Lekarze przeprowadzili niezwykle skomplikowaną operację. Musieli najpierw wycięli część czaszki, aby zmniejszyć ciśnienie spowodowane obrzękiem mózgu, a następnie wyjąć kulę.

„Nie wyciągnęliśmy pocisku z głowy pacjenta, gdyż znajduje się on w miejscu, z którego wydobycie mogłoby wyrządzić znaczne szkody. Zatrzymaliśmy krwawienie i usunęliśmy skrzepy. Stan Salvadora Cabañasa jest ciężki, lecz stabilny” – objaśniał mediom doktor Francesco Martinez, nadzorujący cały zabieg. Po czym dodał: „Piłkarz cierpi na niebezpieczny uraz głowy. Nie możemy zagwarantować, że jego życie nie jest zagrożone. Pozostaje świadomy, ma natomiast problemy z sercem, które staramy się ustabilizować”.

Neurochirurg Carlos Codas, uczestniczący w operacji, orzekł wkrótce, że to prawdziwy cud. Cud, że po tym co się wydarzyło, jeszcze żyje. Przeżył nieprawdopodobnym zrządzeniem losu, bo zabrakło dosłownie milimetrów i pocisk naruszyłby istotne obszary mózgu. Nie daliby rady wtedy go odratować.

Paragwajczyk jednak, z kulą w głowie, przetrwał, ale już nigdy miał nie wrócić do wyczynowego uprawiania sportu. Rokowania były gorsze niż ponure. Lekarze powtarzali ciągle, że ich celem było utrzymanie pacjenta przy życiu. Czekała go ponadto trudna, mozolna, prawdopodobnie ciągnąca się latami rehabilitacja, która mogła nie przynieść żadnych rezultatów.

Wyścig z czasem

Kiedy leżał w szpitalu, opowiadał przyjaciołom z Club América, którzy go odwiedzali, że musi zdążyć na obóz przygotowawczy i sparing Paragwaju przed mundialem. Rodrigo Iñigo mówił wówczas: „Byłem smutny. Cabañas nie zdawał sobie sprawy z tego, jak poważna jest jego kontuzja”.

Ten jednak robił błyskawiczne postępy. Zaskakiwał wszystkich, gdy po tygodniu od zdarzenia potrafił wysławiać się w miarę normalnie. Kilkanaście dni później mógł chodzić, jeździć na rowerze i wykonywać pierwsze ćwiczenia. Został przeniesiony z oddziału intensywnej terapii do centrum neurorehabilitacji. Po cichu wciąż marzył o zwykłych treningach, obsesją stał się wyjazd z kadrą na mistrzostwa do RPA.

Tymczasem po kolejnych parunastu tygodniach jego forma ciągle była daleka od ideału. „On wie, że nazywa się Salvador Cabañas. Wie, że jest piłkarzem i ma dwóch synów. Choć rozpoznaje rodziców i nazywa ich po imieniu, to w dalszym ciągu pozostaje zdezorientowany. Nie umie wyjaśnić, co się z nim dokładnie stało. Nie potrafi zapamiętać, co robił wczoraj lub jadł na śniadanie. Jego neurologiczny powrót do pełnej sprawności może potrwać rok, dwa, a nawet trzy lata” – lekarze nie pozostawiali mu złudzeń, tłumacząc prasie, że zawodnik cierpi na niepokojące zaniki pamięci.

Niecałe cztery miesiące po zabiegu zaczął kopać futbolówkę w argentyńskiej klinice w Buenos Aires. Poczynił gigantyczne postępy, lecz umiejętności motoryczne nadal wymagały poprawy: „Naprawdę widać ogromny progres. Na przykład - teraz jest w stanie podać na lewo i prawo, a w początkowej fazie ćwiczeń okazywało się to dla niego zbyt trudne” – zauważał wtedy i podkreślał doktor Lisandro Olmos. Aż przyszedł cios – dla Cabañasa zabrakło miejsca w kadrze na turniej w Afryce.

Niezłomny

Nie załamał się, nie zaczął rozczulać nad swoją sytuacją i użalać na perfidny los. Nieustannie trenował. Ćwiczył z paragwajskim mistrzem Libertad i reprezentacją. Nagroda przyszła 14 kwietnia 2012 roku, dwa lata, dwa miesiące i dwadzieścia dni po tym straszliwym wypadku. Piłkarskie zmartwychwstanie – w końcu wybiegł na murawę w oficjalnym spotkaniu. Z kulą w głowie, na przekór wszystkim i wszystkiemu, wrócił.

Pierwsze kroki na boisku i sprint, walka o piłkę, pierwsze przyjęcie, podanie i strzał, każdy cenny oddech, jedno uderzenia serca za drugim, błogie uczucie zmęczenia – to wszystko musiało być dla niego na wagę złota. Podczas wywiadu z BBC Sport mówił wówczas: „Biorąc pod uwagę to, co się ze mną stało i mój powrót? Przecież nikt sobie tego nie wyobrażał”.

Zdobył nagłówki lokalnych gazet, media zachwycały się jego drogą wprost z objęć śmierci na boisko. Artykuły wypełniały słowa uderzające w optymistyczne i motywujące tony. Jednemu z miejscowych dzienników wyjaśniał: „Jestem piłkarzem. Muszę więc grać w piłkę. Na pewno nie rozważałem rezygnacji z futbolu, ponieważ to moja praca. Zawsze myślałem o powrocie i nie przestałem w to wierzyć”. Kiedy został postrzelony, lekarze uznali, że nie założy ponownie klubowej koszulki: „Powiedzieli mi, że to po prostu niemożliwe. Odpowiedziałem, że się mylą. Stwierdziłem, że wrócę. Nigdy w siebie nie zwątpiłem”.

Wszyscy rozpływali się nad historią Paragwajczyka, nad jego niezłomnością i hartem ducha, ale w tej urzekającej opowieści nie zabrakło bardziej przyziemnych, zwyczajnie smutnych faktów. „Prawdę powiedziawszy jest tutaj z przyczyn ludzkich, a nie piłkarskich. Chcemy, aby stale się rozwijał i poprawiał, ale nie jest już tym Salvdorem, co wcześniej. Zaczynając z nami treningi ledwo mógł poruszać lewą ręką i nogą, tracił również orientację na murawie” – opowiadał w rozmowie z reporterem BBC Rolando Chilavert, trener Cabañasa w ekipie 12 de Octubre.

(Bez) przebaczenia

Powrót okazał się trudniejszy niż myślał. Gracz, który zajrzał śmierci prosto w oczy, zaliczył tylko niewiele warte epizody w nic nieznaczących zespołach z zapomnianych przez Boga mieścin. We wspomnianym trzecioligowcu z rodzinnego miasta – 12 de Octubre – zagrał w zaledwie czternastu niepełnych spotkaniach. Potem znalazł się w drugoligowym General Caballero, tam nie zaliczył żadnej minuty, i powtórnie w Octubre. Znowu nie wystąpił choćby w jednym meczu. Rzecznik prasowy klubu mówił wtedy przed kamerami, że Salvador był zupełnie bez formy fizycznej, że postanowili go wykluczyć z rozgrywek, pozwolili natomiast brać mu udział w treningach.

Niegdyś król strzelców ligi chilijskiej i meksykańskiej, dwukrotny król strzelców Copa Libertadores, najlepszy gracz Paragwaju i Ameryki Południowej w 2007 roku, najskuteczniejszy strzelec reprezentacji w eliminacjach do mundialu w RPA, który lada chwila miał posmakować gry w Premier League, kilka wiosen później pałętał się po najbardziej zapchlonych futbolowych dziurach.

Dalsza kariera stanęła pod dużym znakiem zapytania, a Cabañas otrzymywał ciosy zewsząd. Żona, kiedy jeszcze leżał półprzytomny na łóżku szpitalnym, wytoczyła mu proces rozwodowy. Były agent położył łapę na kontach bankowych. Sam z sarkazmem na ustach komentował, że nawet jego prawnik przeszedł do drużyny przeciwnika.

W ciągu paru lat stracił wszystko: zawodową karierę, żonę, dzieci - nie widuje ich, nie może ich odwiedzać - pieniądze i dom. Club América nie wypłacił mu obiecanego odszkodowania, nawet ludzie, ci którzy dawniej podawali mu rękę, o nim zapomnieli. Pozostała tylko kula w głowie. Niczym przekleństwo jednej nocy, która zmieniła całe jego życie. Hiszpańskiemu dziennikowi „Marca” powiedział jednak: „Wybaczyłem osobie, która mnie postrzeliła”.

Złamany

Dziennikarze, którzy w ostatnim czasie z nim dyskutowali, pisali o niesamowitej aurze optymizmu jaką roztacza, o zrelaksowanej postawie i uśmiechu na twarzy. Zdaniem żurnalisty „Reutersa” tylko jego oczy skrywają smutek, jakiś wewnętrzny żal po tym co miał kiedyś i co nastąpiło później.

Cabañas w styczniu 2014 roku ogłosił koniec przygody z piłką. Wrócił wiosną tego samego roku i podpisał trzymiesięczny kontrakt z brazylijskim czwartoligowcem z Sao Paolo. Nie wystąpił w żadnym spotkaniu. Ponownie zawiesił buty na kołku. W czerwcu pragnął spróbować jeszcze raz – z Independiente Caballero - lecz pod koniec sierpnia zrezygnował ostatecznie. Stwierdził, że nie jest w stanie utrzymać rytmu meczowego, odkąd cztery lata temu uległ wypadkowi.


Dziś pracuje wraz z rodzicami. Wiąże koniec z końcem wstając każdego dnia o czwartej rano i rozwożąc chleb. O futbolu nie chce już słyszeć. Mecze ogląda jedynie w telewizji.