sobota, 31 stycznia 2015

Czerwony diabeł

Widownia raczej nie przepada za bohaterami jednowymiarowymi, czystymi niczym łza, bez żadnej skazy. Tłum uwielbia za to postaci wielowymiarowe, w których jest jednocześnie coś dobrego i złego. Charakternych, buntowniczych, zawsze idących pod prąd i mających coś do powiedzenia. W jednej chwili potrafiących szczerze zachwycić, a w następnej brutalnie sprowadzić na ziemię. Takich, jakim był Eric Cantona.

„Widzę, że świat staje się jednolity. Każdy musi być taki sam. Lubię ludzi, którzy są inni”

Cała jego kariera to gra, w zasadzie zabawa z widzem. Roy Keane opowiadał, że kiedy Cantona wybiegał na Old Trafford, to tak jakby należał tylko do niego. Mecze sprowadzał do teatru jednego aktora. Wychodził na boisko i robił show. Z charakterystycznie postawionym kołnierzykiem uwodził zgromadzonych sympatyków spektakularnymi golami, nieprzeciętnymi asystami albo dryblingami i wykreowanymi akcjami noszącymi często znamiona geniuszu.

Było w nim coś z prawdziwego artysty, niezliczoną ilość spotkań wzniósł na poziom niezapomnianych spektaklów. Nawet w sposobie w jaki celebrował zdobywanie bramek, było w nim coś z gwiazdora ekranu – wystarczy wspomnieć trafienie z Sunderlandem w ostatnim jego sezonie, kiedy obracał się wokół trybun z rozłożonymi rękoma, pokazując że to on tworzy to przedstawienie. A trybuny skandowały „Ohh! Ahh! Cantona!”.

To tylko jedna z odegranych przez niego scen. Grał swoją sztukę również wtedy, gdy kopał i wyzywał rywali oraz arbitrów, kiedy sprowokowany zaatakował kibica w trakcie pojedynku z Crystal Palace, czy podczas konferencji, gdy mówił o kutrze rybackim, mewach i sardynkach, a cała Anglia przez kolejne miesiące roztrząsała słowa zawodnika, doszukując się sensu w czymś, co sensu nie miało. Trzeba podkreślić, że w tym futbolowym fenomenie siedziała bestia, nieraz poskromiona, nieraz wolna i niepohamowana, niczym doktor Jekyll poza boiskiem i pan Hyde na murawie.

„Kiedy mewy podążają za kutrem rybackim, robią to dlatego, ponieważ myślą, że sardynki zostaną wyrzucone do morza”

O dwóch twarzach Cantony wspominała prasa. Z jednej strony nieznającego dobrze języka, cichego i spokojnego obcokrajowca, z drugiej pyskatego rzezimieszka, co to nie uznaje żadnych reguł i jest ponad nimi. Ferguson odrzucał prośby dziennikarzy o wywiad z gwiazdorem Manchesteru, odpowiadając z nutką frustracji: „Mam szczęście, jeśli odezwie się do mnie”. W tej wypowiedzi niezmiernie łatwo jednak dostrzec ziarno drugiego, znacznie bliższego prawdy, znaczenia. Szkot zakazywał Francuzowi rozmów z mediami z obawy, że ten coś chlapnie niepotrzebnie i zrobi się z tego afera.

Sir Alex nie próbował utemperować butnego zawodnika, po prostu się z nim dogadywał. Wiedział, że na murawie jest zdolny do wszystkiego, że może go zaskoczyć pozytywnie – dając drużynie błyskotliwość i kreatywność – albo negatywnie – pakując się w kłótnie z sędzią bądź przeciwnikiem, ewentualnie zwyczajnie go kopiąc i otrzymując upomnienie. „Król Eryk”, jak nazwali go fani w Manchesterze, pokazywał, jak niewiele dzieli geniusza od szaleńca.

Cantona był dopiero czwartym wyborem menedżera „Czerwonych Diabłów”, który jesienią 1992 poszukiwał napastnika. Na Wyspy przylatywał z łatką gracza nietuzinkowego, aczkolwiek trudnego w prowadzeniu, nieugiętego, porywczego buntownika, chadzającego wyłącznie własnymi ścieżkami. Wybuchowy charakter i czupurność nie pomagały Francuzowi w karierze. Zanim przybył do ojczyzny futbolu kluby zmieniał sześciokrotnie, w żadnym - nie biorąc pod uwagę jego pierwszego zespołu Auxerre - nie wytrzymał dłużej niż sezon.

„Kto boi się rzucić kostką, nigdy nie wyrzuci szóstki”

Potrafił okładać pięściami kolegów z drużyny lub rzucać w nich korkami, kiedy ci krytykowali jego występy bądź sobie z niego żartowali. Umiał w trakcie meczu charytatywnego wykopać piłkę w tłum kibiców, rozerwać własną koszulkę i cisnąć nią o ziemię na znak dezaprobaty, wynikającej z decyzji trenera o ściągnięciu go z boiska. Potrafił przed kamerami złajać ówczesnego selekcjonera, Henri Michela, za to, że ten nie powołał go do reprezentacji na sparing z Czechosłowacją, mówiąc o nim, że jest najbardziej niekompetentnym szkoleniowcem jakiego zna, wartym tyle, co „worek gówna”.

Zmieniał kluby niczym rękawiczki i gdziekolwiek wylądował, po kilku tygodniach mieli go dość. W Montpellier połowa zespołu głosowała za wyrzuceniem go z ekipy. Nie znosił arbitrów, co jak tłumaczył reporterowi ESPN, zaczęło się za młodu, gdy sędzia obrabował jego i przyjaciół w trakcie finału młodzieżowych mistrzostw kraju. Później umiał rzucić w jednego z nich piłką. A komisji dyscyplinarnej, każdemu z jej członków, powiedzieć prosto w twarz, że jest idiotą. Zawieszono go wówczas na trzy miesiące, a Cantona ogłosił zakończenie kariery. Wypoczywał na plaży, malował, słuchał muzyki, grał z synkiem. Do powrotu namówił go Michel Platini - który uważał się za jedynego rozumiejącego Erica w pełni - oraz jego psychoanalityk, doradzający mu wyjazd za granicę.
Jako zawodnik dojrzał dopiero w Manchesterze. Wcześniej nie chcieli go w Sheffield United oraz Liverpoolu, a w Leeds spędził jeden, mistrzowski sezon. Odchodził skłócony z menedżerem Howardem Wilkinsonem. Twierdził, że preferuje futbol przestarzały. Dopiero na Old Trafford rozwinął skrzydła. Trafił do nowocześnie, szybko i ofensywnie grającej ekipy. Dostał swobodę na boisku i mógł czarować widzów.

„Nie gram przeciwko określonej drużynie. Gram przeciwko idei przegrywania”

I oczarował wszystkich. „Czerwonym Diabłom” dał pierwszy od 1967 roku tytuł mistrzowski. W następnych sezonach dorzucił kolejne trzy oraz dwa Puchary Anglii i trzy Tarcze Dobroczynności. Stał się pierwszym obcokrajowcem, który otrzymał nagrodę dla gracza roku ligi angielskiej. To w głównej mierze dzięki niemu Manchester United rozpoczął lata dominacji, zaczął erę jednego z najbogatszych, najpotężniejszych i najbardziej medialnych klubów na planecie. A Cantona przerodził się w pierwszą ikoną tego odrodzonego klubu. Tego wszystkiego dokonał człowiek kupiony za nieco ponad milion funtów.

Skrzydła, które mu tak urosły w „Teatrze Marzeń”, zyskały jednak również drugą, inną i nieco mniej pożądaną formę diabelskich. Dwuznaczna natura Francuza dawała ponownie o sobie znać. Mógł być natchnionym geniuszem, prowadzącym swój zespół do kolejnych trofeów - dziś umieszczanym przez fanów na samym szczycie panteonu jego największych dotychczasowych gwiazd - ale czasami zstępował na ziemię. Wówczas zmieniał się w ordynarnego oprycha.

Obrażał i znieważał sędziów oraz rywali, odgrażał się i oddawał kopniakami w zamian za szturchnięcia. Opluł sympatyka Leeds United. W spotkaniu FA Cup ze Swindon w 1994 roku walcząc o piłkę, nadepną na żebra leżącego już przeciwnika, za co wyleciał z murawy i został wykluczony na trzy mecze. Parę dni później dostał czerwoną kartkę w pojedynku z Arsenalem. Jego karę rozszerzono do pięciu gier.

„Nie uderzyłem go wystarczająco mocno. Powinienem uderzyć go mocniej”

Wszelkie granice przekroczył, atakując kibica ciosem rodem z kung-fu podczas pamiętnego wieczoru na Selhurst Park. Znalazł się w samym centrum burzy, prasa nazywała go „francuskim bękartem”, stał się czymś w rodzaju wroga publicznego numer jeden. Nic sobie z tego jednak nie robił. Gdy skazano go na dwa tygodnie odsiadki – potem karę zmieniono na 120 godzin prac społecznych – rozdawał z uśmiechem na twarzy autografy, a siedząc już w celi w towarzystwie swojego agenta, wcinał żarcie z McDonaldsa.

Niewspółmiernie z jego nieokiełznanym łobuzerstwem szła inteligencja oraz wszechstronność. Jakbyśmy znowu otrzymali zafałszowany obraz Francuza, który najzwyczajniej w świecie robił nas w konia. Z jednej strony wybryki i skandale ciągnęły się za nim nieustannie, z drugiej szatnia stawała się powoli za mała.

Fascynowała go poezja, zaczytywał się w dziełach filozoficznych, malował w stylu ekspresjonistycznym, słuchał muzyki anarchistycznych trubadurów, pisał teksty do piosenek, w czasie wolnym jeździł na polowania na ptaki lub występował w pokazach mody. Coraz mniej miejsca było dla samej piłki.

„Przestałem grać, ponieważ zrobiłem tyle, ile mogłem. Potrzebowałem czegoś, co fascynowałoby mnie, tak jak fascynował mnie niegdyś futbol”

Kilka lat po zakończeniu kariery piłkarskiej pytany przez dziennikarkę „The Guardian” Amelię Gentleman o to, czy ogląda jeszcze mecze, odpowiadał: „Nie. Lubię zostać w domu i tworzyć kino w mojej głowie”. Z kolei na pytanie o to, jak spędza wolny czas, opowiadał: „Próbuję różnych form, by wyrazić siebie. Umarłbym bez tego. Szukam abstrakcyjnych sposobów wyrażania rzeczywistości”. O zainteresowaniu filozofią mówił: „Czytałem dużo Sokratesa na trzeciej stronie The Sun”.

„Teatr Marzeń” porzucił na rzecz szklanego ekranu i desek teatralnych. Boiskową batalię z rywalem zastąpił, jak stwierdził, na walkę z samym sobą, której doświadcza na scenie. Wyjaśniał, że potrzebował zmian, że było to dla niego swego rodzaju wybawieniem.  Ucieczką przed alkoholem i narkotykami, przed rzeczami, które dręczą jego rówieśników w pierwszych chwilach na piłkarskiej emeryturze. „Jeśli masz tylko jedną pasję w życiu – futbol – i oddajesz się jej z wykluczeniem wszystkiego innego, to staje się to bardzo niebezpieczne. Kiedy przestajesz grać, to tak jakbyś umierał. Śmierć tej aktywności, jest śmiercią samego siebie” – wykładał na łamach „The Guardian”.  

Mógł jedynie żałować, że nie wytrwał dwóch lat dłużej. Jego kariera przypomina bowiem urwany w pewnym momencie film, bez dalszego ciągu, bez zakończenia i puenty. Jego wspaniała kariera budzi niedosyt, bo nie została należycie ukoronowana. Równy rok po tym, jak zawiesił buty na kołku, reprezentacja sięga po mistrzostwo świata, a dwa wiosny dalej Ferguson i jego podopieczni zdobywają upragniony puchar Ligi Mistrzów. Dwa najważniejsze trofea dla każdego gracza byłyby na wyciągnięcie jego ręki, gdyby sprawy potoczyły się trochę inaczej.

„Nie jestem człowiekiem, jestem Cantona”

Sam Cantona niczego nie żałuje, żadnej decyzji, której podjął w swoim życiu. Tłumaczy, że patrzenie wstecz nie ma sensu, że należy spoglądać do przodu. Francuz oddał się więc w wir nowych pasji i wrażeń. Występował w filmach, debiutował w teatrze, grał w piłkę na plaży, fotografował, został dyrektorem sportowym New York Cosmos, nakręcił dokument pod tytułem „Futbol oraz imigracja – sto lat wspólnej historii”.


Zajął się polityką. Chciał kandydować na prezydenta i wzywał do społecznej rewolucji. Nawoływał, żeby ludzie wyciągali pieniądze z banków, bo w ten sposób najłatwiej obalić system. W międzyczasie został oskarżony o napaść i aresztowany. I nadal powtarza, że jego wielkim marzeniem jest poprowadzenie któregoś dnia „Czerwonych Diabłów”. Choć Francuz profesjonalne kopanie piłki porzucił prawie dwie dekady temu i od tego czasu niewiele uwagi poświęcał futbolowi, to nadal trzyma (czerwonego) diabła za skórą.

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Palestyńska wojna (futbolowa)

Młodzi chłopcy, wszyscy poniżej 15 roku życia, uganiali się za piłką na plaży w Strefie Gazy, gdy pierwszy pocisk uderzył. Zaczęli uciekać. Drugie uderzenie zabiło czterech z nich. 9-latek, dwóch 10-latków i 11-latek należeli do rodziny Bakr. Miesiąc później przyjaciele i najbliżsi na tej samej plaży zorganizowali symboliczny mecz. Bo futbol w Palestynie to coś więcej niż sprawa życia i śmierci.

To był pierwszy tak poważny turniej Palestyny, odkąd dołączyli w 1998 roku do szeregów FIFA. Przegrali wszystkie trzy pojedynki w fazie grupowej, zdobyli raptem jedną bramkę, ale mogą się uważać za największych zwycięzców tegorocznego Pucharu Azji. To piłkarska opowieść, w której nie o samo wygrywanie chodzi.

Nie jesteśmy terrorystami

To walka w duchu uczciwej sportowej rywalizacji o wyższe cele – o suwerenność, rozpoznawalność w świecie i własną tożsamość narodową. „To dla nas bardzo ważne, nawet jeśli nie zmieni to naszej sytuacji. Pokazuje bowiem, że na świecie – przynajmniej w Azji – rozpoznaje się Palestynę” – o udziale swojej ojczyzny w azjatyckich mistrzostwach opowiadał na łamach „The Guardian” Ibrahim Alyan, student.

Połowa planety nie uznaje jej niepodległości, druga połowa jeszcze się nie zdecydowała. ONZ traktuje ją jako państwo-obserwatora, przyznając niepodległość wyłącznie w strukturach swojej organizacji. Część akceptuje jedynie Palestyńskie Władze Państwowe, a nie państwo palestyńskie. Futbol ma tam zatem znacznie szerszy wymiar. Bo miejscowi podkreślają, że nie ma u nich piłki bez polityki oraz polityki bez piłki. To wielowymiarowa, nierozerwalna całość, to nie tylko spotkania, punkty, gole, to również życie i sytuacja kraju.

Nadim Barghouti, obrońca, w 2011 roku mówił: „Ludzie znają Palestynę dzięki reprezentacji. To najlepszy sposób, by udowodnić reszcie świata, że jesteśmy ludźmi. Nie jesteśmy terrorystami. Niegdyś wszyscy myśleli, że Palestyńczycy rzucają kamieniami. Uważam graczy za żołnierzy bez broni. Gramy o naszą wolność ”.

Reprezentacja pod okupacją

Jest na tym łez padole taka kraina, gdzie zawodnicy drużyny narodowej trenują oddzielnie, niby w tym samym państwie, lecz nie widują się na co dzień, spotykają się i ćwiczą razem najczęściej dopiero przed turniejami jak ten na Malediwach czy Puchar Azji w Australii. Jest taki rejon, gdzie piłkarze oraz trenerzy każdego dnia muszą mierzyć się z problemami niewyobrażalnymi dla reszty świata.

Treningi są nader często odwoływane, gdyż graczy przetrzymuje się przez wiele godzin w punktach kontrolnych. Dostanie się z przybrzeżnej, niezależnej Stefy Gazy do śródlądowego, nadzorowanego przez Izrael Zachodniego Brzegu stało się niemal niemożliwe. Selekcjoner, Ahmed al-Hassan zwierzał się wywiadzie dla „Washington Post”: „Nie potrafię zebrać ich w jednym miejscu. Ci ze Strefy Gazy nie docierają do Zachodniego Brzegu i na odwrót. Mam podopiecznych w innych ligach, którzy nie mogą tutaj się zjawić”.

„Jesteśmy jedynym zespołem na Ziemi, który gra, będąc pod okupacją” – żalił się Abdelhamid Abuhabib. Zawodników nie wypuszcza się bowiem poza tereny kraju, pod byle pretekstem odmawia się im wiz i podróży zagranicznych. Palestyna nie posiada choćby jednego lotniska, toteż zdani są oni na łaskę lub niełaskę sąsiednich państw.

W czerwcu 2004 roku jechała do Uzbekistanu jako lider grupy eliminacyjnej do mistrzostw w Niemczech. Kilka dni przed meczem pozwolenia na wyjazd nie otrzymało jednak paru kluczowych futbolistów. Ledwo udało się im uzbierać jedenastkę, dlatego reprezentacja przegrała gładko 0-3. W 2007 została wykluczona z kwalifikacji do mundialu w RPA, ponieważ nie pozwolono jej wyjechać na spotkanie z Singapurem. W 2008 zawodnicy nie mogli udać się na turniej do Indii, który wyłonił uczestnika Pucharu Azji. Na mecz eliminacyjny do Igrzysk Olimpijskich w Londynie z Tajlandią rozgrywany na Zachodnim Wybrzeżu nie przybyło ośmiu kadrowiczów ze Strefy Gazy, czyli połowa podstawowego składu. A ówczesny szkoleniowiec, Mokhtar Tilili, na stadion dojechał dopiero na dzień przed spotkaniem.

Piłkarze-terroryści

Kiedy te metody nie skutkują, piłkarzy z niewiadomych przyczyn zatrzymuje się na granicy izraelskiej, czasami katuje, okalecza albo po prostu morduje.
Mahmoud Sarsak, członek drużyny olimpijskiej, miał być gwiazdą Palestyny. Dzisiaj prowadzi budkę z żywnością w Londynie, gdzie sprzedaje falafele. W 2009 został aresztowany oraz skazany na trzyletnią odsiadkę bez postawienia zarzutów i procesu. Podejrzewano, że był powiązanym z islamską organizacją bojownikiem, który niegdyś podłożył bombę, raniąc wojskowego. Później podejrzenia okazały się bezpodstawne.

W więzieniu był bity i torturowany. Przez dziewięćdziesiąt dni głodował. Uwolniono go, gdy stracił połowę swojej wagi, a w jego sprawie interweniowali Sepp Blatter oraz Michel Platini. Z aresztu wyszedł jako kaleka. O ponownej grze w piłkę nie ma mowy.

Uprawiać futbolu nie będą już nigdy również dwaj podobno uzdolnieni juniorzy. W ubiegłym roku izraelscy żołnierze kilkakrotnie postrzelili ich w nogi oraz ręce, strzelali bez ostrzeżenia. Jednego z młodzieńców uderzyli w głowę kolbą karabinu, złamali nogę i zranili w obie stopy. Drugi otrzymał paręnaście kulek w ręce oraz kolana. Oprawcy znęcając się nad nimi, cały czas ponoć sobie żartowali i zanosili się śmiechem. Stwierdzili potem, że dwóch młodych mężczyzn niosło ze sobą ładunek wybuchowy.

Sześć lat temu podczas operacji „Płynny Ołów” wymierzonej w członków Hamasu zginęło trzech graczy. Wcześniej we własnym mieszkaniu, w który trafił pocisk, zmarła legenda palestyńskiego futbolu Ahed Zaqout. W 2004 roku oddziały izraelskie zamordowały utalentowanego pomocnika  Tariqa al Quoto.

Pogorzelisko

Kiedy Palestyna wygrywając turniej w Malediwach, zapewniła sobie udział w Pucharze Azji, kraj szalał ze szczęścia. Dwa miesiące później konflikt izraelsko-palestyński rozgorzał na nowo. Pochłonął ponad dwa tysiące istnień, w tym 26 sportowców.

Występując w Palestynie nie chodzi tylko o strzelanie goli, ale także o przetrwanie. Tam śmierć może dosięgnąć każdego, nawet dzieci uganiające się za piłką na plaży. Palestyńczycy zmagają się zatem z problemami gdzie zagrać, z kim i czym, czy będzie bezpiecznie, czy wrócą do domów w jednym kawałku. Życie graczy wygląda tak, jakby na szali postawić wolność i radość, którą czerpią z samej gry oraz śmierć od kuli bądź pod gruzami. Szala często przechyla się to w jedną, to w drugą stronę, rzadko kiedy panuje równowaga i spokój.

Bombardowania i ataki rakietowe są na porządku dziennym. Z tego powodu reprezentacja swoje mecze rozgrywa najczęściej poza granicami państwa. Na wyremontowanym w 2008 roku stadionie narodowym w Al-Ram odbyły się zaledwie dwa spotkania. Arenę w Strefie Gazy zbombardowano w 2006 roku i do tej pory na środku boiska zieje gigantyczny krater. Były plany, żeby obiekt odbudować, lecz w 2012 został ponownie ostrzelany.

Wróg u bram

W Palestynie wszyscy wiedzą, kto stoi za atakami. Tamtejsze władze wystosowały nawet prośbę do FIFA – na razie bezskuteczną - by ta przyjrzała się naruszeniom, jakich dopuszcza się ich sąsiad. Ich zdaniem Izrael nie chce reprezentacji i piłki nożnej w tym kraju, tak jak nie chce odrodzonej Palestyny. A Izrael z kolei utrzymuje, że tamtejsi zawodnicy używają futbolu tylko jako przykrywki, bo w rzeczywistości wspierają każdy akt agresji wymierzony w niego.

Wojna izraelsko-palestyńska ma zatem jeszcze jeden wymiar - ten piłkarski. Mówi się, że to Żydzi stoją za śmiercią Aheda Zaqouta. Tak samo zresztą, jak za wtrąceniem do więzienia Mahmouda Sarsaka, ponieważ bali się, że stanie się on sportowym bohaterem. Inne raporty donoszą podobno o procederze niszczenia palestyńskich klubów, wstrzymywania przyjazdu drużyn zmierzających do Palestyny oraz niewypuszczania poza granice na ważne spotkania kluczowych zawodników.

Palestyńczycy wszędzie dookoła poszukują wrogów, ale sami sobie również nie ułatwiają sytuacji. Na turniej do Australii nie poleciał Sameh Mar’aba, gdyż został zatrzymany na osiem miesięcy za pomaganie Hamasowi. Zeznał, że w Katarze przyjął dużą sumę pieniędzy, telefon komórkowy oraz wiadomości, które miał przekazać potem aktywistom organizacji w mieście Qualqilya na Zachodnim Brzegu.

Palestyna podzielona jest ponadto między dwie frakcje polityczne – wspomniany Hamas rządzący w Strefie Gazy oraz Fatah urzędujący na Zachodnim Wybrzeżu. Dwie oddzielne części tego samego maciupeńkiego państwa posiadają niezależne od siebie rozgrywki, innych piłkarzy, odmiennych trenerów, sędziów i zarząd.


Zapętleni w piekielnej rzeczywistości nieustannych, krwawych konfliktów, zamachów bombowych, porwań i zabójstw, występują jedynie wtedy, kiedy w powietrzu nie fruwają rakiety, w czasie wolnym od wojen – pełnych sezonów w ligach istniejących od końca lat siedemdziesiątych rozegrano nie więcej niż kilkanaście - gdy uda się zebrać zespół i wyjechać za granicę na mecz. To ekipa doświadczona piętnem potwornej realności jak żadna inna, przed którą ciągle piętrzą się przeszkody, a przeciwnościom losu nie ma końca. W tej przerażającej historii rodem z jakiegoś horroru, pojawiło się jednak parę piękniejszych chwil. Udział w Pucharze Azji pokazał, że w tym niemającym sensu pokazie przemocy, niezależnie od racji jednych i drugich, choć raz wygrał futbol.

niedziela, 18 stycznia 2015

Witajcie w piekle

Wirus Ebola w trzech afrykańskich państwach spowodował śmierć przeszło ośmiu tysięcy osób. Przyczynił się także do odebrania Maroku organizacji Pucharu Nardów Afryki, które chciało turniej przełożyć na następny rok. Mistrzostwa kontynentu przeniesiono jednak do miejsca, gdzie zginęło ponad sto tysięcy ludzi, a jedna trzecia mieszkańców uciekła i gdzie dokonywano publicznych egzekucji na stadionie piłkarskim przy akompaniamencie muzyki.

Stany Zjednoczone futbolu

Gwinea Równikowa miała stać się Katarem Czarnego Lądu. To jedno z najmniejszych państewek w Afryce - jego populacja przekracza nieznacznie 700 tysięcy, a powierzchnia to niespełna 30 tysięcy metrów kwadratowych – miało stać się krainą mlekiem i miodem płynącą, kiedy w połowie lat dziewięćdziesiątych odkryto tam potężne złoża ropy naftowej. Gwinea Równikowa przypomina tymczasem kraj bogactwa nielicznych i nędzy większości. Rozwarstwienie finansowe jest tak duże, że w regionie, gdzie średnia dochodów na rok wynosi 36 tysięcy dolarów na głowę – najwyższa na kontynencie - 75 procent mieszkańców żyje w skrajnej biedzie, za mniej niż dolara dziennie.

Elity stać natomiast dosłownie na wszystko. Prezydent, Teodoro Obiang Nguema Mbasogo, zafundował sobie trzynaście rezydencji, które zmieściłyby nawet 50 tysięcy ludzi. W stolicy, Malabo, z okazji przewodniczenia Unii Afrykańskiej, wybudował kompleks biur i sal konferencyjnych za 600 milionów dolarów, a każdy z przyjezdnych do własnej dyspozycji otrzymał osobny apartament z basenem. Na amerykańskich kontach rodzina prezydencka zgromadziła 700 milionów dolarów. Jego syn Teodorin, wiceprezydent oraz minister rolnictwa i leśnictwa, w Kalifornii w okolicy, w której mieszka m. in. Mel Gibson, posiada luksusową willę wycenianą na 35 milionów dolarów. Oprócz tego dzieła sztuki warte 18 milionów, kilkadziesiąt samochodów takich marek jak Ferrari, Porsche, Maserati, Bugatti, Bentley, Aston Martin czy Rolls-Royce oraz jacht kosztujący pół miliarda.    

Wraz ze wznoszeniem pałaców oraz życia z coraz większą rozrzutnością i w obrzydliwym wręcz luksusie, ruszyło fundowanie futbolu oraz budowanie drużyny piłkarskiej, którą stawiano z równie przesadnym przepychem.

Do ligi wpompowano półtora miliona dolarów. Aby stworzyć konkurencyjną reprezentację naturalizowano na prawo i lewo zawodników. Za przyjęcie obywatelstwa oferowano 200 tysięcy dolarów, a za rozegrany mecz kolejne dziesięć tysięcy. Za zwycięstwo w sparingu z Hiszpanią proponowano 7 milionów premii. Za wygraną w otwierającym Puchar Narodów Afryki w 2012 roku mecz z Libią gracze mieli dostać milion euro do podziału, a dodatkowe 20 tysięcy dolarów za każdego strzelonego gola.

W pewnym momencie można było odnieść wrażenie, że Gwinea Równikowa graniczy z samą Brazylią. Ściągali stamtąd futbolistów w takich ilościach, w jakich pozostałe kraje importują kawę. Kiedy grali w kwalifikacjach do PNA 2013 z Demokratyczną Republiką Kongo, wystawili w podstawowej jedenastce dziewięciu Brazylijczyków. Trener przeciwników, Claude Le Roy, stwierdził potem, że Gwinea zachowuje się tak, jakby była Stanami Zjednoczonymi futbolu.

To dzięki Brazylijkom damska drużyna narodowa dwukrotnie zdobyła mistrzostwo kontynentu. Męska ekipa o porównywalnych sukcesach na razie może pomarzyć. Występowała jedynie jako gospodarz w Pucharze Narodów Afryki sprzed dwóch lat. W jej pierwszej jedenastce nie wybiegł żaden rodowity Gwinejczyk, w kadrze łącznie znalazło się 12 naturalizowanych zawodników, a dowodził nią również obcokrajowiec - Francuz Henri Michel.

Pan życia i śmierci

Dzisiaj reprezentacją kieruje Argentyńczyk Esteban Becker, człowiek, który żeński zespół doprowadził do triumfu w kobiecym Pucharze Narodów Afryki w 2012 roku. Szkoleniowcem drużyny narodowej został na trzy tygodnie przed turniejem, zastąpił zwolnionego Hiszpana Andoniego Goikoetxeę. W krainie, gdzie jedyna władza pochodzi od głowy państwa, to on sam decyduje nawet o tak prozaicznych rzeczach, jak wybór selekcjonera.

Teodoro Obiang Mbasogo jest jednym z najdłużej panujących prezydentów na globie. Zawsze zajmuje zaszczytne miejsca w rankingach klasyfikujących największych tyranów na kuli ziemskiej. Choć wciąż mu daleko pod względem okrucieństwa i bezwzględności do wuja, Francisko Maciasa Nguema, od którego przejął władzę. Despoty, który zarządzał państwem w latach siedemdziesiątych. Jego tyrania stała się tak krwawa, że jedna trzecia mieszkańców uciekła z kraju. Mówi się o setkach tysięcy zgładzonych. Ludzi kazał rozstrzeliwać publicznie na plażach lub stadionie piłkarskim, czasami przy akompaniamencie muzyki. Gdy postępująca paranoja przyczyniła się do tego, że zaczął eliminować członków rodziny, został pozbawiony urzędu i zabity.

Miał go zastąpić nowy, lepszy prezydent, ale również i to okazało się pobożnym życzeniem. Teodoro Obiang Mbasogo rządzi żelazną ręką, niewzruszony na opozycję polityczną – opozycjonistów zgniata niczym nic niewarte paprochy, torturuje, porywa, morduje – terror i korupcja to jego drugie imiona, a malwersacje, wymuszenia oraz sprzeniewierzenia są na porządku dziennym.

A jego panowanie zdaje się nieograniczone. Lokalne radio w 2003 roku oznajmiło, że prezydent znajduje się w stałym kontakcie z Wszechmocnym, że jest niczym Bóg w niebie, że dzierży władzę nad wszystkimi ludźmi, bogactwami oraz rzeczami w kraju – Państwo to ja - mówił. Może decydować o życiu i śmierci każdego i nie pójdzie za swoje uczynki do piekła, ponieważ to sam Stwórca przez niego przemawia i daje mu siłę. W wyborach prezydenckich w 2009 roku otrzymał 96% poparcia. Niektórzy głosowali z niemal do głowy przystawionymi karabinami, jeszcze inni oddawali głosy za całe wioski.

Władza ma monopol na telewizję i informacje. W regionie nie ma wolnych stacji telewizyjnych, a oprócz tej we władaniu państwa, istnieje jedna prywatna, którą posiada najstarszy syn prezydenta. Niezależna prasa jeśli istnieje, to znajduje się w opłakanym stanie finansowym i wydaje się ją sporadycznie. Pozostałe należą do sojuszników rządu i stosują cenzurę. Decydenci starają się także kontrolować stacje i lokalne witryny internetowe. Na czas wyborów zablokowano Facebook i portale antyrządowe. Do dzisiaj dostęp do nich jest ograniczony. Minister nauki i edukacji ostrzegał w wywiadzie dla miejscowej rozgłośni, że jakikolwiek przejaw krytyki będzie traktowany jak akt terroryzmu. Przyjezdni reporterzy są stale obserwowani. Turyści nie mogą korzystać z map albo robić zdjęć bez zezwolenia, kamery są rekwirowane zaraz po przylocie.

Pod uciskiem takiej dyktatury ciężko zwracać uwagę na absurdy rządzące tamtejszym futbolem. A tam piłkarska niedorzeczność goni piłkarską niedorzeczność. W kadrze narodowej niewielu zawodników łączą jakiekolwiek więzi z Gwineą Równikową. Urodzeni w zupełnie innych zakątkach planety, jak chociażby Brazylia czy Hiszpania, bez szans na grę w reprezentacjach, przybywają do tego środkowoafrykańskiego kraju i występują potem dla niego w meczach międzypaństwowych. Do tej pory naturalizowano tam 38 Brazylijczyków, 23 Kameruńczyków, 10 Kolumbijczyków, 5 Nigeryjczyków, 4 Senegalczyków i Burkińczyków, 3 Ghańczyków oraz Iworyjczyków, 2 Hiszpanów i po jednym graczu z Mali, Liberii oraz Kongo.

Żeby utrudnić proces rozpoznania, ilu zawodnikom wręczono paszporty, wraz z obywatelstwem otrzymują oni nazwiska pasujące do miejscowych. W sierpniu ubiegłego roku Gwinea Równikowa została jednak wyrzucona z eliminacji do mistrzostw Czarnego Lądu za umieszczenie w składzie gracz, który nie miał prawa zagrać. Rok wcześniej w podobny sposób oddała walkowerem dwa mecze. Najwyraźniej panuje tam taki miszmasz, bo obywatelstwa wręcza się hurtowo, że sami w tym wszystkim się pogubili. I teraz ta sama rozdająca na prawo i lewo paszporty Gwinea, ukarana i wykluczona z udziału w kwalifikacjach, dostała turniej do organizacji.  

Tajemnica poliszynela

Skład Gwinei Równikowej zazwyczaj przypomina zupę, w której wymieszano składniki pochodzące ze wszystkich stron świata. Moglibyśmy w niej odnaleźć Kolumbijczyków, Hiszpanów, Kameruńczyków, Senegalczyków, Ghańczyków, Iworyjczyków, Nigeryjczyków czy Liberyjczyków. W obecnej 23-osobowej kadrze znalazło się 14 piłkarzy, którzy urodzili się w Hiszpanii. W tym czterech reprezentujących tamtejsze młodzieżówki bądź drużyny rezerw.

To będzie turniej absurdów nie tylko ze względu na zespół Beckera. Raptem dwa stadiony w Gwinei spełniają wymogi, by zorganizować rozgrywki takiej rangi. Na pozostałych, które będą gościć uczestników, brakowało miejsc siedzących, reflektorów i odpowiednich boisk. To na nie niedawno przywieziono z Europy nową murawę.

W dwóch z czterech wyznaczonych na organizatorów miast jest problem z zakwaterowaniem, ponieważ posiadają one po jednym hotelu. Nic to dziwnego w państwie - jednym z najbardziej skorumpowanych na świecie – gdzie, co piąte dziecko umiera nie doczekawszy piątych urodzin, średnia długość życia wynosi 51 lat, prądu i bieżącej wody nie posiada ponad połowa populacji i mają zaledwie 700 kilometrów dróg.


W kraju, gdzie – co trzeba podkreślić – roczny dochód opiewa na trzy miliardy. Oczywiście należy to do jednych z tajemnic państwowych. Tajemnicą jest również to, dlaczego na gospodarza Pucharu Narodów Afryki wybrano krainę, która przyjezdnych mogłaby witać szyldem – „Witajcie w piekle”. 

wtorek, 13 stycznia 2015

Sekrety i zagadki Southampton

Od piłkarskiego niebytu, zatracenia się w przeciętności gdzieś na dnie League One, przez zadziwiające wydarzenia i awans z trzeciej do drugiej, a następnie pierwszej ligi, po spektakularne mecze i zwycięstwa w Premier League – ostatnie pięć lat Southampton to nieprawdopodobna przygoda, niedająca się racjonalnie tłumaczyć, pełna fenomenów, zagadek i sekretów.

Wyobraźcie sobie zespół, który jednej jesieni traci swojego właściciela, jest zadłużony po uszy i tylko krok dzieli go od runięcia w przepaść. Nie jest to trudne, takie rzeczy się zdarzają, pech chodzi tak samo po ludziach, jak i drużynach piłkarskich. Wyobraźcie sobie zatem, że ten sam klub, w zasadzie już martwy, tej feralnej jesieni podnosi się z kolan i zaczyna marsz ku górze. Niecałe pięć lat później kończy go o 65 pozycji wyżej w tabelach angielskich rozgrywek, z wieloma niezapomnianymi triumfami nad futbolowymi gigantami. W dodatku bez wielkich pieniędzy, bez kaprysu jakiegoś przebrzydle bogatego biznesmena. Trudne, prawda? Jeszcze ciężej dociec, jaki sekret stoi za sukcesem „The Saints”.

Od zera do czołówki Premier League

Druga połowa 2010 roku nie była dla „Świętych” szczęśliwa. Markus Liebherr, od czerwca 2009 właściciel ekipy, zmarł na zawał serca w sierpniu 2010. W tym samym miesiącu ze stołka menedżerskiego wyrzucają Alana Pardew, a zespół wkrótce znajduje się na dnie League One. W październiku 2010 zajmował 22 miejsce, na starcie sezonu został ukarany odjęciem dziesięciu punktów, a rok wcześniej jego zadłużenie wynosiło 30 milionów funtów.

Przeklęty pech nie odpuszczał, ale wszystko co złe, kiedyś musi się skończyć. I to wtedy właśnie, paradoksalnie podczas tej nieszczęsnej jesieni, zaczął się marsz „Świętych” ku futbolowym wyżynom. Nowy prezydent, Nicola Cortese, oraz szkoleniowiec, Nigel Adkins, przywrócili do życia piłkarskie truchło. Znamy tę historię doskonale – 25 miesięcy i witają się z powrotem z Premiership. Pełnia szczęścia i spokojny żywot w najbogatszej z lig.

Nic z tych rzeczy. Tam nic nie może być normalne, to drużyna, która kroczy własnymi ścieżkami, co zresztą nazywają „The Southampton Way”. Przychodzi lato 2014 roku i wszystko staje na głowie. Odchodzi menedżer, Mauricio Pochettino, do rywali ucieka pięciu kluczowych zawodników, a trochę wcześniej żegnają powszechnie podziwianego za podźwignięcie „The Saints” z klęczek Nicolę Cortese. Z podstawowego składu, który zdumiewał w poprzednim sezonie, zostało raptem dwóch regularnie występujących graczy – José Fonte, Morgan Schneiderlin - i jeden powracający po kontuzji – Jay Rodriguez. Les Reed, szef centrum rozwoju, opowiadał wówczas na łamach „The Independent”, że wyobrażał sobie, jak kolejka zawodników czeka do jego biura i każdy z nich po kolei wchodzi i mówi, że chce odejść. 

Wyobraźcie sobie w tym momencie dalsze losy ekipy – popada w przeciętność, staje się ligowym szarakiem, a w nieco gorszej wersji ponownie żegna się z Premiership. Southampton tymczasem, tak jak to ma w zwyczaju, zaskoczył po raz kolejny, znowu zabił ćwieka niedowiarkom. W zespole po letnim porządnym przemeblowaniu nie widać ubytku jakościowego. Co więcej, do dzisiaj utrzymuje się w czubie tabeli. Wydaje się więc klubem niewzruszonym na zawirowania trenersko-prezydenckie czy transferowy kogel-mogel.

Sekret twojego klubu

To jedna z tych zadziwiających drużyn, która wznosi się ponad swoje możliwości. Bo rzecz to po prostu niebywała - grać na nosie gigantom futbolu w jeśli nie najsilniejszej, to zdecydowanie najbardziej wyrównanej i najbogatszej lidze na świecie. Rzecz niebywała tym bardziej, że dokonuje tego biedak pośród zamożnych, konstruowany i zarządzany diametralnie inaczej od swoich przeciwników, zazwyczaj od ręki zbudowanych za niebotyczne sumy pieniędzy.

Model zarządzania Southampton jest na Wyspach wyjątkowy. Nie posiadając środków pokroju największych, nigdy prawdopodobnie nie będąc globalną marką porównywalną do tuzów Premier League, swoją silną pozycję zasadzili na solidnym, juniorskim fundamencie. Ale to przecież model prowadzenia klubu znany w Europie od dawna, niekoniecznie przynoszący wymierne korzyści sportowe i nie wyjaśniający w żaden sposób sukcesów ekipy z południa Anglii.

Wielu za sprawcę fenomenalnych osiągnięć „Świętych” uznałoby pewnie Nicolę Cortese. Przybył do „The Saints”, gdy groziła im likwidacja. I to on w roli prezydenta od samego początku towarzyszył niezwykłej podróży drużyny. To on odpowiadał za odważne decyzje, takie jak zwolnienie Nigela Adkinsa, trenera który wprowadził ich do Premier League, oraz zaryzykowanie i postawienie na Argentyńczyka, który przedtem z miernym skutkiem kierował jedynie Espanyolem. To on nadzorował całym projektem, począwszy od sekcji młodzieżowej i akademii piłkarskiej, przez rozwiniętą sieć skautingową oraz świadomą politykę transferową, po pierwszy zespół – zaprojektował nawet i określił precyzyjnie to, jak ma wyglądać klubowa siłownia. Takich wielkich dokonań nie powinno jednak zrzucać się na barki jednego człowieka. Tym bardziej, że Nicoli Cortese nie ma w zespole od stycznia 2014 roku.

Hurtowania talentów

A może przyczyn nadzwyczajnych osiągnięć Southampton należy doszukiwać się w sile ich szkółki, w zwykłej, codziennej, mozolnej pracy nad uzdolnionymi juniorami. Tamtejsza akademia to z pewnością miejsce zjawiskowe na piłkarskie mapie Anglii. Wskażcie bowiem drugi taki zakątek, skąd wypromowano graczy pokroju Garetha Bale’a, Theo Walcotta, Alexa Oxlade-Chamberlaina, czy ostatnio Adam Lallanę, Caluma Chambersa i Luke’a Shawa. Nie marnujcie czasu, takiego miejsca w ojczyźnie futbolu po prostu nie znajdziecie.

Ich szkółka masowo produkuje utalentowanych piłkarzy, którzy lądują potem w kadrach najpotężniejszych ekip. Na przestrzeni dekady ukształtowali sześć dzisiejszych gwiazd futbolu bądź gwiazd dopiero wschodzących, za które wzięli prawie 130 milionów euro. Obecnie w sekcjach młodzieżowych reprezentacji Anglii przewija się siedemnastu ich zawodników. Les Reed w poprzednim roku na łamach „Daily Telegraph” zwierzał się ze swojego skrytego marzenia: „Chciałbym zobaczyć na boiskach Premier League podstawową jedenastkę w całości złożoną z naszych wychowanków”.

Jak przystało zatem na wyjątkowy klub, również i system szkolenia nie może być inny niż wyjątkowy. Rąbka tajemnicy o tej założonej pod koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku akademii uchylił nieco Matt Crocker, były jej menedżer. Opowiadał dziennikarzom, że wzorem dla nich jest Barcelona oraz Bayern Monachium z ideą wprowadzania rokrocznie po dwóch nastoletnich zawodników do pierwszej drużyny, do ligi oraz do niemieckiego futbolu ogółem. Mówił, że chłopcy zaczynają ćwiczyć już w wieku 8-9 lat, że daje się szansę każdemu z nich, niezależnie od jego warunków fizycznych albo poziomu wysportowania. Panuje tam skądinąd przekonanie, że można ich nauczyć wszystkiego, a równie ważne, co umiejętności, są także charakter i podejście do treningów.

Aby zbudować coś więcej niż sam ośrodek treningowy, Les Reed jeździł po świecie i obserwował, jak uczy się młodych ludzi, nie tylko przyszłych piłkarzy. Odwiedził słynną „La Masię”, oglądał szkoły teatralne, akademię tenisową Nicka Bollettieriego w Stanach Zjednoczonych, Królewski Balet i szkołę tańca Yehuid Menuhina. Zresztą celem nadrzędnym Southampton było nie tylko stworzenie samej bazy, lecz środowiska sprzyjającego ćwiczeniu juniorów. Młodzież ma się tam wychowywać, stąd w centrum szkoleniowym obecność nauczycieli, i spędzać wspólnie czas. A wszystko po to, żeby wypromowany młodzieniec czuł więź z ekipą.

Fenomen systemu szkolenia „The Saints” próbował przybliżyć dr Richard Elliot, profesor wydziału socjologii sportowej na Uniwersytecie Southampton Solent: „To klub dobry w podejmowaniu ryzyka, stawianiu na młodych zawodników, których pozostałe zespoły prawdopodobnie szybko by się pozbyły”. Wyjaśniał następnie, że filozofia uczenia rzemiosła piłkarskiego opiera się tam na zupełnie odmiennych zasadach, że na przykład graczy niskich i słabych fizycznych za dzieciaka nie skreśla się od razu.

Plan doskonały

Łamigłówka staje się jednak trudniejsza, jeżeli weźmiemy pod uwagę, że w aktualnym sezonie żaden z wychowanków nie gra regularnie w podstawowej jedenastce, że najlepszych sprzedaje się za olbrzymie pieniądze. Na takich przesłankach nie można zbudować teorii tłumaczącej sukcesy „Świętych”. Tej spektakularnej drogi nie zawdzięczają gotówce, wybitnym transferom, menedżerom-wizjonerom. Równanie z tak wieloma niewiadomymi zmienia się w pozornie nierozwiązywalne. Pozornie, bo być może jego rozwiązania należy szukać w przemyślanym i bardzo rozsądnym zarządzaniu, skrupulatnym planowaniu i swego rodzaju pietyzmie w każdym aspekcie prowadzenia zespołu, tego dążenia do perfekcji w nawet najmniej istotnych elementach futbolu.

O poranku piłkarze przechodzą szereg testów badających ślinę, krew, układ mięśniowo-szkieletowy oraz to czy dobrze przespali noc. Wypełniają kwestionariusze, za pomocą których sprawdza się ich samopoczucie i nastawienie do treningów. Przy graczu ugania się gromada fachowców, od trenerów od przygotowania kondycyjnego i technicznego, przez fizjoterapeutów i lekarzy, po rzeszę analityków oraz specjalistów od naukowej strony futbolu. Drużyna współpracuje dodatkowo z placówkami naukowo-badawczymi, m. in. z Uniwersytetem Oxford w kwestiach urazów bioder i ścięgien.   

Mo Gimpel, pracujący w klubie od 16 lat, wdrożył strategię zapobiegania kontuzjom, która daje nadspodziewane efekty. W Southampton ryzyko odniesienia urazu jest jednym z najmniejszych w Premiership, zawodnicy na leczeniu tracą zdecydowanie mniej czasu niż większość rywali. Statystyki z Prozone pokazują ponadto, że od dwóch sezonów „Święci” należą do czołówki pod względem fizycznym.

W nowoczesnym ośrodku treningowym, wybudowanym za 30 milionów funtów, centralną rolę odgrywają dwa miejsca – pokój fizjoterapii oraz pomieszczenie zwane „Black Box”. To pierwsze można by nazwać salą tortur. Zawodnicy trenują tam codziennie na specjalnych przyrządach. Maszyny rejestrują, w jaki sposób gracz wykonuje dane ćwiczenie. Jeśli wykona je nieprawidłowo lub nieefektywnie, poczuje ból. Obciążenie dodaje się dopiero wtedy, kiedy ćwiczenia robione są prawidłowo.

Drugie pomieszczenie to swoiste centrum dowodzenia, z rzędem monitorów i komputerów, gdzie żaden mecz, żadna liga, ani żaden zawodnik wart uwagi nie umkną oku obserwatorów. Ogromna baza danych zawiera kompleksowe informacje dotyczące graczy, ich osobowość, relacji z rodziną i przyjaciółmi, trybu życia i treningowych nawyków.


Ronald Koeman spędza podobno długie godziny przed monitorami i już wie, kogo będzie chciał ściągnąć podczas letniego okienka transferowego. Southampton to w ogóle klub, w którym wszystko podlega jakiemuś planowi. Powrót do Premier League zaplanowali na pięć lat, a zrealizowali go znacznie wcześniej. Teraz planują ponoć podbój nie tylko Anglii, ale także Europy.