niedziela, 9 listopada 2014

Klub, którego nie było

Zakładasz klub, który rok później zdobywa wicemistrzostwo kraju, w kolejnym sezonie sukces powtarza, a na dokładkę sięga po Ligę Mistrzów. Po czym budzisz się i mówisz do siebie – jaki piękny to był sen. Chyba że jesteś z Australii. Wówczas wcale się nie budzisz, a jesteś wicemistrzem i wygrywasz Champions League. Oto piłkarska historia roku.

Urodzony 4 kwietnia

Założyli mnie 4 kwietnia 2012 roku. To australijska federacja powołała mnie do życia. W tym czasie dwukrotnie zdobyłem wicemistrzostwo oraz puchar azjatyckiej Ligi Mistrzów. Całkiem nieźle jak na dwulatka. Muszę przyznać, że w tak krótkim okresie przeżyłem wiele niezwykłych i cudownych, a nierzadko nawet dziwnych chwil – pierwszy sparing, mecz w lidze, pierwsza bramka i zwycięstwo. Młode drużyny, jak ja, pamiętają takie rzeczy doskonale.

W szczególności zapamiętałem jednak moment, kiedy kibice wybrali mi nazwę - swoją drogą trochę dziwaczną, lecz tak podobno brzmiała nazwa pierwszego założonego w Australii klubu  – barwy oraz siedzibę. Od wtedy stałem się Western Sydney Wanderers, moje kolory to czerń i czerwień, a mój dom znajduje się na niespełna 22-tysięcznym obiekcie Parramatta Stadium.

Co zadziwiające, ten spory obiekt zapełnia się w ponad połowie już w początkowych moich spotkaniach w A-League. Rozgrywki wystartowały w październiku 2012 roku, a ja przystępuję do nich dosyć szczęśliwie, bo jednemu z zespołów odebrano wcześniej licencję. Liga byłaby wówczas 9-drużynowa, więc zaproponowano bym do niej wstąpił.

Trener z Wysp

Zanim zaczniemy mówić o rozgrywkach, muszę wspomnieć jeszcze, że zatrudniają mi trenera. Wiem, że nie będzie to głośne nazwisko. Tak młodziutka i anonimowa ekipa nie ma na to szans. Niech więc będzie to człowiek porządny w swoim fachu, z odpowiednią widzą, doświadczeniem i podejściem. Wybór pada na Tony’ego Popovica, dawniej reprezentanta „Socceroos”, wtedy asystenta menedżera w Crystal Palace. Jako zawodnik zjadł zęby na kopaniu futbolówki w Anglii. To może być dobre posunięcie.

Przydałyby się jakieś transfery. Uzgodnione oczywiście ze szkoleniowcem, zgodne z jego wizją prowadzenia zespołu. Rywale ściągnęli Alessandro Del Piero, legendę z Włoch, oraz Emile’a Heskeya, to potężne chłopisko o uznanym na Wyspach nazwisku. Próbujemy zatem z Michaelem Ballackiem. Nie ten rozmiar butów, nie udaje się. Ale udaje się z innym zawodnikiem o cennym europejskim piłkarskim stażu. To Japończyk Shinji Ono. Przybył ponadto Youssouf Hersi, który spędził sporo czasu na boiskach holenderskich. Poza tym raczej nieznani gracze bez sumy odstępnego. W gruncie rzeczy to jakiekolwiek pieniądze na transfery wydaliśmy dopiero w lipcu 2014 roku – za 100 tysięcy euro pozyskaliśmy Vitora Sabę z Brescii.

Wyszła z tego dosyć przydługa dygresja, a ja miałem opowiadać o rozgrywkach. Powiem wam, że początki bywają trudne. W pierwszych trzech kolejkach nie strzelamy goli, zdołaliśmy uciułać ledwie punkcik. Jest źle. Presja staje się nie do zniesienia, fani pragną premierowej wygranej, a szefostwo ślęczy nam nad głowami i żąda zwycięstw. W końcu jest, upragniony i niezapomniany triumf z niedawnym obrońcą tytułu Brisbane Roar.

Potem przychodzą kolejne pojedynki, w jednych wiedzie nam się gorzej, w innych lepiej, aż nadchodzi zima. U nas jednak wciąż trwa lato. Wygrywamy jeden mecz po drugim, dziesięć z rzędu. Tak naprawdę nie wiemy, co się dzieje. Jak to w ogóle możliwe, że nagle przewodzimy ligowej stawce z pięcioma punktami przewagi nad drugą drużyną. My - ekipa, która jeszcze parę miesięcy temu nie istniała, gracze pozyskani wyłącznie za darmochę i trener, który przedtem pierwszym trenerem nigdy nie był.

Gloria victis

Finał finałów z Central Coast Mariners przegrywamy niestety 0-2, lecz nic nie szkodzi. Któż na naszym miejscu płakałby w takiej chwili i złorzeczył na los. Nawet jeśli mogliśmy, to nie mieliśmy na to po prostu czasu, ponieważ wspomniany los rzuca nas od razu na głęboką wodę. Po debiucie w rozgrywkach A-League, przyszła pora na zmagania międzynarodowe.

Muszę przyznać, że od tego czasu moje życie staje się bogatsze. Odwiedzam krainy, o których istnieniu nie miałem bladego pojęcia. Wybaczcie mi, jestem jeszcze młody. Co zastanawiające, w tych egzotycznych regionach miejscowi traktują nas niczym prawdziwych turystów. Sądzą, że pojechaliśmy tam pozwiedzać sobie miasta, a nie wygrywać mecze. Są święcie przekonani, że futbolowy żółtodziób, jakim w ich oczach jestem, nie może zawojować azjatyckiej Ligi Mistrzów.

Porażka z japońskim Ulsan Hyundai utwierdza ich tylko w owym przekonaniu, a mnie w tym, że początki bywają trudne. Każde następne spotkanie jest wyzwaniem, wykorzystujemy jednak fakt, że postrzegają nas – mnie, menedżera i piłkarzy - jako chłopców do bicia. Tymczasem z grupy wychodzimy bez większych problemów – pierwsze miejsce, cztery zwycięstwa i raptem dwie przegrane. 

Faza pucharowa to nieustanne wahania nastrojów – od zakładania stryczka, zaglądania futbolowej śmierci prosto w oczy, po momenty zadziwiające i fartowne zakończenia.  Koszmar zawsze kończył się dla nas happy endem. Mistrza z Japonii, Sanfrecce Hiroshima, wyeliminowaliśmy trafieniem w 85 minucie i lepszym bilansem goli wyjazdowych. Podobnie było w pojedynkach z mistrzem Chin, Guangzhou Evergrande. Łatwiej poszło z finalistą poprzedniej edycji, FC Seulem, bo w tej rywalizacji nie straciliśmy choćby bramki.

Szczęście sprzyja lepszym

W decydującym spotkaniu – moje 73 oficjalne - mieliśmy fuksa, owszem. Cuda w bramce wyczyniał golkiper Ante Čović. Cuda na naszą korzyść spłynęły również z gwizdka sędziego. A raczej z tego, że go nie użył. Yūichi Nishimura, ten sam, który tak wspaniałomyślnie obdarował jedenastką Brazylię na mundialu, powinien był podyktować przeciw nam trzy rzuty karne. Ale mówią przecież, że szczęście sprzyja lepszym.

Kiedy nasz kapitan podnosił puchar, chciałoby się rzec coś wielkiego, sformułować zdania, które oddałyby nastrój tej historycznej chwili. Ale brakuje mi słów i mogę tylko powiedzieć, że ten niebywały wyczyn na żywo widziało czternastu Australijczyków. Tych samych czternastu plus nasza drużyna było na wielgachnym, południowoarabskim stadionie podczas pomeczowej ceremonii. Poza tym pustki, ani jednej żywej duszy. 

Po kilku dniach od finału wreszcie ochłonąłem i jestem nieco mądrzejszy. Zabrzmi to trochę buńczucznie, lecz muszę wam powiedzieć, żebyście nie wierzyli w te wszystkie prawidła piłkarskie, które z uporem maniaka, każdego dnia wrzucają wam do głów. Klubów nie buduje się latami czy nawet wiekami, nie jest to wcale tak żmudny proces, a trener nie lepi swojego zespołu Bóg wie ile czasu, aż w końcu sam nie wie, czy ów proces konstrukcji właśnie dobiegł końca, czy jeszcze nie. Nie wierzcie, bo my z tych odwiecznych prawideł sobie zakpiliśmy. To masło maślane dla naiwnych.

Społeczny fenomen

Mi to zajęło nieco ponad 900 dni. A zaczynałem przecież od zupełnego zera. Nie miałem nazwy, strojów, siedziby, szkoleniowca oraz zawodników. Dzisiaj powiadają, że na ziemi australijskiej jestem klubem wyjątkowym. Ta moja wyjątkowość polega ponoć na tym, że jestem niejako drużyną utworzoną przez kibiców i dla kibiców. To oni nadali mi pierwszych kształtów, nazwali mnie, ubrali mnie w szaty, wybrali dom, zadecydowali ponadto jak mam grać i jakie wartości wyznawać.

Uważają mnie również za społeczny fenomenem, ponieważ w Australii sympatyzują ze mną wszyscy bez wyjątku. Gdy od zwycięstwa do zwycięstwa kroczyłem do finału azjatyckiej Ligi Mistrzów, w ojczyźnie nieistotne stawały się podziały kibicowskie, a nawet rasowe albo religijne. Tak w ogóle, to zanim przystąpiłem do rozgrywek, nim premierowy sezon się zaczął, w moim fanklubie było już przeszło 7 tysięcy członków. Obecnie jest ich 18 tysięcy. A zanim inauguracyjny sezon się zakończył, na następny kibice wykupili 15 tysięcy karnetów.

Stadion sukcesywnie zapełnia się coraz większą rzeszą entuzjastów. Choć przychodzą tłumnie, to wciąż nie mamy największej frekwencji w lidze. Mamy za to najbardziej hałaśliwych fanów. Po prostu fantastycznych, oddanych sympatyków. Dzięki nim atmosfera u nas jest jak na najpotężniejszych europejskich arenach. Jeśli tak dalej pójdzie, to ten nasz obiekt będzie pękał w szwach i trzeba będzie wybudować nowszy, zdecydowanie większy. Być może postawi nam go nowy właściciel. Zapomniałem wam powiedzieć, że po dwóch sezonach, w trakcie których znajdowałem się pod opieką australijskiej federacji piłkarskiej, trafiłem w prywatne ręce.


Mecze, walka o punkty oraz puchary, tłum miłośników i stale rosnąca popularność – od tego wszystkiego można dostać pomieszania. Ja już mam problem z tożsamością. Jeszcze dwa lata temu nie istniałem, a teraz jestem zespołem z dwoma wicemistrzostwami kraju i Ligą Mistrzów na koncie. To utwierdza mnie w przekonaniu, że ja nadal nie istnieję. Nie ma mnie i nigdy nie było. Takie historie nie zdarzają się na jawie.

wtorek, 4 listopada 2014

Za słabi na Europę?

Juventus z nożem na gardle i Romy ciąg dalszy monachijskiego koszmaru – to może być sądny tydzień dla zespołów z Półwyspu Apenińskiego w Lidze Mistrzów. Któż mógłby przypuszczać, że już na początku listopada będą one grać o być albo nie być w Champions League. Pytanie – co z tą włoską piłką – staje się więc coraz bardziej zasadne.

Jeśli Fabio Capello na łamach serwisu goal.com mówi, że Serie A nie jest na tyle konkurencyjna, by któryś z jej przedstawicieli mógł sięgnąć po puchar Ligi Mistrzów, a wtóruje mu Marcello Lippi, stwierdzając, że nie uczyni tego żaden klub z Italii w trakcie najbliższych dziesięciu lat, to w obliczu ostatnich popisów „Starej Damy” i „Giallorossich” trudno nie przyznać im racji. Jeżeli w latach dziewięćdziesiątych włoska liga przeżywała dekadę świetności, w następnym dziesięcioleciu dekadę schyłku, to teraz przeżywa dekadę szurania po dnie.

Tu żyją smoki

Dawniej podobno krainy nieznane i takie, w które nie warto się zapuszczać, oznaczano na mapach napisem „tu żyją smoki”. Podobnym mianem należałoby określić futbolową Italię lat dziewięćdziesiątych. Dla przeciętnego śmiertelnika-kopacza nie był to przyjazny teren, każdy jechał tam po najmniejszy możliwy wymiar kary i niemal wszystkie ekipy wracały na tarczy. Dość powiedzieć, że w latach 1989-1999 na 61 spotkań, jakie tamtejsze drużyny rozegrały u siebie w Pucharze i Lidze Mistrzów oraz ich eliminacjach, przegrały zaledwie trzy, a wygrały 77% z nich.

We wspomnianych powyżej latach kluby z Włoch docierały do 9 z 11 finałów Pucharu/Ligi Mistrzów. Rywalizację w finałach Pucharu UEFA czterokrotnie czyniły swoją wewnętrzną sprawą i tylko podczas jednego sezonu nie miały tam własnego reprezentanta. W sezonie 1989/1990 zgarnęły pełną pulę, sięgając po Puchar Mistrzów, Puchar UEFA oraz Puchar Zdobywców Pucharów. Wyczyn ten powtórzyłyby w sezonie 1992/1993, gdyby nie porażka Milanu w inaugurującym Ligę Mistrzów finale. Dzisiaj kibic z Półwyspu Apenińskiego zachodzi w głowę, jak to się stało, że z najpotężniejszej, budzącej strach w całej Europie ligi, zrobiła się im taka, której nie boi się już praktycznie nikt.

Obecnie nie potrafią bowiem doczłapać się do półfinału Champions League od czasów Interu Mediolan José Mourinho. A za dobry sezon należy uznać taki, w którym posiadają reprezentanta w ćwierćfinale tych rozgrywek. Postrach wśród nich sieją ekipy pokroju Galatasaray, Benfiki czy Olympiakosu. Kraina futbolowych smoków zamieniła się w rejon piłkarskich nielotów, notujących blamaż za blamażem.

Utracony blask

Najsilniejsza niegdyś z lig, w której stężenie gwiazdorów na metr kwadratowy boiska było zdecydowanie najwyższe, nie miała żadnej konkurencji. Sama dla siebie stanowiła konkurencję, bo wtedy zdarzały się sezony, kiedy zespoły z Hiszpanii i Anglii razem wzięte miały tyle samo punktów w klubowym rankingu UEFA, co ich rywale z Italii.

Dawniej w Serie A wyczuwało się magnetyzm, który przyciągał największe futbolowe nazwiska. To były rozgrywki z gwiazdozbiorem niespotykanym nigdzie indziej, romantyczne czasy szatni po brzegi wypchanych piłkarskimi legendami. To była najpopularniejsza liga, transmitowana przez zagraniczne stacje telewizyjne, którą dało się oglądać każdej niedzieli nawet na samych Wyspach – popularny kanał Channel 4 Football Italia. Nowiuteńkie wtedy stadiony, słoneczny kraj, kilka potężnych drużyn, rokrocznie tłukących się do upadłego o tytuł mistrzowski i regularnie nokautujące przeciwników zza granicy – włoską ligę obserwowało się wówczas z wypiekami na twarzy.

To dlatego w ten stosunkowo niedawny blask tamtych zmagań tak trudno dziś uwierzyć i nie uznać go za miraż, coś złudliwego i nieprawdziwego. Bo jak komuś opowiedzieć o potędze zniszczonej na własne życzenie w ciągu kilkunastu lat? Jak wyjaśnić komuś, że obiekty straszące obecnie wyglądem, pamiętają jeszcze czasy świetności; że gwiazdy piłki lgnęły do Włoch niczym do ziemi obiecanej i nie stanowiły one jedynie domu spokojnej starości; że rekordom transferowym nie było końca i nikt nie wiedział, co to przykracanie pasa, a rywale, którzy tam zaglądali, szykowali się wyłącznie na nieuchronne ścięcie głowy? I w jaki sposób wreszcie wytłumaczyć spektakularny upadek Serie A?

Upadek

Przyczyn powinno doszukiwać się jeszcze prawdopodobnie w latach dziewięćdziesiątych. W latach niepodzielnego panowania tych rozgrywek, które swoją wielkością po prostu się zachłysnęły. To wtedy inne federacje zapoczątkowały zmiany i zaczęły gonić wyprzedzających ich o parę długości przeciwników z południa Europy.

Gdy Italia tylko patrzyła z zadowoleniem na własną supremację, w Anglii powstawała Premier League, stopniowo napływały do niej coraz większe pieniądze i światowej klasy gracze. Nieco później w Hiszpanii swoją galaktyczną erę powoli rozpoczynał Real Madryt, a niebywałą generację piłkarzy szkoliła Barcelona. W latach schyłku Serie A w Niemczech reformowano futbol na całego, szkółki mnożyły się jedna za drugą, budowano areny, liga stawała się coraz zamożniejsza i atrakcyjniejsza. Kiedy inne państwa rozwijały się piłkarsko, Włochy zadowoliły się tym, co mają i zostały w tyle.

A kiedy hossa na włoski futbol się kończyła, w finansowe tarapaty popadały ekipy jeszcze niedawno szastające gotówką na prawo i lewo. W latach 2002-2004 wyprzedaż w Lazio trwała w najlepsze, a upadłość ogłosiły Parma oraz Fiorentina. Totalny upadek wieńczyło „Calciopoli”. To ten skandal nad skandale podkopał pozycję Serie A na tyle, że jej globalny wizerunek cierpi do dziś. Tamtejsze rozgrywki utożsamia się obecnie tylko z ustawianiem meczów, korupcją, chuligaństwem, przemocą i rasizmem na stadionach.

Zmierzch

Sytuacji wcale nie poprawiają raz po raz wybuchające i zdające się nie mieć końca kłótnie o decyzje sędziowskie. Pojedynek Juventusu z Romą, który miał być hitem i wizytówką rozgrywek, stał się plątaniną słów i wypowiedzi na temat pracy arbitra, długości i szerokości pól karnych oraz tego, kto w tym spotkaniu rzeczywiście był lepszy. Nic więc dziwnego, że zagraniczny fan zamiast niemającej wiele wspólnego z piłką chryi, wybierze zmagania przyjemniejsze dla oka i uszu. W Anglii, Hiszpanii lub Niemczech, choć równie ewidentne błędy sędziowskie się zdarzają, to spychane są one na margines, a dyskutuje się niemal wyłącznie o grze.

W takiej atmosferze i w czasach, gdy futbol stał się dyscypliną globalną, a kluby starają się własne marki na świecie umacniać, te włoskie walczą o przetrwanie i liczą każdy grosz. Nie powinien zatem szokować odpływ gwiazd z Półwyspu Apenińskiego. Serie A w ostatnich sezonach traciła je jedną po drugiej – Ibrahimović, Kaká, Thiago Silva, Cavani czy Verratti to raptem niektóre z nich.

Jeśli zaś do Italii przybywa jakieś głośne nazwisko, jak chociażby Carlos Tevez, to tylko dlatego, że nie po drodze było mu z Manchesterem City. W nieco odmiennych okolicznościach na południowoeuropejski, słoneczny kraj w ogóle by nie spojrzał. Teraz to liga w odwrocie, skąd wypływa się na szersze wody, a najbardziej obiecujący zawodnicy szybko wyłapywani są przez zagranicznych potentatów.

Piłkarski skansen

„Jest wiele powodów, począwszy od niskich przychodów z dnia meczowego, przez nikłe komercyjne źródła zarobku, po problemy z korupcją i przemocą na stadionach. Brak rozwoju ekonomicznego oznacza, że włoskie kluby zostają w tyle za swoimi przeciwnikami. Sytuację pogarszają dodatkowo kłopoty samego państwa” – na pytanie o słabnącą pozycję drużyn z Półwyspu Apenińskiego odpowiadał na łamach BBC Harry Philp, ekspert finansowy z londyńskiej firmy Portland Advisers.

W całych, przeszło 60-milionowych Włoszech tylko Juventus posiada nowoczesny stadion. Pozostałe odstraszają i nic dziwnego, że wpływy ze spotkań Romy są sześciokrotnie niższe niż te Chelsea, a Milanu albo Interu trzy razy mniejsze, mimo iż posiadają dwukrotnie większy obiekt. Według raportów Deloitte obroty z dnia meczowego i frekwencja na tamtejszych arenach sukcesywnie maleje.

Kibice zamiast chodzić na przestarzałe, obskurne obiekty, wolą oglądać spotkania przed telewizorami. W poprzednim sezonie średnia oglądalność na trybunach wynosiła nieco ponad 23 tysiące, podczas gdy w latach dziewięćdziesiątych ocierała się bądź przekraczała 30 tysięcy każdego sezonu. San Siro zapełnia się obecnie w nieco ponad połowie, a rokrocznie stadiony Serie A tracą około 5% widzów.

Pieniądze nie grają?

Ratunkiem dla włoskich zespołów są środki z tytułu praw do transmisji – 61% budżetu Juventusu z zeszłego roku. Zdaniem Harry’ego Philipa ekipy z Italii, jak żadne inne w Europie, są zależne od tego rodzaju źródeł dochodów. Raporty Deloitte pokazują, że ponad połowa zysków Napoli, Romy oraz Interu w ubiegłych sezonach pochodziła z samych praw telewizyjnych. To oznacza, że one same generują ogółem niższe przychody i mają mniej pieniędzy na transfery oraz kontrakty.

Serie A w tym sezonie na wynagrodzenia przeznaczy o ponad 30 milionów euro mniej niż trzy lata temu. Jedynie Juventus, Roma, Napoli i Fiorentina zwiększyły ostatnio płace. Zawodnicy, którzy przybyli tego sezonu do Serie A z Premier League, choć ich gaże spadły trzykrotnie, są wśród najlepiej zarabiających w swoich drużynach. Nemanja Vidic kasuje w Interze Mediolan 50 tysięcy funtów tygodniowo i jest najlepiej opłacanym piłkarzem obok Rodrigo Palacio. Micah Richard z kolei, który poszedł na wypożyczenie do Fiorentiny, ma tam czwarty pod względem wielkości kontakt.

Podczas letniego okienka włoskie zespoły na zakupy przeznaczyły 328 milionów euro, pięć lat temu wydały 538 milionów (dane za transfermarkt.de). W samej Primera División na transfery więcej wyłożyła wielka trójka – Altetico, Barcelona i Real. Premier League zaś na nowe nabytki wydała trzykrotnie więcej. Tego lata odnotowano w Italii ledwie trzy transakcje powyżej dziesięciu milionów euro – to już nawet Southampton przeprowadził ich więcej.

Czas czekania, czas olśnienia

To wszystko sprawia, że ligę włoską od tych najlepszych dzieli przepaść, której nie da się przeskoczyć w ciągu raptem kilku wiosen. Jeśli jednak przyjmiemy, że pieniądze nie grają w piłkę, to momentami żenującej postawy tamtejszych ekip w europejskich pucharach nie tłumaczy nic.

Casus Juventusu jest tutaj symptomatyczny. Zespół, którego dominacja na własnym podwórku jest tak wyraźna, na Starym Kontynencie traci wszystkie atuty. Drużyna, która w ubiegłym sezonie zdobycz punktową ustanowiła na niebotycznym poziomie 102 oczek, w tym samym wygrała zaledwie jeden z 6 meczów w fazie grupowej Champions League.

Różne krążą hipotezy tłumaczące futbolową niemoc „Starej Damy” na kontynencie. Mówi się o nieodpowiedniej mentalności, o ustawieniu 3-5-2, które poza granicami kraju w ogóle się nie sprawdza i wreszcie o słabości całej Serie A. Fakty są zaś takie, że na rozkładzie trzykrotnego mistrza Italii wśród klubów, którym ostatnio nie sprostał, widnieją Galatasaray i Benfika. A już wkrótce może dołączyć do nich Olympiakos. Ten sam Olympiakos który przeszło dekadę temu zebrał od turyńczyków cięgi niebywałe, przegrał 0-7.


Futbol to dyscyplina cykliczna. Jedna dominacja się kończy, następuje kolejna. Jedna generacja genialnych piłkarzy odchodzi, przychodzi następna. Systemy gry wydawać by się mogło najgenialniejsze pod słońcem, z czasem są wypierane przez inne. Serie A miała już swoje lata świetności i teraz czeka na lepsze czasy. Nikt nie powiedział, że one nie nadejdą, tak jak nikt nie powiedział, że one nadejść muszą. Póki co Włosi muszą przetrwać nadchodzące dni.