poniedziałek, 27 października 2014

Iana Cathro piętnaście minut sławy


Są książki, filmy oraz albumy muzyczne, które potrafią odmienić nasze życie. Dla Iana Cathro, obecnego asystenta głównodowodzącego Valencii, takim momentem zmieniającym jego dotychczasowe życie była 15-minutowa sesja szkoleniowa.

Jego kariera jest niczym błąd w systemie. To jedna z tych historii niesamowitych, która nawet w piłkarskim świecie - świecie, gdzie przecież cuda są dozwolone i niemal na porządku dziennym - nie miała po prostu prawa się zdarzyć. Szkot nigdy nie był wyczynowym graczem, jako zawodnik zatrzymał się na poziomie drużyn juniorskich drugiej ligi szkockiej. A jako trener zanim wyfrunął do Portugalii i następnie do Hiszpanii, parał się wyłącznie ćwiczeniem dzieci.

Świat jest mały

Jego losy odmieniły się, kiedy spotkał na swojej drodze Nuno Espírito  Santo. „Od razu zrozumiałem, że jest on kimś, kto pomoże mi rozwinąć się zarówno jako trener, jak i człowiek” – opowie później dziennikarzom. Na kursie organizowanym przez futbolową federację Szkocji trafia na „ogromnego Portugalczyka”, jak określił go potem w wywiadzie z reporterem BBC, i tak zaczyna się niezwykła przygoda.

Przypadek chciał, że Santo akurat w tym momencie znalazł się akurat w tym miejscu. Chciał, żeby Cathro i ówczesny menedżer Rio Ave natknęli się na siebie. Jedno spotkanie dwóch nieznajomych - Szkot będzie za jakiś czas wspominać o nietypowej rozmowie z obcokrajowcem, o którym nie wiedział kompletnie nic – zmieniło życia ich obu. A karierę szkockiego szkoleniowca wywróciło momentalnie do góry nogami.

Bo ten trenerski naturszczyk - trzykrotnie oblewał egzamin na trenera młodzieżowego, aż w końcu wyrobienie licencji na szkolenie juniorów uznał za stratę czasu - podążył za swoim kompanem do ponad 70-tysięcznej portugalskiej mieściny, by pomagać mu w kierowaniu ekipą, o której przeciętny Europejczyk w ogóle nie słyszał.

Sprzedawca marzeń

W Portugalii na przestrzeni dwóch lat z Rio Ave, zespołu pałętającego się w dolnych rejonach tabeli i każdego roku walczącego o przetrwanie w Primeira Liga, zrobili taki, który uplasował się w pierwszej szóstce rozgrywek, wyprzedził Sporting Lizbonę, dotarł do finałów Pucharu Ligi oraz krajowego pucharu i wywalczył udział w Lidze Europy. Gdy dokonali tam już swoich cudów, przenieśli się do jednego z czołowych reprezentantów Primera División.

I tak w ciągu trochę ponad dwóch sezonów 28-latek przebył drogę od trenera juniorów w Dundee United do pozycji asystenta menedżera w Valencii. Niebywałą drogę od prowadzenia dzieci poznających dopiero tajniki futbolu, do człowieka, który zajmuje się profesjonalistami pełną gębą, zarabiającymi w dodatku setki tysięcy euro.

A wszystko spowodowała jedna niewinna rozmowa. Gdyby nie tajemniczy jegomość z Portugalii Ziemia musiałaby prawdopodobnie okrążyć Słońce kilkadziesiąt razy albo to samo Słońce musiałoby zgasnąć, nim Cathro wyściubiłby nos poza nauczanie piłkarskiego rzemiosła młodzików i trafił do porównywalnie dużego zespołu, co Valencia. To tak, jakby spotkał samego diabła, podpisał z nim pakt i tym samym rzucił w cholerę przeciętne życie w Dundee i wstępując do świata wielkiego futbolu, zaczął realizować najskrytsze, wstydliwe nawet dla samego siebie, marzenia.  

Ale czy Ian Cathro przed spotkaniem swojego „diabła” rzeczywiście wiódł zupełnie przeciętne życie?

W prostocie siła

Na początku swojej przygody z trenerką prowadził piłkarskie kliniki według własnego pomysłu, w których uczył techniki. Gdy Craig Levein, wówczas menedżer Dundee United, odkrył, że podopieczni Cathro pod względem przygotowania technicznego wyprzedzają o lata świetlne rówieśników z jego klubu, natychmiast zatrudnił młodego Szkota. A ten mając 22 wiosny na karku, został szefem tamtejszej futbolowej akademii i wkrótce koordynatorem w szkółkach regionalnych szkockiej federacji.

Kiedy obejmował stanowisko w Dundee United, na łamach BBC mówił: „Musimy być pewni, że dzieci do 13 roku życia otrzymają tyle treningu technicznego, ile to tylko możliwe. Konieczna jest zmiana podejścia i kultury piłkarskiej – tego jak chcemy, aby nasi zawodnicy się rozwijali. Należy zrozumieć, jakiego rodzaju ćwiczenia juniorzy potrzebują w określonym wieku”. 22-letni młokos, bez większego doświadczenia trenerskiego, już wtedy uważał, że cały system szkolenia w Szkocji jest zły, że wykorzystywał przestarzałe metody i że rozwój umiejętności technicznych w tak młodym wieku jest ważniejszy od przygotowania kondycyjnego.

Cathro to w ogóle piłkarski zapaleniec, który szkoląc dzieci, pracował po 12 godzin dziennie, siedem dni w tygodniu. Kładł się spać i budził z myślą o futbolu. Opowiadał, że nie mógł spać po nocach, bo w jego głowie nieustannie kłębiło się od pomysłów na innowacyjne treningi i ćwiczenia. Nacisk kładł na psychikę chłopców, na pozytywne nastawienie, myślenie, zadawanie pytań i popełnianie błędów. Piłkarska filozofia Szkota była niezmiernie prosta - żeby stać się dobrym graczem, najpierw trzeba opanować posługiwanie się futbolówką niemal do perfekcji, dopiero potem można zająć się innymi aspektami gry. A za klucz do sukcesu uważał przede wszystkim otwartość umysłu.

W drodze na szczyt?

Właśnie tej otwartości umysłu zabrakło mu w ojczyźnie, którą opuścił bez żalu. W wywiadach z dziennikarzami mówił, że jego jedyne wyrzuty sumienia związane są z porzuceniem młodzików. W tym króciutkim okresie zdążył jednak odnieść dwa niepodważalne sukcesy. Jednemu na imię Ryan Gauld - tego lata za trzy miliony funtów odszedł do Sportingu Lizbona, który ustalił klauzulę odkupu zawodnika na poziomie 60 milionów euro. Drugiemu zaś John Souttar, który to właśnie z jego przychodni piłkarskiej przeszedł do Dundee United.

W skostniałej Szkocji nigdy nie mógłby zostać menedżerem, ponieważ nie grał w piłkę na poziomie profesjonalnym. A Szkot to człowiek z ambicją. Choć dokonał praktycznie niemożliwego, bo z anonimowego pod względem futbolowym Dundee trafił do słynnej Valencii, to ciągle myśli o samodzielnej pracy.


Wciąż powtarza, że jego kariera jeszcze na dobre się nie zaczęła, że stale uczy się trenerskiego rzemiosła i ten sezon jest dla niego niczym ostatni rok na studiach. Daje sobie trzy lata, by rozpocząć pracę na własny rachunek. Kto wie, czy nowy rozdział, który wówczas otworzy, nie będzie dla niego równie zaskakujący i obiecujący. Wszak Andy Warhol stwierdził, że w przyszłości każdy będzie sławny przez 15 minut. A Ian Cathro nie miał jeszcze nawet swoich pięciu minut.  

poniedziałek, 20 października 2014

Afrykańskie opowieści niesamowite

Przyszłoroczny Puchar Narodów Afryki w Maroko stoi pod dużym znakiem zapytania, a z organizacji turnieju w 2017 roku zrezygnowała Libia. Tamtejszy futbol jeszcze chyba nigdy nie stał w obliczu tak poważnego kryzysu. Piłkarski Czarny Ląd przypomina obecnie powieść grozy, na kartach której aż kotłuje się od wątków to mrożących krew w żyłach, to apokaliptycznych oraz iście groteskowych, to wreszcie ponurych i zwyczajnie przykrych.

Ghany mundial z dreszczykiem

3 miliony dolarów – tyle przetransportował specjalnie wynajęty przez prezydenta tego kraju, Johna Dramani Mahama, samolot. Tyle wynosił bonus dla piłkarzy reprezentacji za występy na mistrzostwach – 3 miliony w gotówce. Jeśli do historii turnieju, jako jeden z najbardziej zaciętych i dramatycznych, przeszedł pojedynek Ghany z Niemcami, to równie dramatycznie i ciekawie było w szatni afrykańskiej ekipy.

Jej członkowie protestowali, bojkotowali treningi, nie brakowało ostrych sprzeczek i kłótni – jedna doprowadziła do wyrzucenia z kadry Kevina-Prince’a Boatenga oraz Sulley’a Muntariego – bo zawodnicy nie otrzymywali obiecywanych wypłat. Gdyby nie osobista interwencja głowy państwa i wspomniane pieniądze gracze nie wyszliby prawdopodobnie na kluczowe spotkanie z Portugalią. A jak dużą wagę przywiązywali do forsy świadczą słowa selekcjonera Kwesi Appiaha, który dziennikarzom „The Guardian” zwierzał się, że jego podopieczni trzymali kasę, po 100 tysięcy na łebka, w swoich plecakach w szatni podczas meczu z Ronaldo i spółką, oraz zdjęcie całującego plik pieniędzy obrońcy Johna Boye.

To jedna z tych afrykańskich opowieści niesamowitych, która być może doczeka się ekranizacji, hollywoodzkiej superprodukcji. Ta historia bowiem posłużyła za inspirację dla Darryla Whartona-Rigby, scenarzysty ze Stanów Zjednoczonych, który właśnie spisuje pierwsze wersje scenariusza. Sam film ma prezentować dzieje człowieka z Ghany odpowiedzialnego za dostarczenie gotówki, który po drodze napotyka na różne przeszkody.

Nigeria anarchii

Stojąca w płomieniach siedziba futbolowej federacji wieńczyła dzieło zniszczenia, którego dokonali Nigeryjczycy w trakcie raptem kilkudziesięciu dni. Do dzisiaj nie wiadomo, co spowodowało pożar i czy ktoś ogień podłożył. Wiadomo jedynie, że w budynku znajdowały się dowody na milionowe łapówki i korupcję wysoko postawionych oficjeli sportowych. Znajdowały się, ponieważ wszystkie poszły z dymem.  

Nigeryjski futbol przypomina ostatnio rozpędzony rollercoaster, który zaprowadził ich najpierw do raju, kiedy sięgali w ubiegłym roku po pierwszy od 19 lat Puchar Narodów Afryki i dostarczył względnego mundialowego zadowolenia w czerwcu, a potem w ciągu sekundy strącił do dziewiątego kręgu piekielnego. Od początku lipca trwała tam w najlepsze działaczowska zawierucha.

Walka o stołki zdawała się nie mieć końca. Od prób odwołania ówczesnego szefa związku piłkarskiego, Aminu Maigairego, wprowadzenia kuratora i wykluczenia z rozgrywek decyzją FIFA, przez wybory w cieniu tajemniczego aresztowania wyżej wymienionego Maigariego w dniu głosowania i nowo mianowanego Chrisa Giwę, który własną elekcję nazwał aktem bożym, po nieuznane wybory i zawieszenie federacji przez FIF-ę oraz kolejne, już ostatnie głosowanie pod koniec września. Jeżeli myśleliście, że tylko nasi rodzimi działacze z PZPN-u na szeroką skalę kręcą lody i biją się o posadki, to przeciętny Nigeryjczyk powie wam zapewne, że nie macie o tym bladego pojęcia.

Równie niekontrolowany chaos zapanował w samej reprezentacji. Od lipca Stephen Keshi, człowiek, który doprowadził Nigerię do mistrzostwa kontynentu, a następnie jako pierwszy czarnoskóry szkoleniowiec wyszedł z nią z grupy na mundialu w Brazylii, pracował w roli trenera tymczasowego. Został zwolniony po zwycięstwie nad Sudanem w eliminacjach do PNA 2015 i zastąpiony innym tymczasowym opiekunem. Nic dziwnego, że Sunday Oliseh na swoim blogu pisał o najczarniejszych dniach, jakie teraz przeżywa nigeryjska piłka, a Jay-Jay Okocha stwierdził bez ogródek na Twitterze, że „nasz futbol jest martwy od dawna”.

Podwójna tożsamość

Fałszowanie wieku piłkarzy jest problemem starym niczym świat, przynajmniej ten afrykański świat. Na Czarnym Lądzie to wciąż niegasnący problem, nawet pomimo wdrożenia specjalistycznych badań nadgarstków, które potrafią precyzyjnie określić wiek gracza. Tylko w poprzednim roku z młodzieżowych mistrzostw kontynentu do lat 17 wykluczono 9 zawodników. W obecnym za tego rodzaju szwindel zdyskwalifikowano na dwa lata Gambię oraz Benin.

Afryka to specyficzne miejsce, gdzie ludzie często nie znają dokładnej daty swoich narodzin, sprzyjające oszustwom. Certyfikaty narodzin nie przedstawiają tam żadnej wartości, bo takowy można sobie kupić podobno w niemal każdym urzędzie. Dochodzi do tego, że zawodnicy wyróżniający się na młodzieżowych turniejach, raptem parę lat później kończą kariery.

Oszustwa na innym poziomie wyrafinowania to posiadanie co najmniej dwóch tożsamości. Niektórzy gracze niczym tajni agenci szastają paszportami na prawo i lewo. Jak na przykład Ali Sowe - gdy reprezentował barwy sekcji juniorskiej Gambii, posługiwał się paszportem z datą urodzin ustaloną na 24 czerwca 1994 roku, a kiedy dwie wiosny wcześniej grał dla klubu Gamtel FC, to dokument wskazywał, że urodził się 14 października 1988 roku. Albo jak Etekiama Agiti Tady – to piłkarz z Kongo urodzony w grudniu 1986 roku, występujący w lokalnej ekipie, który gdy tylko przekroczył granicę Rwandy, stawał się Daddym Birori i czuł się rodowitym Rwandyjczykiem w dodatku młodszym o cztery lata.

Prezydent i jego stadion-zamczysko

A już zupełnie groteskowo zrobiło się w sąsiadującym z Rwandą Burundi. W jednym z najbiedniejszych państw świata, gdzie średnia zarobków wynosi niecały dolar na dzień, prezydent Pierre Nkurunziza, wybudował sobie własny, prywatny stadion. Przypominający z zewnątrz zamek, to jego siedziba, pałac i obiekt sportowy w jednym. Według reporterów „The Guardian” stadion-zamek tak pasuje do krajobrazu wszechobecnej nędzy, jak statek kosmiczny do plantacji bananów. 

Gmaszyska nie wolno fotografować ani filmować, napędzane bateriami słonecznymi posiada reflektory mogące zdaniem miejscowych zamienić noc w dzień, podczas gdy reszta kraju skąpana jest w ciemnościach - zaledwie 2% populacji cieszy się elektrycznością. Stadion-zamek ma ponadto zadaszone trybuny zdolne pomieścić 10 tysięcy widzów. Ogromne, posępne zamczysko i jego nie w pełni normalny, złowieszczy właściciel – wypisz, wymaluj opowieść spod pióra Edgara Allana Poe.

Głowa państwa to były wojskowy, żarliwy katolik i wielki pasjonat futbolu. Sam gra w piłkę na pozycji napastnika w złożonej z dawnych reprezentantów drużynie Haleluya FC. Jeździ z nią po swojej krainie, odwiedza wioski i pojedynkuje się z okolicznymi zespołami. Biega po boiskach do utraty tchu i ponoć nawet nie dostrzega, że w jego królestwie czuć zapach kolejnej wojny domowej.

Swoje dni mroku ma być może za sobą Republika Środkowoafrykańska. W kwietniu wznowiono tam zawieszone od grudniu ubiegłego roku rozgrywki. Ligę przerwano, kiedy do władzy doszła rebeliancka frakcja Seleka i rozpoczął się konflikt między chrześcijanami a muzułmanami, a wraz z nimi prześladowania religijne, czystki wśród ludności, porwania i gwałty. Wiele klubów nie mogło grać, ponieważ ich zawodnicy zostali wysiedleni do tymczasowych obozów.

To nie pierwszy raz kiedy wojna brutalnie kończy marzenia o grze w piłkę na Czarnym Lądzie. Tam prawdopodobnie nie ma regionu nienaznaczonego wojną. I w wielu krajach wciąż nie jest bezpiecznie, choćby na tyle, żeby uprawiać futbol. Libia zrezygnowała z organizacji PNA 2017 ze względu na przedłużające się walki i opóźnienia w budowie aren. Rozgrywki ligowe zostały odwołane, a jeśli mecze się odbywają, to pod szczególnym nadzorem. Wykrywacze metali na stadionach, strzelaniny w pobliżu, uzbrojone wojsko i helikoptery nieustannie krążące nad obiektami – to zwykła futbolowa codzienność.

Fin de siècle

W tej iście apokaliptycznej scenerii spustoszenia dokonuje wirus Ebola. W związku z szerzącą i wymykającą się już spod kontroli zarazą, przełożyć na inny termin przyszłoroczny Puchar Narodów Afryki pragnie jego gospodarz, Maroko. Jonathan Wilson informował na Twitterze, że władze Maroka wycofały się z organizacji turnieju w 2015 roku i chcą go rozegrać w 2016. Nie wiemy jeszcze, jak zareaguje Afrykańska Federacja Piłkarska.

Wiemy natomiast, że pozostałe reprezentacje kontakt z państwami, gdzie choroba zbiera śmiertelne żniwo – przeszło cztery tysiące zmarłych – chcą ograniczyć do minimum. Drużyny narodowej Sierra Leone przed spotkaniem eliminacyjnym do PNA 2015 nie wpuściły do siebie Seszele. Może ona występować wyłącznie poza granicami swego kraju, a gracze za każdym razem muszą przechodzić przez rygorystyczne procedury, są dodatkowo badani przed śniadaniem i obiadem.

By ominąć męczące kontrole lekarskie, selekcjoner powołuje tylko zawodników zza granicy. Ale nawet to nie pomaga. „Jesteśmy traktowani tak, jakbyśmy byli chodzącymi chorobami” – żalił się lokalnej prasie Kei Kamara, napastnik. Niektórzy, aby uniknąć badań, zamiast półgodzinnego przelotu samolotem, wybierają kilkugodzinną podróż samochodem i nie przyznają się, że pochodzą z Sierra Leone. Z kolei gwiazda Gwinei, Alhassane Bangoura, nie znalazł się w kadrze swojej ojczyzny, gdyż nie życzyli sobie tego jego koledzy z Rayo Vallecano. Tak bardzo obawiali się, że może wrócić z wirusem. Jego zespół spotkania eliminacyjne gra w marokańskiej Casablance. A w samej Gwinei, podobnie jak i w Liberii, zawieszono wszelkie futbolowe rozgrywki.


Chaos i strach wypełniły futbolowy Czarny Ląd. Klubowe mecze międzynarodowe albo są przekładane na inny termin i w inne miejsce przenoszone, albo w ogóle się je odwołuje. Afrykańska Federacja Piłkarska zauważyła niedawno, że jeszcze nigdy nie zdarzyło się, by przełożono lub odwołano Puchar Narodów Afryki. Teraz Afrykańczycy nie wiedzą, czy i gdzie zostaną rozegrane najbliższe dwa turnieje. Dla nich to koniec piłkarskiego świata. 

poniedziałek, 13 października 2014

Polaku, kop piłkę!

Pokonanie Niemców, aktualnych mistrzów świata, wielkim zwycięstwem było. Ale niech ta wspaniała wiktoria nie będzie tylko trochę skrzywionym wszechobecnym optymizmem spojrzeniem na samą kadrę i jej graczy, niech stanie się ona raczej wielowymiarową wygraną, która pozwoli zerknąć na nasz futbol z nieco szerszej perspektywy.

Zespół na solidnym fundamencie

Z dużym zadowoleniem odczytuję pomeczowe słowa Zbigniewa Bońka, Adama Nawałki i innych bezpośrednio związanych z reprezentacją, którzy starają się studzić emocje i podkreślać, że ta ekipa wciąż jest w budowie. Przekaz zresztą wydaje się być jasny - choć pokonaliśmy triumfatorów mundialu w Brazylii, to sami mistrzami w żadnym wypadku nie jesteśmy. I jeszcze sporo wody w Wiśle musi upłynąć, nim kiedykolwiek nimi będziemy. Drużyna narodowa ciągle przypomina dom postawiony już wprawdzie na solidnym fundamencie, lecz któremu zdecydowanie brakuje wykończenia.

Gdy oglądałem ostatnie minuty pierwszej połowy sobotniej potyczki, nie tylko widziałem oczami wyobraźni wkrótce tracone gole, ale także, co wydawało się o wiele gorsze, nasuwały mi się myśli jedynie o tym, jaka przepaść dzieli nas od rywali. Niemcy przewyższali Polaków na boisku w każdym elemencie futbolowego rzemiosła – w kulturze gry, jej organizacji, w wyszkoleniu fizycznym i technicznym, nawet w tak prostym aspekcie jak przyjęcie piłki, wydawało się, że dzielą nas od nich lata świetlne.

Wszystko, absolutnie wszystko, przemawiało za nimi. Futbol to jednak piękna dyscyplina, wymykająca się często prawom logiki. Mamy więc swój wymarzony cud. Mamy relikwię – poprzeczka bramki, której strzegł w drugiej połowie Szczęsny. Mamy również bohaterów, zasługujących na słowa najwyższego uznania. Ale za tym triumfem niech nie skrywa się wyłącznie fala tymczasowego, powszechnego upojenia piłkarskiego. Niech to spotkanie stanie się jasnym i wyraźnym sygnałem do zmian.

Bij mistrza

Hasło „bij mistrza” powinniśmy zatem natychmiast uzupełnić tak, aby brzmiało „bij mistrza i ucz się od mistrza”. Niemcy swój najgłębszy kryzys już mieli. My w tym kryzysie siedzimy permanentnie od kilkunastu lat. Nasz zachodni sąsiad szybko znalazł drogę ucieczki od futbolowego marazmu i dzisiaj zbiera owoce reform dokonanych przeszło dekadę temu. My w marazmie ugrzęźliśmy na dobre. Wygrana z ekipą Joachima Löwa, czy tego chcemy czy nie, po prostu tego nie zmieni.

Może warto byłoby trzeźwym okiem spojrzeć na ten nasz rodzimy futbol właśnie teraz. Zobaczyć, że poziom ligi znacznie odbiega od tych raptem solidnych lig europejskich. Że na klub w Lidze Mistrzów czekamy szmat czasu. Że kadra w rankingu FIFA ocierała się o dno. Że nie szkolimy taśmowo i nie szlifujemy piłkarskich talentów, a to, że przytrafił nam się Robert Lewandowski, Łukasz Piszczek czy Wojciech Szczęsny jest raczej dziełem przypadku. I że właściwie dogodniejszego momentu, aby zmiany na lepsze zapoczątkować w zasadzie nie będzie.

Zwykło się mówić, że wielkie zwycięstwa rodzą wielkie zespoły. Niech więc ten mecz stanie się mitem założycielskim, początkiem drogi tej drużyny do wielkości. Bo my tego potrzebujemy, potrzebujemy idoli pełną gębą, Lewandowskich, Szczęsnych i pozostałych, by cokolwiek w tej dyscyplinie drgnęło. Coś, co przydarzyło się w zupełnie innej, odległej od piłki dziedzinie sportu. Gdyby nie objawił się nam Adam Małysz, społeczny fenomen, nie mielibyśmy obecnie takiego bogactwa w skokach narciarskich. Śmiem twierdzić, że bez niego nie byłoby ani Kamila Stocha, ani rzeszy utalentowanych skoczków.

Piłkarze mimo woli?

Tak teraz bez narodowego, zdrowego piłkarskiego entuzjazmu nie pójdziemy o tych parę kroczków do przodu. Znakiem obecnych czasów są puste boiska i młodzież uzależniona od technologii. Jeżeli jako dwudziestoparolatek cierpię na chroniczny niedobór towarzyszy do zwyczajnej gierki w piłkę, jeśli najczęściej spotkania odwołuje się z powodu braku składu, to coś z tym naszym krajem, zafiksowanym przecież na punkcie futbolu nieuleczalnie, jest nie tak.

W tym upatruje najdonioślejszej roli PZPN-u – by dzieci do uprawiania tej dyscypliny zachęcić. System szkolenia i szkółki to tylko następny krok, lecz bez tego pierwszego, najważniejszego, nie będzie kolejnych. Zawodnicy swoje zadanie zrealizowali z nawiązką, pora aby Zbigniew Boniek i jego współpracownicy wykonali dalszą część roboty.

Sobotnia wygrana ma dla mnie wreszcie jeszcze jeden, bardziej intymny wymiar. Przez tyle lat zachodziłem w głowę, jak to możliwe, że w prawie 40-milionowym państwie nie potrafimy wyszkolić chociaż osiemnastu światowej klasy graczy. Lata upokorzeń utwierdziły mnie w przekonaniu, że my w piłkę zwyczajnie kopać nie umiemy i że to się nie zmieni nigdy.


Mówiąc polski piłkarz, pamięcią wracałem do filmu „Sportowiec mimo woli” i popisowej roli Adolfa Dymszy. Przypadek sprawił, że główny bohater musiał udawać wyczynowego hokeistę. Koniec końców wyszedł na tym dobrze, co z przekąsem komentował potem , że jest „dziedzicznie obciążony sportem”. W naszych zawodnikach widziałem takich właśnie przebierańców, udających zawodowców. Zwycięstwo z Niemcami pokazało mi, co uznaję za jego największą wartość, że futbolowymi niedołęgami wcale nie jesteśmy.