czwartek, 25 września 2014

Korupcja w FIFA niejedną ma twarz

Czy kontrolą finansów jakiejkolwiek firmy może zajmować się człowiek, który wcześniej dokonywał finansowych matactw? W FIFA, organizacji skorumpowanej na wskroś, najwidoczniej może. Czy w ogóle w którejkolwiek innej federacji sportowej możliwe byłoby przyznanie mistrzostw państwu, które mistrzem jest, ale w łapówkarstwie? W FIFA, olbrzymiej korporacji nastawionej wyłącznie na zysk, jest to jak najbardziej możliwe.

Tę opowieść, choć korupcyjnych wątków znaleźlibyśmy tam bezlik, należałoby zacząć od Canovera Watsona. To członek Komisji ds. audytów i legalności FIFA, aktualnie zawieszony w obowiązkach. Parę dni temu ten człowiek dbający o wiarygodność finansową FIFA został zatrzymany przez policję i oskarżony o oszustwa oraz pranie brudnych pieniędzy. I chociaż jego sprawa nie dotyczy bezpośrednio futbolu, to chyba tylko tam o prawość mogą dbać ludzie, tej prawości nie mający za grosz.

Ta afera to jednak zaledwie mała, zabłąkana chmurka na pociemniałym nieboskłonie. Burzy z piorunami należy oczekiwać gdzie indziej, w jeszcze innej korupcyjnej opowieści. FIFA jest bowiem niczym otwarta księga, w której, gdzie nie spojrzysz, tam z łatwością dostrzeżesz  przekręt i wyczujesz łapówkarski smród. A obecnie zapach szwindlu czuć w niewielkim, aczkolwiek obrzydliwie bogatym, Katarze. To przy jego wyborze na gospodarza mundialu zabrakło wspomnianej prawości.

Raport Pelikana

To ten niepozorny kraj może doprowadzić do prawdziwego trzęsienia ziemi w szeregach instytucji i zawalić cały świat Blatterowi oraz jego świcie. „The Guardian” pisał niedawno o najpoważniejszym kryzysie, jaki przydarza się właśnie FIFA od momentu jej założenia. A chodzi o raport Michaela Garcii, który ma pozbawić stanowisk kilku prominentnych oficjeli, wytaczając wobec nich najcięższe działa, czyli kryminalne zarzuty, i odebrać mistrzostwa Katarczykom.

Jego twórca przybył do tej międzynarodowej federacji w czerwcu 2012 roku i stanął na czele komórki dochodzeniowej Komisji Etyki. Badając proces wyboru organizatora mundialu 2022, otrzymał wolną rękę, mógł pytać oraz węszyć wszędzie i do woli. Na podstawie rozmów z 75 świadkami i po zapoznaniu się z prawie dwustu tysiącami stron dowodów, stworzył 350-stronicowe sprawozdanie, w którym kwestionuje ponoć decyzję o mianowaniu państwa Bliskiego Wschodu. Można napisać, że ponoć, ponieważ raport przeczytały dotychczas jedynie cztery osoby, nie trafił on nawet w ręce Blattera i z pewnością nigdy nie zostanie opublikowany, gdyż działacze jego upublicznienie zdążyli już zablokować.

Sam Garcia na jednej z konferencji wzywał organizację do większej transparentności, lecz transparentność to ona ma najwidoczniej w największym poważaniu. O całym jej pustosłowiu opowiadał podczas audycji dla australijskiej stacji radiowej ABC tamtejszy polityk, Nick Xenophon: „Kodeks Komisji Etyki przepisano na nowo i głosi teraz, że członkowie Komitetu Wykonawczego nie muszą w ogóle zwierzać się z tego, o czym z komisją rozmawiali. Transparentność i odpowiedzialność, jeśli chodzi o tę instytucję, poszła sobie w siną dal”.

O sprawozdaniu można na razie jedynie gdybać. Opierał się podobno na materiałach zebranych przez dziennikarzy „The Sunday Times”. To oni zdemaskowali nieuczciwą działalność Kataru. Według nich prowodyrem w rozdawaniu łapówek na prawo i lewo, swoistym asem pikowym w katarskiej talii, był Mohammed bin Hammam. Ten sam, który aby wygrać walkę o fotel prezydencki w FIFA, korupcyjną machinę rozkręcił do rozmiarów wręcz niemożebnych. I jak się później okazało dzięki śledztwu reporterów angielskiej gazety, on wtedy zabawę w korupcję dopiero zaczynał.

K(atar) jak korupcja

To „The Sunday Times” swoimi rewelacjami rzuciło nieco światła na ten mroczny światek, stęchły od układów i układzików, gdzie za zamkniętymi drzwiami, w kompletnej tajemnicy dokonuje się milionowych przekrętów i nielegalnych płatności, a wszystko w atmosferze wykwintnych kolacji, wzajemnego poklepywania się po plecach oraz wręczania sobie luksusowych podarków.

Przechwycone wiadomości e-mail, listy i wyciągi z kont bankowych ujawniły, że bin Hammam posiadał zupełnie osobny budżet, którym mógł rozporządzać, jak tylko chciał. Przekupstwo, szemrane interesy, imprezy, kosztowne upominki - w sumie na zapewnienie poparcia własnej ojczyźnie spożytkował przeszło 5 milionów funtów. Żurnaliści z Anglii donosili o dziesiątakach operacji pieniężnych w wysokości od 200 tysięcy wzwyż. Gotówka pofrunęła na konta co najmniej trzydziestu futbolowych federacji z Czarnego Lądu, a ich szefów Katarczyk gościł na wytwornych ucztach.

Najhojniej podobno opłacał działaczy z najdłuższym stażem, tych najbardziej wpływowych. W 2010 roku FIFA zawiesiła dwóch oficjeli z Afryki, których na przyjmowaniu łapówek przyłapano. Na tydzień przed głosowaniem około pół miliona odebrał Jack Warner, wówczas wiceprezydent, boss związku CONCACAF. Kiedy został zmuszony do odejścia, a Katar wybory wygrał, dostał od bin Hammama dodatkowe półtora miliona.

Dzisiaj wielu z tych, którzy opowiedzieli się wtedy za krajem Bliskiego Wschodu, nie ma już w szeregach organizacji. Albo składali dymisje ze względu na toczące się przeciwko nim procesy o wykroczenia finansowe, albo chcieli się jak najszybciej usunąć w cień.

Jacques Anouma z Wybrzeża Kości Słoniowej oraz Issa Hayatou z Kamerunu za poparcie katarskiej kandydatury zainkasowali po 1,5 miliona dolarów. Reynald Temarii zaś, wówczas członek Komitetu Wykonawczego z ramienia Oceanii, zwierzał się dziennikarzom, że w zamian za głos otrzymał 12 milionów. Kiedy został zawieszony w obowiązkach i szykował się do rezygnacji, wkroczył bin Hammam. Za jego namową i trzystu tysięcy, które od niego dostał, postanowił ze stawianymi mu zarzutami powalczyć w sądzie. Zawieszenie udało się dzięki temu przesunąć w czasie i nie dopuścić tym samym do głosowania jego zastępcy Davida Chunga, który swój głos miał oddać na Australię.

Komitet wyborczy Kataru oczywiście zarzekał się wielokrotnie, że bin Hammam nie posiadał żadnego wpływu na ich kampanię, a był wyłącznie kimś w rodzaju mentora. Tymczasem nikt nie jest w stanie odnieść innego wrażenia jak to, że Katarczycy mistrzostwa sobie po prostu kupili. Tej rozkręcającej się korupcyjnej spirali pragną zapobiec światowi potentaci typu  Visa, Adidas, Nike czy Coca-Cola, od lat łożący na futbol ogromne sumy. Domagają się, by korupcyjne zarzuty wziąć wreszcie na serio i rozprawić się z tą sprawą raz i na zawsze.

Jak w zegarku

Obserwując jednak niemrawe podrygi FIFA w tej i wielu innych kwestiach, jak chociażby w niedawnym incydencie z zegarkami, możemy być pewni, że korupcyjny smród nad instytucją będzie się unosił jeszcze bardzo długo. Bo jeśli Komisja Etyki, stojąca na straży uczciwości, zakazuje odbierania jakichkolwiek prezentów przez działaczy, a Ci mimo wszystko prezenty ochoczo przyjęli i dopiero po trzech miesiącach obiecują, że je zwrócą, to widocznie tamtejszy kodeks etyczny jest taki, jaki chcą, by był.

Powinniśmy zresztą wiedzieć, że kodeksy to rzecz względna. Bo Michel Platini zegarka ani myśli zwracać, gdyż jego zdaniem podarunków się nie oddaje. Greg Dyke, prezydent angielskiego związku piłkarskiego, mówi o tych wartych 16 tysięcy funtów, luksusowych urządzeniach wprost ze Szwajcarii niczym o błahostce nie wartej nawet funta kłaków – w wywiadach schlebiał sobie, że na okrągło dostaje tego typu upominki. Pozostali zaś udają wielkie zdziwienie, co do ich ceny, a FIFA wyceniała je na 117 funtów za sztukę, tak by suma mieściła się w ryzach kodeksu Komisji Etyki.


Skoro już afera zegarkowa narobiła takiego zamętu, to na rozstrzygnięcie dużo poważniejszego skandalu katarskiego nie ma najmniejszych szans. Ale może w tej organizacji wszystko działa prawidłowo, tak jak w tym kosztownym szwajcarskim zegarku. Podarunki otrzymują najodpowiedniejsze osoby, łapówki zawsze wypłacane są na czas, a mundialami obdarowuje się tych, którzy zapłacą najwięcej. 

wtorek, 16 września 2014

Małe, a cieszy

Zapomniany finalista Pucharu Mistrzów, niedoszły bankrut, kluby jeszcze kilkanaście lat temu nieistniejące – w tej edycji Ligi Mistrzów nie zabraknie sensacyjnych uczestników, piłkarskich maleństw w turnieju gigantów. Drużyn po przejściach, dla których już sam udział w tych elitarnych rozgrywkach będzie przyjemnością samą w sobie, a dla nas ciekawą i przyjemną przystawką do dań wieczoru.

Zapomniany finalista Pucharu Mistrzów

Wielu prawdopodobnie uznałoby Malmö FF za malucha dopiero wkraczającego i poznającego wielki piłkarski świat. Wszak to drużyna, która w rundzie grupowej Ligi Mistrzów dopiero debiutuje, a dwa lata temu po raz pierwszy występowała w fazie grupowej Ligi Europy. Ale to również zespół, choć o tym się już raczej nie pamięta, który zagrał w finale Pucharu Mistrzów. 

W 1979 roku ten szwedzki klub pod wodzą Boba Houghtona zmierzył się w walce o trofeum z Nottingham Forest innego Anglika, słynnego Briana Clougha. Spotkanie przegrał 0-1, a wcześniej, w ćwierćfinale, pokonał w dwumeczu Wisłę Kraków 5-3. Warto wspomnieć, że ekipa prowadzona przez Oresta Lenczyka awans miała w garści przez większość dwumeczu. W pierwszym spotkaniu wygrała z rywalem 2-1, a w rewanżu prowadziła 1-0 do 65 minuty.

Do Champions League zawitał zatem jedyny finalista Pucharu Mistrzów ze Szwecji, a także jeden z najbardziej utytułowanych tamtejszych klubów. Za tym niepozornym i lekceważonym obecnie Malmö skrywa się 17-krotny zdobywca tytułu mistrzowskiego i 14-krotny krajowego pucharu. Jedynym, który może się z nim równać w państwie jest IFK Göteborg - po mistrzostwo sięgał 18 razy, a na arenie europejskiej wsławił się zdobyciem dwóch Pucharów UEFA w latach osiemdziesiątych.

Malmö to zespół, którym w latach 1984-1989 dowodził Roy Hodgson i w którym wychował się Zlatan Ibrahimović, najdroższy do tej pory piłkarz wytransferowany ze szwedzkiej ziemi. To najbogatsza tamtejsza drużyna z budżetem w 2014 roku na poziomie 10 milionów euro. Ale to również ekipa, która wróciła z bardzo dalekiej podróży. Podróży wprost z piłkarskiego piekła. Piętnaście lat temu sięgnęła dna, spadając do drugiej ligi. Zarówno dla kibiców Malmö, jak i sympatyków rodzimego futbolu musiało to być nie lada szokiem, gdyż to tak jakby z Primera División pożegnała się Barcelona.

Dzisiaj do tych smutnych czasów nikt już nie wraca. Bo od tamtego czasu w klubie zmieniło się praktycznie wszystko – od stadionu, od 2009 roku grają na nowiuteńkim, po system szkolenia i sposoby zarządzania. Zmieniło się na tyle, że dla niektórych innych zespołów, to oni stanowią za wzór do naśladowania. Shamrock Rovers z Irlandii spędziło podobno szmat czasu na obserwowaniu metod pracy w Malmö.

A ten pierwszy szwedzki klub w Champions League od 2000 roku młodzieżą stoi. W 25-osobowej kadrze tylko czterech zawodników ma na karku 30 lub więcej wiosen - średnia wieku to niespełna 24 lata. I ta młodziuteńka drużyna, która od trzech lat każdego sezonu na transfery nie wydała więcej niż 300 tysięcy euro, która według serwisu transfermarkt.de jest wyceniana na trochę ponad 12 milionów, którą kieruje były reprezentant i selekcjoner Norwegii Åge Hareide, stanie naprzeciw prawdziwych futbolowych olbrzymów – Atletico Madryt i Juventusu Turyn. Wówczas naprawdę poczuje się niczym piłkarski maluch.

Niedoszły bankrut

Jeszcze kilka lata temu ten najbardziej utytułowany słoweński klub - 12 tytułów mistrza kraju, osiem pucharów i cztery superpuchary na koncie, jeden z trzech, które nigdy nie zajrzały do drugiej ligi - chylił się ku upadkowi. W latach 2004-2008 ten ligowy potentat chwiał się w posadach. Długi NK Maribor w pewnym momencie sięgały czterech milionów euro. Drużynie groziło rozwiązanie. Nie było ich stać na zakup piłkarzy, jego kadrę wypełniali gracze z rezerw i sekcji młodzieżowych, a obcokrajowców sprowadzano jedynie za darmo.

Najczarniejsze dni, kiedy w lidze nie uplasował się ani razu powyżej trzeciego miejsca, choć na otuchę w Pucharze Intertoto w 2006 roku zdołał pokonać Villarreal, Maribor ma już dawno za sobą. W ciągu tych paru wiosen perspektywy piłkarskie w zespole zmieniły się tak bardzo, że chude czasy należy tam uznać za zamierzchłą przeszłość.

Odkąd w 2009 roku dyrektorem sportowym został Zlatko Zahovič, żywa legenda futbolowej Słowenii, to klub ligę wygrywał pięć razy, utrzymuje obecnie passę czterech tytułów z rzędu, spłacił wszystkie należności, gra na odnowionym stadionie i trzy razy rok po roku grał w rundzie grupowej Ligi Europy. W ubiegłym sezonie z grupy wyszedł i odpadł po zaciętych bojach – remis 2-2 i porażka 1-2 – z późniejszym triumfatorem Sevillą, a teraz właśnie po czternastu latach absencji zawitał do Champions League.

Dokonał tego pod rządami Ante Šimundža, trenera, który przedtem przez trzy lata był asystentem w Mariborze, a kiedy rozpoczął samodzielną przygodę z trenerką, od 2011 roku, to drużyny zmieniał pięciokrotnie - w samym 2013 trzykrotnie. Do tych elitarnych rozgrywek wprowadził zespół młody, gdzie raptem czterech zawodników przekroczyło trzydziestkę i który na transfery w ostatnich trzech sezonach wydał tyle, co nic – 180 tysięcy euro. I tak na przestrzeni dekady Maribor przebył drogę od niedoszłego bankruta do krajowego giganta i uczestnika Ligi Mistrzów.

Potentat z Białorusi

Do Ligi Mistrzów po raz pierwszy wtargnęli zupełnie niespodziewanie w 2008 roku. Z budżetem w wysokości 1,5 miliona euro mogli wyglądać na żebraka, który wprosił się na wykwintny piłkarski bal. Mieli tam zagościć na milisekundę, jedną krótką i kompletnie niezwykłą dla nich chwilę. BATE Borysów tymczasem na balu zabawia się do dziś, niemal rokrocznie awansując do fazy grupowej Ligi Mistrzów albo Ligi Europy. W Champions League zagrają właśnie po raz czwarty. Z dawnego Bloku Wschodniego podobną regularnością w grze w pucharach mogą pochwalić się tylko Szachtar oraz Zenit.

Rywalizacja z Porto, Szachtarem czy Athletic Bilbao jest im niestraszna. Nie dla klubu, który w swych krótkich dziejach występów na arenie europejskiej zdążył rozprawić się z Bayernem, Evertonem czy Villarrealem oraz zremisować z Juventusem, Milanem i PSG. A przecież  mówimy o ekipie, której budżet nie wynosi nawet tyle, co kontrakty największych futbolowych gwiazd i którą raczej się lekceważy na Starym Kontynencie niż docenia. Jeszcze niedawno Bułgarzy z Lewski Sofia określali ich jako „robotniczy zespół ze sztucznego państwa”. A dwa lata temu Holger Badstuber po przegranym 1-3 meczu Bayernu z Białorusinami opowiadał dziennikarzom: „Nie mam pojęcia, w jaki sposób taka drużyna strzeliła nam trzy gole”.

Klub, który na piętnaście lat zniknął z piłkarskiej mapy - założony na nowo dopiero w 1996 roku - nazwany od lokalnego zakładu samochodowego i ciągników elektrycznych, z przemysłowego, 150-tysięcznego miasteczka, w swoim kraju jest prawdziwym hegemonem. Mistrzostwa od ośmiu lat kolekcjonuje seryjnie, a na przestrzeni ostatnich osiemnastu poniżej drugiego miejsca schodził zaledwie dwukrotnie.

U naszych wschodnich sąsiadów BATE uchodzi również za społeczny fenomen. To nie tylko pierwsza białoruska drużyna, która wdarła się do Champions League, lecz także pierwsza, która podniosła poziom piłki nożnej w tym kraju do rangi zjawiska masowego. Zdaniem tamtejszych ekspertów dzięki graczom z Borysowa zainteresowanie futbolem wzrosło wielokrotnie. Ich sukcesy otworzyły umysły Białorusinów na tę dyscyplinę. Ich mecze ogląda więcej widzów niż spotkania reprezentacji. Po bilety ustawiają się tysiące ludzi, kolejki do kas zazwyczaj sięgają kilkuset metrów. O wejściówki ciężko, a u „koników” cena dochodzi do 200 dolarów.

Nic dziwnego, to przecież zespół, który pokonał m. in. Bayern Monachium. To zresztą fenomen tym bardziej zjawiskowy, bo trzeba dodać, że po europejskich arenach rozbijał się ze składem wypchanym raczej zawodnikami rodzimymi. W jego obecnej kadrze znajdziemy zaledwie pięciu obcokrajowców. Do tej pory potrafił zachwycić futbolowy świat pojedynczymi spotkaniami, więc może wreszcie nadeszła pora, by wprawić w zachwyt pierwszym, historycznym awansem z grupy Ligi Mistrzów.

Bogacz z Razgradu

To najbardziej niesamowity z uczestników tegorocznej edycji Ligi Mistrzów. Nie tylko reprezentujący najmniejsze miasteczko w Champions League, 30-tysięczny Razgrad, choć mecze rozgrywa na obiekcie w Sofii, ale także najmłodszy, powstały przed trzynastu laty. Jeszcze pięć lat temu grał na boiskach trzecioligowych, teraz odwiedzi stadiony Realu oraz Liverpoolu. 

Za tak nieprawdopodobną podróżą z piłkarskiej prowincji Bułgarii na stadiony świata odpowiadają bracia Domusziew, potentaci w branży farmaceutycznej. Kiedy przejmowali klub, ten znajdował się w drugiej lidze. Z perspektywy paru lat możemy powiedzieć, że ich celem nie była żmudna dłubanina przy zespole i szkółce młodzieżowej, oni wybrali drogę na skróty. Już pierwszy sezon pod ich władaniem naznaczony był sporym sukcesem – historycznym awansem do najwyższej klasy rozgrywkowej. Następny stworzył kolejną szokującą historię – Łudogorec zdobył mistrzostwo kraju i stał się jedynym obok Levadii Tallin klubem, który dokonał tej sztuki jako kompletny debiutant.

Patrząc zresztą na ostatnie pięć lat tej drużyny, można dojść do wniosku, że tam nie mogą dziać się po prostu rzeczy zwykłe. Szturmem wzięli ligę i mistrzowskiej patery nie oddali do tej pory. Każdy następny tytuł wygrywali przewagą zaledwie punktu nad drugim zespołem, a łącznie w 93 dotychczasowych spotkaniach w pierwszej lidze goryczy porażki zaznali raptem 11-krotnie.

Tę dominację tłumaczy się środkami, jakie bracia Domusziew przeznaczają na ekipę. 7,5 miliona euro wydane, odkąd do Razgradu przybyli, jak na bułgarskie warunki robi imponujące wrażenie. Równie imponująca i niezwykła jest przygoda Łudogorca w europejskich pucharach. Debiutowali trzy sezony temu, a zdążyli już zagrać w fazie grupowej Ligi Europy, wyjść z niej z pierwszego miejsca, pokonać w 1/16 Lazio Rzym i dopiero w kolejnej rundzie uznać wyższość Valencii.


Tego lata wywalczyli awans do Champions League. I trzeba dodać, że oczywiście w kompletnie niesamowitych okolicznościach. W decydującym starciu ze Steauą Bukareszt w 119 minucie pojedynku drugą żółtą kartkę ogląda bramkarz bułgarskiej ekipy. Trener nie może już dokonać zmian, więc golkiperem zostaje obrońca Cosmin Monti. Pożycza strój i rękawice od rezerwowego bramkarza i w serii jedenastek broni dwa rzuty karne. Po meczu mówi przed kamerami: „Nikt nie byłby w stanie napisać takiej historii”. Mylił się. To futbol rozpisuje im zupełnie nieprawdopodobne i pełne dramaturgii scenariusze. Najwyraźniej upodobał sobie tę drużynę, a cała runda grupowa Ligi Mistrzów jeszcze przecież przed nimi.

wtorek, 9 września 2014

Tam, gdzie futbol nie ma znaczenia

„Gdy ludzie umierają, to nie jest łatwe, by pracować dalej. Musimy zdać sobie sprawę, że nie ma ważniejszej rzeczy od ludzkiego życia” – mówił dziennikarzom BBC Dmytro Czyhrynski, gracz Szachtara. Współczesna Ukraina w niczym już nie przypomina tej sprzed dwóch lat, tętniącej życiem i futbolową pasją. Obecnie jej wschodnie rubieże przypominają raczej cmentarzysko, a stadiony są zniszczone i opustoszałe.

Był drugi maja. W Odessie miejscowy Czernomorec szykował się na pojedynek z Metalistem Charków. Zanim jednak do niego doszło, fani zorganizowali pokojowy marsz poparcia dla Ukrainy, co po listopadowych wydarzeniach na Majdanie stało się tradycją przed każdym ligowym spotkaniem. Ale tego dnia, tak jak zresztą w kilku poprzednich, w tym nadmorskim mieście w powietrzu wyczuwało się napięcie. Uczestnicy marszu jeszcze nie zdawali sobie sprawy, że idąc ku arenie, lada moment zostaną zaatakowani przez agresywnie zachowujących się zwolenników Rosji. Nie wiedzieli, że pokojowy marsz wkrótce stanie się spektaklem nienawiści i przemocy, krwawą jatką.

Naoczny świadek opowiadał potem, że pierwszy zginął młody fan piłki nożnej, kibic. Dostał kulkę w klatkę piersiową. Zmarł na miejscu. Początkowa bijatyka szybko przerodziła się w strzelaninę i ogarnęła całą miejscowość. Tego dnia w Odessie zginęło łącznie 46 osób. Zwolenników i przeciwników Euromajdanu. Do dzisiaj rosyjsko-ukraiński konflikt pochłonął ponad dwa tysiące istnień. Śmierć we wschodniej części kraju stała się zwykłą codziennością. Śmierć swoimi ramionami otuliła również sympatyków futbolu. A wojenny chaos wdarł się do klubów i na obiekty piłkarskie.

W wojennym kotle

Dwa lata temu prawie milionowy Donieck tętnił życiem jak nigdy. Aktualnie to metropolia zniszczona i wymarła. Według opowieści lokalnych ludzi to miasto duchów. Dwa lata temu na ulicach Doniecka można było spotkać sympatyków piłki kopanej z niemal całej Europy. Teraz, jak pisał niemiecki reporter na łamach „Der Spiegel”, prędzej znajdziemy tam martwych ludzi. Śmierć bowiem czyha na progu, kula może dosięgnąć każdego, a mieszkańcy, nieufni nikomu, chowają się w prowizorycznych schronach. Dwa lata temu miasto wrzało, śpiewy i kibicowskie przyśpiewki nie ustawały. Dzisiaj nie ma tam prądu, bieżącej wody, a rebelianci wyłączyli wszystkie ukraińskie stacje telewizyjne.

Jeszcze dwa lata temu stadion Donbass Arena wyglądał na supernowoczesny, obecnie zaś przypomina opuszczony i zrujnowany gmach. Straszy wyglądem i podkreśla, że spór dotyczy wszystkich, nawet tych wyczynowo uprawiających piłkę. Zawodnicy, trenerzy oraz szefostwo Szachtara przebywają w oddalonym o setki kilometrów Kijowie, a mecze ligowe klub rozgrywa we Lwowie. Na pierwsze ich spotkanie w tym sezonie przyszło około 5 tysięcy sympatyków.

Póki co średnia widzów na obiektach wynosi niecałe 8 tysięcy. W poprzednich latach wahała się w granicach 11-12 tysięcy. Szachtar w ubiegłym sezonie oglądało przeszło 30 tysięcy ludzi. W tym to raptem 8 tysięcy. Nawet Dynamo Kijów straciło około 10 tysięcy widzów względem roku poprzedniego. W takich warunkach, w kraju ogarniętym konfliktem, nie ma mowy o normalnym futbolu.

Dwóch drużyn - Tawriji Symferopol oraz FC Sewastopolu - z anektowanego przez Rosję Krymu w szeregach ukraińskiej ligi już nie ma, cztery inne ze wschodnich rejonów nie mogą grać na swoich stadionach, a dla pozostałych celem nadrzędnym jest po prostu przetrwanie trudnych czasów. Już ubiegły sezon Ukraińcy ledwo ukończyli. Ostatnie mecze albo się nie odbywały, albo rozgrywano je przy pustych trybunach. Bieżący ostatecznie wystartował, lecz przez długi czas nie było wiadomo, czy w obliczu narastających problemów, w ogóle do tego dojdzie.

Na wojennej ścieżce

Nie lada wyzwaniem logistycznym było ulokowanie niektórych pierwszoligowców w bezpiecznych strefach. Wojenna zawierucha nie tylko zmieniła życie miejscowej ludności, ona cały tamtejszy futbol wywróciła do góry nogami  i utopiła w odmętach chaosu. Wspomniany Szachtar, tak jak pozostałe dwa kluby z Doniecka - Olimpik i Metalurg - wyprowadziły się do stolicy i Lwowa, pojedynki Zorii Ługańsk odbywają się w Zaporożu. Podsumowując: łącznie cztery ekipy opuściły region naznaczony sporem, a dwa kolejne zostały wcielone przez Rosję. Dodając do tego Arsenal Kijów, który zbankrutował, otrzymamy prawdziwy, niekontrolowany miszmasz.

Nie można zapomnieć, że strona finansowa zespołów również ucierpiała znacząco. Wielu bowiem właścicieli - tych zamożnych, zazwyczaj ze wschodniej części państwa, popierających Janukowycza - zbiegło z kraju, pozostawiając swoje drużyny własnemu losowi. Siergiej Kurczenko, miliarder, boss Metalistu Charków, uciekł z ojczyzny w listopadzie 2013 roku i przestał wspierać swój zespół. Wkrótce odeszli z niego kluczowi gracze, a wraz z nimi dyrektor sportowy, znany z pracy w Tottenhamie oraz Chelsea, Frank Arnesen.

Taki masowy exodus zawodników nie nastąpił jedynie w Charkowie. Dla przykładu: z Chernomorca Odessa odeszło ich pięciu. W tym przypadku głównym powodem nie były pieniądze, a raczej obawa o własne bezpieczeństwo. Bo strach zadomowił się nie tylko w umysłach Ukraińców, zwykłych obywateli, ale także zajrzał prosto w oczy obcokrajowcom, gwiazdom tamtejszych ekip.

Gdy w lipcu pięciu Brazylijczyków i jeden Argentyńczyk z Szachtara przebywający na zgrupowaniu we Francji, odmówili wylotu na Ukrainę, to nie dlatego, że takie było ich widzimisię – Rinat Achmetow oraz Mircea Lucescu winowajcę widzieli w osobie agenta zawodników, Kia Joorabchiana – lecz dlatego, że niecałe 60 kilometrów od Doniecka zestrzelono malezyjski samolot, a kilkadziesiąt dalej trwały regularne walki.

Inny z Brazylijczyków, Edmar, który przyjął obywatelstwo Ukrainy, zdaniem mediów otrzymał w lipcu powołanie do armii. Boisko miał niebawem zamienić na front wojenny. Informacje te okazały się jednak nie do końca rzetelne i sam zawodnik nie musiał stawić się w wojsku. Piłkarz, który miał zostać żołnierzem, pozostanie - przynajmniej na razie - nadal piłkarzem. Obrazuje to, jak dalekie od normalnych są tam nastroje.

Futbol w czasach wojny

Na Ukrainie futbol, polityka, media i inne aspekty życia stanowią system naczyń połączonych. Siergiej Sapsay, kibic Worskły Połtawa, klubu, którego prezydent został zastrzelony we własnym domu, stwierdził na łamach serwisu theeurodaily.com, że w jego ojczyźnie nie ma piłki bez polityki. Bo oligarchowie, będący ważnymi figurami na scenie politycznej, decydują nie tylko o losach swoich zespołów, ale pośrednio również o losach całego państwa. Toteż samemu futbolowi przypisują istotną rolę. Chyba zbyt istotną.

Szef Dynama Kijów, Ihor Surkis, w kwietniu w magazynie „World Soccer” głosił: „Sądzę, że piłka potrafi zjednoczyć nasze państwo. Wszyscy chcemy żyć w przyjaznym kraju. Jestem pewien, że może ona zapewnić nam środki, by tego dokonać”. Nie sądził chyba, że to, co wtedy przypominało dopiero zarzewie konfliktu, przybierze wkrótce formę ustawicznych, krwawych walk.

Bo w rejonach, gdzie miasteczka wyglądają na wymarłe, z doszczętnie zniszczonymi domami, dziurami wielkości kraterów na ulicach, gdzie mieszkańców się porywa, torturuje lub morduje, gdzie nie posiadają wody i prądu, telefony nie działają, a w powietrzu na każdym kroku czuć zapach śmierci, futbol jest z pewnością ostatnią rzeczą o jakiej się myśli. Piłka nożna nie ma i nie będzie miał wpływu na to, czy ta wojna już się zakończyła i rzekomy rozejm okaże się trwały. Przynajmniej trwalszy niż niektóre z zapewnień Putina i jego świty, które często były tylko słowami rzuconymi na wiatr.


Obserwując to, co dzieje się na Ukrainie, ogarnia mnie zwyczajna bezsilność. Bezsilność, że człowiek po raz kolejny sięga po środki ostateczne. Dwa lata temu ukraińska ziemia radowała się piłkarskim świętem, bezprecedensowym w jej historii. Obecnie łzy szczęścia ustąpiły łzom smutku, a ta przesiąknięta teraz nienawiścią, strachem i przemocą ziemia spływa krwią. Kluby, trenerzy i piłkarze próbują zachować resztki normalności w miejscu, gdzie o normalność dzisiaj tak szczególnie trudno. Futbol nie ma tam już jakiegokolwiek znaczenia. Nie w regionach, gdzie zginęło prawie trzy tysiące ludzi. 

sobota, 6 września 2014

Piłkarze ze Skały

Magoty gibraltarskie to jedyne, dziko żyjące małpy w Europie. To także prawdopodobnie jedyni mieszkańcy Gibraltaru, którzy nie przejawiają zainteresowania futbolem. Bo jeśli wierzyć statystykom to, co osiemnasty człowiek z tego kraju gra w piłkę, a w ogóle co dziesiąty jest bardziej lub mniej zaangażowany w futbol. Na całej planecie trudno zatem byłoby odnaleźć skrawek ziemi równie zafascynowany tą dyscypliną.

Nazywany potocznie „Skałą”, bo nad tym niewielkim państewkiem góruje Skała Gibraltarska, rok temu stał się najmniejszym pod względem liczby ludności krajem zrzeszonym w UEFA – trochę więcej mieszkańców niż w Zakopanem. I najmniejszym pod względem powierzchni – pięciokrotnie mniejszy od Bełchatowa. W tym maleństwie piłkę kopie 600 zawodników, graczy wszystkich kategorii wiekowych jest tam 1650, a klubów 22. To pokazuje, jakie futbolowe kuriozum stanie w niedzielę naprzeciwko Polski.

Don Kichot z Gibraltaru

Choć tamtejsza federacja jest jedną z najstarszych na świecie – siódma najstarsza – założoną w 1895, choć piłka zawędrowała do nich wcześniej niż do Hiszpanii, to do rodziny UEFA wstąpili dopiero w maju ubiegłego roku. Batalię o przystąpienie do tej organizacji toczyli od prawie dwóch dekad, a głównym jej wrogiem przez te lata była, wciąż roszcząca sobie prawa do tego spłachetka ziemi, Hiszpania.

Walka z państwem okalającym Gibraltar zewsząd oraz ze związkiem futbolowym zdecydowanie potężniejszym i bardziej wpływowym, mogła przypominać walkę z wiatrakami. Pierwsze wnioski składali pod koniec ubiegłego wieku. Szyki skutecznie pokrzyżowała im wówczas właśnie Hiszpania, która nie chciała doprowadzić do utworzenia w pełni samodzielnego organu piłkarskiego tuż obok jej granic, co mogłoby zainspirować do podobnych czynów od dawna podkreślające swoją niezależność Kraj Basków oraz Katalonię.

Następną aplikację, którą złożyli w 2007 roku, poparły raptem trzy państwa - Irlandia, Szkocja oraz Walia - ale rozgoryczenie Hiszpanów już wtedy było tak duże, że grozili wycofaniem wszystkich klubów z europejskich rozgrywek. Pierwszej dawki goryczy zaznali jednak dopiero w 2011, kiedy to UEFA przyznała Gibraltarowi tymczasowe członkostwo, które zezwoliło im na zgłaszanie reprezentacji do lat 17 i 19 w oficjalnych międzynarodowych turniejach. A solidną, gorzką pigułkę musieli przełknąć 24 maja 2013 roku. Gibraltar w końcu dopiął swego, przeciwko jego dołączeniu do UEFA, oprócz Hiszpanii, głosowała jedynie Białoruś.

Wyspa, która wyspą nie jest

Tego dnia ten maleńki kraj upajał się szczęściem. Ogłoszono dzień wolny od pracy, a ludzie wyszli na aleję Winstona Churchilla, by świętować. Ostatnio taka radość zapanowała u nich ponoć pięć lat temu, kiedy ich rodaczka, Kaiane Aldorino, została wybrana na miss świata. Albo w 2007 roku, gdy odnotowali swój największy piłkarski sukces – wygrali turniej Island Games, w finale pokonali wyspę Rodos, chociaż przecież sami wyspą nie są.

Niedzielnym wieczorem ujrzymy zatem prawdziwą futbolową osobliwość, która jeszcze do niedawna biła się w nieoficjalnych rozgrywkach z St. Pauli, Tybetem, Cyprem Północnym czy Minorką. Gdzie nie ma trawiastego boiska, a jedyne pełnowymiarowe na obiekcie Victoria Stadium ma sztuczną nawierzchnię. Drugie pełnowymiarowe należy do ministerstwa obrony.

To piłkarska anomalia, o której dobrze się pisze i snuje ciekawe opowieści, bo tylko tam niecodziennych wydarzeń i niespotykanych nigdzie indziej rzeczy jest pod dostatkiem. Na wspomnianym, 5-tysięcznym stadionie Victoria, nieposiadającym miejsc siedzących, odbywają się wszystkie mecze ligowe. A kolejkę ligową gra się tego samego dnia, najczęściej od godziny 16 do 22. Spotkania międzypaństwowe zaś Gibraltar rozgrywa na portugalskim Estádio Algavre, gdzie zmieściliby się wszyscy jego mieszkańcy.

Drużyna strażaków, policjantów i celników

Na osobną uwagę zasługuje tamtejsza reprezentacja, temat równie wdzięczny, co cały Gibraltar. Przed pierwszym oficjalnym meczem ze Słowacją reprezentanci „Skały” odwiedzili miejscowe centrum handlowe, aby zaopatrzyć się w odpowiednie obuwie sportowe, gdyż nigdy nie grali na trawiastym boisku. To w ogóle futbolowy kopciuszek w sensie dosłownym, bo w jej kadrze odnajdziemy zdecydowanie więcej amatorów, a profesjonalistów pełną gębą próżno tam szukać.

W obecnym składzie Gibraltaru znajdziemy dwóch zawodników z angielskich muraw – Jake’a Goslinga z występującego w Conference League Bristol Rovers oraz Scotta Wisemana z trzecioligowego Preston North End – a także po graczu z ligi izraelskiej, Liama Walkera, i walijskiej, Davida Artella. Kapitanem ekipy jest natomiast Roy Chipolina, celnik z zawodu, bramki strzeże zaś strażak Jordan Perez, a najgroźniejszy zawodnik, napastnik Kyle Casciaro - według Allena Buli, selekcjonera, nadawałby się do gry nawet w Premier League - to z kolei policjant.

Swoje pięć minut w Gibraltarze miał za to inny gracz z Premier League Danny Higginbotham. Jedyny przywdziewający jego koszulkę, który powąchał murawy na tak wysokim szczeblu. Wychowanek Manchesteru United, występował m. in. Stoke, Southamptonu i Sunderlandu, debiutował w meczu międzypaństwowym w wieku 34 lat, a powołanie otrzymał niejako przez Twitter. To za jego pomocą Allen Bula skontaktował się z Higginbothamem, dla którego jest on zresztą wujkiem.

Dzisiaj wychowanka „Czerwonych Diabłów” w zespole już nie ma. Gibraltar to zatem ekipa cierpiąca na niedobór zawodowych graczy. „Czasami mamy ustalony trening i nagle niektórzy zawodnicy zostają wezwani do roboty, więc ich tracę. To przypomina trochę koszmar” – żalił się Bula na łamach magazynu „When Saturday Comes”. Profesjonalistów nie brakuje natomiast na zapleczu reprezentacji, które stanowią asystenci, skauci, analitycy, fizjoterapeuci, masażyści, kręgarze oraz dietetycy.

Kopciuszek wybiera się na bal

Nad tym zlepkiem udającym wyczynową drużynę, próbuje zapanować wspomniany Bula. Szkoleniowiec, który pracę w szkółce juniorskiej w Koszycach, gdzie wynalazł dla piłkarskiego świata Nemanję Maticia, rzucił na rzecz darmowej we własnej ojczyźnie. Teraz odgrywa rolę rzeźbiarza, starającego się uformować coś z bezkształtnej bryły.

Nie zamierza jednak narzekać. Jego podejście do pracy i nastawienie sytuują się na przeciwległym do malkontenctwa i czarnowidztwa biegunie. Celuje bowiem w baraże, wylosowanie Polski, Irlandii czy Szkocji nie oznacza wcale dla niego przeszkody nie do przejścia. Mocna wierzy, że Gibraltar będzie pierwszym z maluczkich, który zajrzy na turniej futbolowych olbrzymów. A w dalszej perspektywie chce wedrzeć się do najlepszej 50 światowego rankingu, choć jak na razie w klasyfikacji FIFA jego zespołu w ogóle nie ma.


I najwyraźniej nie rzuca słów na wiatr, bo ogłosił, że jeśli wyznaczonych sobie celów nie osiągnie, to będzie pierwszym, który odejdzie. Może więc Gibraltar to kopciuszek, ale taki, który na piłkarski bal planuje się wprosić, zaczynając od solidnego kopniaka w drzwi. Oby Polska, kraina tak łaskawa dla futbolowych amatorów różnej maści, na tym zapowiadanym wejściu smoka nie ucierpiała za bardzo.