poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Zjednoczeni przez 90 minut

„Śmierć jest tutaj sposobem życia” – mówił jeden z reprezentantów. Drugi opowiadał: „Wojna była wszystkim, co mieliśmy”. Sudan Południowy to najmłodsze państwo świata. O wolność walczył ponad pięćdziesiąt lat. Niecały rok po uzyskaniu samodzielności powstała tam piłkarska reprezentacja, również najmłodsza na planecie. Ale dzisiaj nie ma po niej już śladu.

Radość z wolności jest obecnie tylko dalekim, mglistym snem, bo Południowi Sudańczycy w nadzwyczaj krótkich dziejach swojego kraju zdążyli przeżyć wojnę domową, pozorne zawieszenie broni, a przed nimi widmo kolejnego krwawego sporu. Pokoju w sezonie zabijania starczyło raptem na jeden mecz.

Dzień z życia

9 czerwca 2011 roku był prawdopodobnie zwyklejszym dniem dla niemal całej ziemskiej populacji. Jednak nie dla Sudanu Południowego, który właśnie ogłaszał swoją niepodległość. To był pierwszy dzień, który rozjaśnił mroki jego przeszłości, ciągnącego się bez końca, najdłuższego konfliktu zbrojnego w Afryce. Skąpany we krwi od 1956 roku, prześladowany przez czystki etniczne oraz represje religijne, pogrzebał na swojej ziemi przeszło 2,5 miliona istnień. Dopiero rok 2011 przyniósł, jak się miało okazać, tylko chwilowe wytchnienie.

Późniejszy selekcjoner drużyny narodowej, Zoran Đorđević, na łamach „The China Post” tak opisywał atmosferę towarzyszącą obchodom niepodległości: „Gdy Sudan Południowy świętował swoją pierwszą rocznicę, wciąż wyczuwało się ból i smutek, ludzie nadal cierpieli, odczuwali tęsknotę za matkami, ojcami, siostrami czy braćmi, którzy zginęli”.

W maju 2012 trafia w szeregi FIFA. Jeszcze tego samego roku debiutuje na arenie międzynarodowej remisem 2-2 z Ugandą. Zespół uformowany naprędce z ograniczonych zasobów, ponieważ południowcy występujący w klubach z północy nie otrzymywali zezwoleń, składał się z graczy, którzy stracili bliskich na wojnie. Reporterom „The Guardian” tłumaczyli, jak niewymuszoną przyjemność czerpali teraz z samych występów: „Gramy tutaj z miłości do piłki. To najlepsze medium łączące ludzi”. Według nich każde państwo potrzebuje reprezentacji. A ta rodziła się tam w prawdziwych bólach.

Wszyscy zaczynamy od zera

W Sudanie Południowym nie było niczego – prądu, dróg, budynków – i brakowało wszystkiego, tym bardziej tego, co niezbędne, by uprawiać futbol – obuwia, piłek, bramek i boisk. Przez lata wojny nikt nie śmiał nawet marzyć o grze w piłkę: „Po prostu się nie dało. Za bardzo baliśmy się, że zostaniemy zaatakowani” – opowiadał w audycji dla „Capital Sports FM” Moses Bush, 18-latek uczęszczający na ćwiczenia do akademii w stolicy, Jubie.

Tam też znajduje się jedyny w państwie stadion. Ale zdaniem selekcjonera Sudanu w sezonie 2009-2010, Anglika Stephena Constantine’a, tamtejsza murawa nie nadawała się do biegania: „Nie wiem, czy można to nazwać stadionem, a boisko przypomina raczej pole bez choćby źdźbła trawy” – opisywał w rozmowie z CNN. Wtedy pomocną rękę wyciągnęła korporacja z Chin wydobywająca w tym regionie ropę. To dzięki niej udało się doprowadzić murawę do stanu użyteczności.

Sudan Południowy musiał więc zaczynać od zera. Powołano nową federację futbolową, która od zera formowała ligę i organizowała rozgrywki, tworzyły się kluby i obiekty sportowe, narodowy jak już wspomniano wymagał gruntownego remontu, szkolono i rekrutowano sędziów, fizjoterapeutów, trenerów, a zawodników trzeba było szukać w okolicznych wioskach. Oliver Mori Benjamin, prezydent związku, w wywiadzie z  CNN mówił: „Zaczynamy od zera. Nie mamy nic w naszych rękach, startujemy tak jak nas Bóg stworzył”.

Trener od spraw beznadziejnych

W takiej rzeczywistości mógł sobie poradzić jedynie szkoleniowiec od spraw beznadziejnych. I tak do tej krainy przybył Zoran Đorđević. Trenerski obieżyświat, które przez trzy dekady swojej kariery odwiedził chyba każdą zapchloną piłkarską dziurę na globie, pracował w około trzydziestu zapomnianych przez Boga miejscach i zdobywał trofea tam, gdzie nawet diabeł bałby się powiedzieć dobranoc. Począwszy od Churchill Brothers, drużyny z Indii – pierwszy w ogóle obcokrajowiec zasiadający w Indiach na ławce trenerskiej – z którą sięgnął po tytuł mistrzowski, przez Bangladesz z którym pojechał na South Asian Games i wygrał pierwszy od jedenastu lat dla tego kraju złoty medal, po co najmniej trzynaście innych dziwnych reprezentacji typu Jemen, Kuwejt czy Filipiny.

Nazywany żartobliwie Brianem Cloughoviciem ze względu na swój niewyparzony język i krnąbrny charakter, to prawdziwy pasjonat – chyba odpowiedniejszym określeniem byłoby szaleniec – dla futbolu zdolny poświęcić absolutnie wszystko. Trenując bowiem Sudan Południowy, był szkoleniowcem, psychologiem, motywatorem, krzewicielem idei jedności i pokoju, skautem, działaczem, organizatorem i złotą rączką w jednym.

Aby szukać graczy, jeździł publicznym autobusem bądź łapał stopa i odwiedzał wioski, w dodatku bez jakiejkolwiek mapy drogowej, gdyż lokalni ludzie wyjaśniali mu, że to nie Europa i że tutaj nie ma po prostu mapy. Co więcej, siedzibami tamtejszych klubów okazywały się najczęściej baraki lub szopy, służące za szatnie, biura i sypialnie, gdzie można było jednocześnie rozgrzewać się przed meczem, odpoczywać po nim, myć, spać albo dyskutować o taktyce. Za boiska zaś uznawano piaszczyste coś, co w żaden sposób nie przypominało normalnej murawy.

Niezrażony dziwacznymi przeciwnościami losu lepił drużynę narodową i kiedy wyłapał już największych okolicznych zdolniachów, a zespół był gotowy do udziału w swoim pierwszym poważnym turnieju piłkarskim, CECAFA, na horyzoncie złożonym z samych problemów pojawił się jeszcze jeden, ten z rodzaju nierozwiązywalnych. Początkowe utarczki słowne Zorana z prezydentem federacji przerodziły się w kłótnie, a potem w coś zdecydowanie więcej. Na kilkanaście dni przed Pucharem CECAFA decyzją władz stadion zamknięto na cztery spusty, a ekipa musiał ćwiczyć na lokalnych klepiskach. Wzburzony selekcjoner w rozmowie z „Daily Mail” wygrażał: „To państwo sabotuje działania młodych ludzi, którzy posiadają wielkiego ducha i talent. To jest zwykłe przestępstwo”.

Wieczna wojna

A zaczęło się od ropy naftowej, której wydobycia Sudan Południowy zaprzestał ze względu na niekorzystny układ z północą. Gdy kurek zakręcono, w regionie którego dochód w 98% pochodzi z ropy, nie było pieniędzy na nic, tym bardziej na futbol. Takiego stanu rzeczy nie mógł pojąć Serb, który od dobrych paru miesięcy nie pobierał pensji, przeżył malarię, przeleżał w szpitalnym łóżku miesiąc i cały swój zapał nadal kierował wyłącznie na zespół oraz zbliżający się turniej.

Kiedy po godzinach negocjacji wyprosił w końcu u oficjeli sudańskiej federacji, żeby ci otworzyli obiekt, okazało się, że na boisku nie ma bramek. Te znajdowały się po drugiej stronie miasta. Kłopotów przysporzył również ich transport, gdyż pierwsza ciężarówka była za mała. Gdy wreszcie znalazła się większa, podczas przewozu bramki uszkodzono.

Wojna z szefem związku piłkarskiego nie miała końca, ten za żadne skarby nie chciał się zgodzić, by drużyna wzięła udział w rozgrywkach w Ugandzie. Đorđević sam osobiście wziął się za zbiórkę pieniędzy i organizację wyjazdu. Po godzinach sporów dopiął swego - ekipa pojechała na turniej. Zanim wybiegła po raz pierwszy na murawę, na miejscowym bazarze zaopatrzyła się w obuwie. Kiedy rywalizacja zaś dobiegła końca, stało się jasne, że nie ma biletów w drugą stronę dla niektórych kadrowiczów. Do akcji po raz kolejny wkroczył Serb.

Powrót do ojczyzny jego podopiecznych nie był jednak miły. Stadion ponownie zamknięto, a Đorđević po trzech porażkach bez choćby jednego strzelonego gola, stał się persona non grata w Sudanie Południowym. Wkrótce pożegnał się z posadą. I nie było to najgorsze, co kraj wówczas spotkało.

Czas zabijania

W grudniu ubiegłego roku Sudan Południowy wpadł w sidła następnej wojny domowej. Koszmar minionych lat powrócił. Łzy radości i szczęście z 2011 roku dwa lata później zastąpiło cierpienie i krew. Ludzie mieli marzenia, plany, pragnienie lepszego jutra – o tym wszystkim zawodnicy wspominali na każdym korku - a teraz nie mają jedzenia, wody, dachu nad głową, a ich życie sprowadza się jedynie do walki o przetrwanie. Z obietnic świetlanej przyszłości nie pozostało nic, a przecież Sudan Południowy posiada największe złoża ropy w Afryce.

Miliony głodujących, pozbawionych domów, emigrujących z ojczyzny i prześladowanych, setki tysięcy zamordowanych – zdaniem ekspertów obecny konflikt cofnął w rozwoju państwo o całą dekadę. Znowu działy się tam dantejskie sceny, według relacji świadków niejednokrotnie, aby ujść z życiem uciekali w głąb rzek, gdzie ukrywali się godzinami. Miasta niegdyś tętniące życiem zostały doszczętnie zniszczone i stały się osadami duchów.


Sudan Południowy w swej krótkiej historii wolności i paskudnie długich dziejach terroru przeżył już najwidoczniej chwile spokoju, był zjednoczony przez tyle, ile trwa jeden mecz – przez 90 minut. Teraz nastał tam czas zabijania.

piątek, 18 kwietnia 2014

Chłopak, który oszukał Twitter

Dominic Jones zjadł zęby na pracy skauta, obserwował mecze setkami, jeździł po całym kraju, do domu wracał późną nocą. Dodatkowo pisywał artykuły dla serwisu goal.com. Samuel Rhodes z kolei to dziennikarz-freelancer, który robił materiały dla najpopularniejszych tytułów prasowych Anglii. Z powodzeniem prowadził również profil na Twitterze, tam w ciągu kilku miesięcy dorobił się dwudziestu tysięcy obserwatorów. Ale Dominic i Samuel to jedna i ta sama osoba – to 17-latek, który zadrwił z piłkarskiego świata.

Fałszywa tożsamość

Sam Gardiner – zwykły chłopak, uczeń i mieszkaniec północnej dzielnicy Londynu Barnet, po godzinach wzięty redaktor sportowy, rozprawiający o taktyce i dyskutujący o ruchach transferowych m. in. z zawodnikami Wigan Athletic. Dzieciak, którego ojciec prowadzi własny biznes, a matka sprzedaje wyroby skórzane, uznanie zyskał dzięki swojemu wirtualnemu alter ego, wspomnianemu Samuelowi Rhodesowi.

Najpierw chciał być Dominickiem Jonesem, byłym futbolowym skautem i żurnalistą goal.com. Jego pierwsze alter ego zniknęło jednak dosyć szybko, bo jeden z prawdziwych współpracowników portalu poinformował o oszustwie. Młody Anglik, początkowo wystraszony rzekomym łamaniem prawa, nabrał werwy, gdy wyczytał, że tworzenie fikcyjnych kont nie jest przestępstwem.

Wobec tego niezrażony poprzednim niepowodzeniem, wyznaczył sobie następny cel - zdobyć 50 tysięcy followersów na Twitterze. Ponownie stworzył nieprawdziwy profil, a jako avatar posłużyło mu zdjęcie mężczyzny reklamującego biżuterię Origami Owl. Podpatrzył w jaki sposób swoimi kontami zarządzają najbardziej znani publicyści i zaczął robić karierę dziennikarza z własnej sypialni.

James Bond piłkarskiego Twittera

Na przestrzeni paru miesięcy dorobił się 20 tysięcy obserwatorów. Tak dużą popularność zawdzięczał informacjom transferowym, rzekomo dostarczanym z pierwszej ręki. Jego zdaniem wystarczyło trochę sprytu, szczypta wyobraźni i spora dawka wiedzy o europejskim futbolu: „Miałem formuły plotek transferowych, które zdawały się działać. Chelsea od dawna szuka nowego Didiera Drogby, United zaś pragnie znaleźć następcę Paula Scholesa, a Arsenal czyha na okazje. Wiedziałem, kto mógłby przejść do tych drużyn, ponieważ oglądam mnóstwo spotkań. I to dlatego tyle plotek coś w sobie miało. Odkryłem pewne trendy i wykreowałem rynek” – chwalił się w „The Guardian”.

Prawdę powiedziawszy Gardiner, czy raczej Rhodes, częściej chybił, niż trafiał w punkt. Donosił, że Arsenal jest bliski finalizacji transferu Gonzalo Higuaina, a Stevan Jovetić jest już na dobrej drodze do Londynu i „Kanonierów”. W zasadzie trafił raptem raz, lecz za to w samą dziesiątkę. Swoistym proroctwem okazała się wzmianka z listopada 2012 roku, że zgodnie ze słowami osoby związanej z Chelsea Roberto Di Matteo na dniach straci posadę. Tak też się stało – 24 godziny później.

„Miałem wyjątkowe szczęście” – tłumaczył, ale od tego właściwie wszystko się zaczęło. Rosnąca lawinowo popularność i znaczny kredyt zaufania, pozwoliły mu na dyskusje z zawodnikami Premier League. Z graczem Wigan, Jamesem McArturem rozmawiał o możliwych roszadach w klubie. Wówczas przyjaciel McArtura z zespołu Grant Holt zainteresowany był plotkami transferowymi na jego temat.

Młody Anglik tymczasem wszystkiego dokonywał z własnego pokoju, nie wychodząc nawet z domu. Chwalił się wywiadem z Yohanem Cabaye - pytania mieli wymyślać czytelnicy, a on na poczekaniu tworzył odpowiedzi. W jego wiadomości wierzyli profesjonalni reporterzy. Kiedy donosił, że Mohamed Salah leci do Liverpoolu, by dopiąć transakcję wartą 9 mln funtów, news natychmiast podchwyciła stacja telewizyjna Al Jazeera i przekazała dalej.

Ćwierkać każdy może

Gardiner oszukiwał piłkarski świat paroma uderzeniami w klawiaturę i kilkoma kliknięciami myszki. Po raz kolejny wpadł, gdy w jego historyjki kupiło przeszło 20 tysięcy ludzi i posiadał więcej fanów na Twitterze niż niejeden prawdziwy żurnalista. Został przyłapany przez współpracowników „Daily Telegraph”, to m. in. dla nich ponoć pisywał teksty, bo w rzeczywistości nikt taki tam nie pracował.  

„Chciałem zaistnieć, coś udowodnić. To frustrujące, że nikt ciebie nie słucha, tylko dlatego, że jesteś dzieciakiem. Kocham futbol, uwielbiam o nim rozmawiać i pragnąłem dzielić się moimi opiniami z jak najliczniejszym gronem osób” – wyjaśniał w wywiadzie z BBC.

Dla publicystów „Daily Telegraph” i graczy Wigan Athletic całe wydarzenie do dzisiaj budzi zakłopotanie, które potrafią zbywać jedynie milczeniem. To prawdopodobnie dlatego, że dali się wykiwać – nie tylko zresztą oni – dzieciakowi z godną pozazdroszczenia odwagą i wyobraźnią. Jeśli ktoś wygrał w tej sprawie, to z pewnością chłopak, który obecnie współpracuje z Yakatak Soccer, firmą tworzącą aplikacje piłkarskie na telefony, i prowadzi jej konto na Twitterze.


Może więc jest tak, jak pisał swego czasu na łamach „The Guardian” Barney Ronay – w dzisiejszych czasach każdy z nas jest dziennikarzem sportowym. Nawet kierowca autobusu jest dziennikarzem sportowym, tyle że kierującym autobus. Przykład Sama Gardinera chyba to potwierdza. On pierwsze dziennikarskie szlify zbierał przecież w swojej sypialni.