poniedziałek, 24 lutego 2014

Terek Grozny powstały z ruin

Przeżyło dwie wojny oraz niezliczoną ilość zamachów bombowych, przez kilkanaście lat permanentnie niszczone i niemal zrównane z ziemią, w 2003 roku dochowało się niechlubnego tytułu najbardziej zrujnowanego miasta na planecie. Dziś Grozny to już zupełnie inne miejsce, to jak bilet do innego świata. A w parze ze wskrzeszaniem z martwych całej krainy, szło także stawianie na nogi piłkarskiego klubu.

Soczi nie była pierwsza i jedyna na odległym Kaukazie. Putin nie zaczął stawiać swojego sportowo-infrastrukturalnego imperium od gospodarza tegorocznych Zimowych Igrzysk Olimpijskich i na nim z pewnością nie poprzestanie, kiedy za pasem mundial w Rosji. W nieodległej Machaczkale wielomilionowa futbolowa inwestycja jednak upadła, gdy z finansowania wycofał się Sulejman Kerimow. To, co nie powiodło się w Dagestanie, na razie udaje się w pobliskiej Czeczenii, w Groznym. Tam, tak jak w Soczi wioska olimpijska, miasto powstało niemal od podstaw. I identycznie - od zera - budowano również Terek.

Feniks Putina

Wojny z Rosją doszczętne zniszczyły Czeczenię, a samo Grozny znajdowało się w stanie agonalnym. Terek zaś na początku lat dziewięćdziesiątych zmuszony był do znalezienia bezpieczniejszego regionu niż swój macierzysty. Mecze „u siebie” rozgrywał więc na stadionie w oddalonym od prawie 300 kilometrów Piatigorsku. Kiedy w 1994 roku Jelcyn zarządził inwazję na zbuntowany obszar, koniec zdawał się bliski. W następnym roku piłkarskie życie zakończył klub.

Niespodziewany powrót do świata żywych nastąpił już sześć wiosen później. Podobnie zresztą jak całej krainy. Od momentu ugody z Putinem, który umieścił tam prorosyjskiego prezydenta, Achmata Kadyrowa, rozpoczęła się odbudowa Groznego i Tereku. Miasto piękniało w oczach, ale drużyna przeżywała wzloty i upadki.

Na przestrzeni paru lat Grozny stało się metropolią odrodzoną, z luksusowymi apartamentowcami i wieżowcami sięgającymi nieba, z wybudowanymi na nowo sklepami, eleganckimi restauracjami, odnowionymi parkami, odrestaurowanymi kamienicami i osiedlami, z kilometrami nowiuteńkich dróg i nowoczesnymi mostami. Terek w tym czasie dwukrotnie awansował do pierwszej ligi, raz zaznał goryczy spadku, lecz obecnie jest na fali wznoszącej. Z sezonu na sezon pnie się coraz wyżej w tabeli, a od 2011 roku gra na nowym, trzydziestotysięcznym obiekcie.

Tego procesu stopniowej rekonstrukcji stolicy Czeczenii i zespołu nie zakłócił nawet udany zamach na Achmata Kadyrowa - w 2004 roku zginął na stadionie podczas obchodów - bo schedę po nim przejął jego syn, Ramzan, który kontynuuje dzieło zapoczątkowane przez ojca. Jeszcze tego samego roku Terek świętował swój największy jak do tej pory sukces piłkarski – zdobycie Pucharu Rosji. Po raz pierwszy dokonała tego drużyna spoza pierwszej ligi, w finale pokonując Krylię Sowietow 1:0, chociaż wielu do dziś twierdzi, że triumf ekipy z Groznego był podarunkiem od władz. W samej Czeczenii sukcesu nie świętowano hucznie, gdyż doskonale wiedziano o koneksjach z Moskwą.

Nie byłoby bowiem ponownych narodzin miasta i osiągnięć drużyny, gdyby nie dotacje od parlamentu - podobno każdego roku z państwowej skarbnicy trafiają tam miliardy. To Putin doprowadził do sfinansowała budowy obiektu. To dzięki wsparciu rządu Terek mógł pozwolić sobie na zatrudnienie Ruuda Gullita, pobierającego dwumilionową gażę. Grozny i Terek powstały z popiołów niczym feniks, ale trzeba wiedzieć, że to feniks, którego w garści trzyma Putin.

Grozny nie taki groźny?

Niektórzy są święcie przekonani, że Terek w najbliższym czasie, choćby nie wiadomo jak słaby piłkarsko, nie spadnie z ligi, ponieważ taka jest wola dwóch osób pociągających za sznurki – głowy państwa i Kadyrowa. A klub, futbol i w ogóle sport pełnią centralną rolę w odświeżonym wizerunku regionu. Jego prezydent przed kamerami BBC mówił: „W Europie piszą, że jestem zły, że generalnie cała Rosja jest zła i że nie ma tutaj normalnego życia, lecz teraz udowadniamy, że w milionowej republice rozwijamy sport, edukację i kulturę. Budujemy uczciwą przyszłość”.

Jemu tak bardzo zależy na futbolu, że niedawno zaprosił do Groznego reprezentację Brazylii, która w 2002 roku wygrała mistrzostwa w Korei Południowej i Japonii. W pokazowym spotkaniu naprzeciwko niej stanął zespół posiadający w składzie Lothara Matthäusa oraz samego Ramzana w roli kapitana. Zgodnie z jego słowami głównym celem widowiska było zademonstrowanie, że Czeczeńcy są pokojowym narodem, a ich terytorium wolne od przemocy.

Te słowa odbiegają jednak nieco od rzeczywistości. Czeczenia to ciągle nie jest w pełni bezpieczna kraina, a Grozny może przypominać metropolię wyjętą wprost z orwellowskiej wizji przyszłości, gdzie wszystkiego, 24 godziny na dobę, pilnuje oko kamery. Zawodnicy Tereku miasto odwiedzają jedynie w dniu meczów i nigdy nie wychodzą poza hotel oraz stadion. Na co dzień trenują w oddalonym o 200 kilometrów ośrodku treningowym w Kisłowodzku.

Nad wszystkim pieczę sprawuje wspomniany Kadyrow, dla którego Terek jest oczkiem w głowie i miejscem, w którym upust znajdują jego najśmielsze ambicje. Wielokrotnie głosił, że chce uczynić z niego najlepszy klub w kraju i Europie, pragnie, aby stał się drugą Chelsea. Ale rezultatów wielkich planów póki co w ogóle nie widać. Zatrudnienie Gullita okazało się pomyłką, a w zespole wciąż brakuje rozpoznawalnych w świecie piłkarskim nazwisk, na niczym spełzły m. in. próby zakontraktowania Diego Forlána.

Dr Jekyll i pan Hyde

Za rozwój ekipy i całego regionu odpowiada człowiek będący niegdyś rebeliantem. Zaciekły przeciwnik Rosji w pewnym momencie zmienił jednak strony konfliktu i zamiast dalej walczyć z rywalem, zaczął z nim wspólnie w Czeczenii władać. Teraz to do niego w republice należy ostatnie słowo i tylko on posiada zdolność zamiany słów w czyny.

O dobro drużyny dba osoba budząca duże kontrowersje. Według jego nieprzyjaciół publicznie przybiera maskę i dopiero za kulisami władzy pokazuje swoje prawdziwe oblicze. Dobroczyńcą zespołu jest człowiek przez międzynarodowe organizacje humanitarne oskarżony o korupcję i stosowanie tortur względem separatystów, a przez brytyjski wywiad uważany za mordercę politycznych oponentów - w trakcie jego rządów bez śladu zniknęło już przeszło trzy tysiące ludzi. Nawet wśród części rodaków ma nienajlepszą opinię, ponoć widzą w nim kapitalistę uległego Moskwie, truchlejącego na samą myśl o gniewie Putina.

W swoim królestwie rządzi jednak twardą ręką: decyduje o tym, jak mają się ubierać kobiety; organizuje regularne obławy na partyzantów; lokalną ludność podporządkował sobie za pomocą specjalnych oddziałów policji; żeby utrzymać mieszkańców w ryzach posłuszeństwa serwuje im co jakiś czas drastyczne materiały z torturowania bojowników.

Klub wspiera osoba, której plakaty w mieście można spotkać na każdym kroku, której wybudowany za 50 milionów dolarów pałac to jedna z najpilniej strzeżonych fortec na globie, nad której bezpieczeństwem czuwają jednostki antyterrorystyczne OMON, a po ulicach porusza się wyłącznie w towarzystwie uzbrojonego po zęby konwoju i której bogactwa są wręcz niewyobrażalne - posiada m. in. flotę aut wartą 2 miliony dolarów, pozłacaną broń oraz prywatne zoo.

Futbol to stan umysłu

I to wszystko, o dziwo, doskonale wpisuje się w plan Putina. Jonathan Wilson na łamach „The Guardian” pisał o działaniach prezydenta Rosji, który zachęcał oligarchów do inwestowania w kluby piłkarskie, choćby znajdowały się one na drugim krańcu ojczyzny, a na czym w szerszym kontekście miało zyskać państwo i społeczeństwo. Zamysłem ściśle z tym powiązanym była decentralizacja samego futbolu, która miała z kolei sprawić, żeby rozwój kraju dokonywał się na całej jego szerokości i długości.

Patrząc na obecny układ sił w rosyjskich rozgrywkach, możemy powiedzieć, że jego plan się powiódł. Monopol moskiewskich ekip, które w ciągu 21 sezonów piętnastokrotnie wygrywały ligę, został zniesiony. W ostatnich sześciu latach po tytuł mistrzowski pięć razy sięgały zespoły spoza stolicy. Przyglądając się zaś piłkarskiej mapie Rosji, zobaczylibyśmy drużyny porozrzucane po całym państwie - od Moskwy, przez położony na północy Petersburg, wysunięte najdalej na wschód Perm i Jekaterynburg, po południowe rubieże Kaukazu z Machaczkałą i Groznym.


A Terek w tej całej politycznej układance Putina zajmuje miejsce szczególne. To za jego i Kadyrowa sprawą załatwiono pokój oraz równowagę w Czeczenii. Terek to klub powstały z ruin z woli władz i na ich użytek. Zresztą futbol w Rosji jest właściwie czymś zdecydowanie więcej niż tylko zwykłą rozrywką i czystą przyjemnością, by nie napisać za Billem Shanklym, że czymś ważniejszym niż sprawa życia i śmierci. 

wtorek, 18 lutego 2014

Pewnej lutowej nocy w Lidze Mistrzów

Po raz pierwszy i ostatni w finale Ligi Mistrzów naprzeciw siebie stanęły ekipy z Portugalii i Francji, chyba pierwszy i ostatni raz zdarzyło się, że w turnieju tej rangi faworyci masowo umierali, a półfinał rozgrywek obsadziły zespoły do tego w ogóle nietypowane. Jeśli dotychczas futbolowy świat trząsł się w posadach, to najczęściej za sprawą pojedynczych klubów lub spotkań. Ale to, co wydarzyło się wiosną 2004 roku, nie można nazwać inaczej jak trzęsieniem z prawdziwego zdarzenia, wywracającym wszystko dookoła do góry nogami i obracającym piłkarską hierarchię w perzynę. A zaczęło się od pewnej lutowej nocy.

Mourinho zabił Manchester

Jest taki obrazek z tego meczu, który na zawsze wrył się w pamięć – biegnącego triumfalnie do swoich podopiecznych Jose Mourinho. Trenera zjawiskowego, którego zrodził poprzedni usiany sukcesami sezon z FC Porto, a wieczór w Manchesterze potwierdził tylko jego klasę. To wtedy Portugalczyk stawał się „The Special One”.

Jest również jedna akcja rozstrzygająca losy pojedynku, która na stałe będzie się z nim kojarzyć – rzut wolny w doliczonym czasie gry, koszmarny błąd Tima Howarda i Costinha pakujący piłkę do siatki. Jorge Costa, wówczas kapitan drużyny, po latach wspominał w rozmowie z BBC: „Kiedy Costinha strzelił gola, to oszalałem. Mourinho też oszalał, każdy z nas oszalał”.

A niedowierzający wszystkiemu Alex Ferguson na pomeczowej konferencji opowiadał: „W życiu przeżywasz różne wstrząsy, lecz ja na ten nie byłem przygotowany”. Z zafrasowaną miną odpowiadał także na pytania o bramkę Paula Scholesa w 45 minucie -  prawidłową, choć nieuznaną przez arbitra - ucinając krótko: „Taki jest futbol”.

Menadżer „Czerwonych Diabłów” po raz kolejny na własnej skórze odczuł jego nieprzewidywalność. Bo to była prawdziwa noc cudów – doskonałe otwarcie dla Machesteru, anulowany gol i przesądzające trafienie Portugalczyka. Swoje piękne chwile przeżywało wtedy również Deportivo La Coruña, które wyeliminowało finalistę poprzedniej edycji – Juventus Turyn. Ale dla nich cuda dopiero się zaczynały.

Irureta na pielgrzymce

Przed rewanżowym spotkaniem obiecywał w wywiadach, że jeśli Deportivo awansuje do dalszej rundy, to wybierze się w ponad 50-kilometrową pielgrzymkę do Santiago de Compostela. Nikt, absolutnie nikt, nie spodziewał się, że Hiszpan obietnicy będzie musiał dotrzymać. Bo sytuacja była gorzej niż beznadziejna – przegrana 1-4 w Mediolanie, naprzeciwko obrońcy trofeum, z wypchaną po brzegi gwiazdami i legendami kadrą. Nic dziwnego więc, że bukmacherzy wyceniali szanse hiszpańskiej ekipy na 50 do 1. Nic dziwnego, gdyż takiej różnicy bramkowej nie udało się wówczas odrobić nikomu w tych elitarnych rozgrywkach od ładnych kilkunastu lat.

I nic dziwnego, że Irureta określił potem wygraną 4-0 mianem cudu. Jeżeli pojedynek pomiędzy Manchesterem United a FC Porto zapamiętamy głównie dzięki epizodom, to wieczór na El Riazor powinien nam utkwić w pamięci w całości. Deportivo rozegrało popisową partię, a przecież po drugiej stronie boiska biegali Maldini, Nesta, Stam, Cafu, Gattuso, Pirlo, Seedorf, Kaka, Szewczenko i Inzaghi.

Wstrząsające to mało powiedziane, gdyż niemożliwego dokonał zespół, który parę lat wcześniej gnił w drugiej lidze, a na tak wysokim szczeblu tego pucharu znalazł się raptem po raz trzeci w swych dziejach. Rozentuzjazmowany Irureta na pomeczowej konferencji nie stronił od superlatyw: „To sensacja. Dokonaliśmy cudu. To wspaniała noc dla klubu, historyczny moment. Jesteśmy bohaterami”.

Ćwierćfinały Ligi Mistrzów 2003/2004 miały jeszcze jednego hiszpańskiego bohatera. On jednak robiły rzeczy niebywałe na południu Francji, w drużynie, która Deportivo w fazie grupowej rozgromiła 8-3.

Morientes pogrąża Real

To tam Fernando zyskał nowe życie. Niechciany w Madrycie, gdzie Perez nie widział dla niego miejsca w swojej wielomilionowej i galaktycznej wizji klubu, w Monaco nabrał blasku i rozbłysnął na jedną z najjaśniejszych gwiazd tamtej edycji Champions League – z dziewięcioma trafieniami został jej królem strzelców - jaśniejszej niż cała ówczesna gwiazdorska zgraja Realu.

Sam zainteresowany w mediach podkreślał, że nie chodzi tutaj o zemstę, lecz „Królewskim” zaaplikował dwie kluczowe bramki. To były zresztą kuriozalne boje. Real kontrolował losy pojedynku przez większość czasu, po domowym zwycięstwie 4-2 i objęciu prowadzenia w Monaco w 36 minucie, awans powinien stać się formalnością. Tymczasem gol strzelony w doliczonej minucie pierwszej połowy dał francuskiemu zespołowi nadzieję, na fali której zdobyli dwie następne bramki i wydarli awans z rąk Zidana, Ronaldo, Figo i spółki.

Po spotkaniu Didier Deschamps znalazł się w niebie i z niego roztaczał piękne wizje, że niemożliwe nie istnieje i że można osiągnąć wszystko, jeśli tylko się tego wystarczająco pragnie. W piekle zaś znalazł się Carlos Queiroz, który na łamach dziennika „El Pais” stwierdził dosadnie: „W życiu są tylko dwa podobne do siebie miejsca – piekło oraz futbol”.

Na górze i na dole zawitał także pewien Włoch, jeden z większych antybohaterów tej pamiętnej wiosny. Później zjawił się jeszcze w czyśćcu Abramowicza, gdzie został osądzony przez mości panującego Rosjanina jako element zbyteczny w jego piłkarskiej układance.

Claudio fatalista

Do raju gracze Chelsea trafili, gdy wyeliminowali w ćwierćfinale Arsenal Londyn i po raz pierwszy dotarli do półfinału Ligi Mistrzów. Ale na ziemie szybko sprowadzili ich zawodnicy Monaco, a potem strącili wprost do piekielnych czeluści. Głównym winowajcą niepowodzenia londyńskiej ekipy okrzyknięto Claudio Ranieriego.

To jego osobliwe zmiany doprowadziły do totalnej katastrofy we Francji. Przy stanie 1-1 i grze w przewadze od 53 minuty Włoch tak bardzo zapragnął wygrać, że za prawego obrońcę, Mario Melchiota, wstawił dodatkowego napastnika, Jimmy’ego Floyda Hasselbainka, a później za pomocnika Scotta Parkera, wprowadził niedoświadczonego, centralnego defensora Roberta Hutha, któremu rozkazał występować w roli prawego obrońcy. I Ranieri uzyskał efekt inny od zamierzonego – zamiast wielkiego zwycięstwa, była wstydliwa porażka.

Gwoździem do trumny ówczesnego menadżera „The Blues” stał się rewanż, gdzie pozwolił odżyć rywalom mimo dwubramkowej przewagi. Na konferencjach Włoch zarzekał się, że chciał jak najlepiej, ale Abramowiczowi takie tłumaczenia nie wystarczyły. Człowiek, który z miejsca wyłożył na drużynę 170 milionów euro i ściągnął graczy pokroju Hernána Crespo, Claude’a Makelele czy Juana Sebastiana Veróna, oczekiwał jednego – triumfu w Lidze Mistrzów.

Najbogatsza w półfinałowym zestawieniu Chelsea uległa o wiele biedniejszemu Monaco. A Rosjanin poleciał do Portugalii negocjować kontrakt z Jose Mourinho. Portugalczyk w przedfinałowych wypowiedziach zaprzeczał, lecz wszyscy domyślali się, że jest po słowie z właścicielem angielskiego klubu. Co potem okazało się prawdą, gdyż kilka dni po finale z Londynu wyfrunął Ranieri, na wyspy z kolei leciał „The Special One”.

Wiosna cudów

To kolejny ewenement – do triumfu w Lidze Mistrzów prowadził trener, który w finałowym boju nie był już tak naprawdę trenerem swojej ekipy. Tej wiosny cudów, które zaczęły się od pewnej lutowej nocy, nic jednak nie było normalne. Wielcy, choć na ten jeden krótki moment zamarli, nie dzielili i rządzili w piłkarskiej Europie, stali się zupełnie bezradni.


Nie zdarzyło się to już nigdy później. Ani razu od sezonu 2003/2004 w finale Champions League nie zobaczyliśmy drużyny z Portugalii lub Francji, każdy następny finał to pojedynek zespołów z Anglii, Hiszpanii, Włoch oraz Niemiec. Czy nadchodząca wiosna przyniesie nam ożywczy powiew świeżości w postaci bezprecedensowych niespodzianek? Czy istnieje jakikolwiek cień szansy na powtórkę z rozrywki?

czwartek, 13 lutego 2014

Niezwykła podróż Nicka Pugliese

Czy można być Amerykaninem i rozpocząć piłkarską karierę w Afganistanie? Czy można wyruszyć do państwa wcześniej najechanego przez swoją własną ojczyznę? Albo zamienić dobrze płatną i bezpieczną pracę na codzienną niepewność i niepokój? Nick Pugliese kończył college w Stanach Zjednoczonych, został pracownikiem firmy telekomunikacyjnej, by jednego dnia stać się piłkarzem pierwszej ligi afgańskiej.

To nie tylko jedyny Amerykanin grający w tamtejszych rozgrywkach, ale to także pierwszy w ogóle obcokrajowiec w lidze. W dodatku obywatel państwa nadal kontrolującego tę azjatycką krainę. Ale Pugliese zamiast do terrorystów strzelał do bramki. I to na tyle skutecznie, że dostał kontrakt od klubu FC Ferozi i wygrał z nią turniej będący odpowiednikiem angielskiego FA Cup.

Obcy w obcym kraju

Gdy rodzina i znajomi dowiedzieli się o jego zamiarach wyjazdu do Afganistanu, pukali się z niedowierzaniem w czoło. Jego matka pomyślała, że chłopak stracił głowę. I tak w istocie musiało być, gdyż do regionu od stuleci skąpanego w terrorze i przemocy, ponadto wrogo nastawionego do Amerykanów, wyjeżdżał człowiek, który ukończył Williams College w Massachusetts - klasę o profilu nauk politycznych i psychologii ze średnią ocen 4 - gdzie był kapitanem futbolowej drużyny.

Pugliese jechał więc do obcego kraju, będąc równocześnie tam kimś kompletnie obcym. Zaczynał jako stażysta, a to co się wydarzyło później było już powiewem czystej i niczym niepohamowanej fantazji.

Do przedsiębiorstwa telekomunikacyjnego Rohan trafił w czerwcu 2012 roku. Ze względów bezpieczeństwa całe dnie przebywał w budynku strzeżonym przez armię i przypominającym fortecę. Mógł ją opuszczać wyłącznie w określonych godzinach i udawać się jedynie do ściśle określonych, dwudziestu miejsc 2,5 milionowego Kabulu. „Moi przyjaciele dzwonili do mnie i pytali się jaki jest Kabul, a ja nie miałem dobrych odpowiedzi, ponieważ prawdę powiedziawszy tego nie wiedziałem” – opowiadał na łamach dziennika „Los Angeles Times”.

Ten drugi świat oglądał zza pancernej szyby, lecz ciągle tęsknił za wolnością, która mogła okazać się śmiertelna, i futbolem. W końcu przekonał swoich szefów i raz w tygodniu kopał piłkę w amatorskich rozgrywkach. Wykonał pierwszy krok, a każda, nawet najdalsza podróż zaczyna się przecież od tego pierwszego kroku. Drugi był już zamaszysty.

Amerykański snajper

Nick Pugliese udał się do Afganistanu, gdzie zaczął pracę w przedsiębiorstwie telekomunikacyjnym. Rzucił ją jednak w diabły na rzecz futbolowej kariery w lidze afgańskiej. Jego matka na wieść o życiowych decyzjach swojego syna tym razem pomyślała, że musi sobie po prostu żartować. 

Wyprowadził się z chronionej strefy, żeby zostać piłkarzem. Zrezygnował z fuchy i godnych zarobków, a wybrał psie pieniądze i ciągłą niepewność. Zamienił robotę za trzy tysiące dolarów, mieszkanie i ochronę na występy za trzysta dolarów, pokoik oraz niestrzeżone osiedle i stadion Ghazi.

A wszystko przez pewien turnieju, na którym zagrał przeciwko młodzieżowej reprezentacji Afganistanu do lat 19 i pierwszoligowej drużynie FC Ferozi. Poznał jej trenera i od tego czasu wykradał się potajemnie z firmy, by ćwiczyć z graczami tej ekipy. W kwietniu ubiegłego roku otrzymał kontrakt i mógł wreszcie robić to, co kocha, czyli grać w piłkę - w FC Ferozi na pozycji defensywnego pomocnika. „Każdy dzień jest potwierdzeniem tego, że dokonałem właściwego wyboru” – mówił w wywiadzie dla czasopisma „Sports Illustrated”.

Mniejsze wynagrodzenie nie stanowiło dla niego żadnego problemu, nie to było najważniejsze: „Szansa, aby stać się częścią społeczeństwa i być traktowanym niczym rodzina, przebywać w ich domach, gotować wspólne obiady, spędzać z nimi wolny czas i widzieć się na co dzień z przyjaciółmi z zespołu – to było warte zmiany. Moi Afgańscy koledzy stwierdzili, że to czyste szaleństwo, że porzuciłem dotychczasową pracę. Wiedzieli, że zamieniam jedną na drugą, gorzej płatną. Ale ja zrobiłem to z miłości do piłki” – wyjaśniał w „Sports Illustrated”.

W tym samym wywiadzie opowiadał, że uprawianie futbolu i w ogóle życie w Kabulu wiąże się ze znacznym ryzykiem. Tłumaczył, że zawsze można znaleźć się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze i trafić na zamachowca-samobójcę. Oprócz tego istnieje zwykle duże prawdopodobieństwo uprowadzenia. Po mieście chodził więc z zawieszonym szalikiem, nigdy nie chadzał tymi samymi ścieżkami i za każdym razem starał się przemieszczać w grupie ludzi.

From Afganistan with love

Oprócz uganiania się za futbolówką, Pugliese prowadzi blog - „Nick gra w Kabulu”. Prezentuje na nim Afganistan z zupełnie innej strony, bo według niego to, co pokazuje telewizja znacznie odbiega od rzeczywistości. Na ulicach miasta spotykał się z przypadkowymi osobami, a rozmowy z nimi posłużą mu za trzon do filmu dokumentalnego, który obecnie tworzy. I stale zastanawia się, dlaczego został zaakceptowany przez tamtejsze społeczeństwo i traktowany niemal jak swój, skoro jest Amerykaninem.


Dzisiaj przebywa w rodzinnym Rochester. Sezon piłkarski w Afganistanie zakończył się, lecz on myśli już o powrocie, choć na łamach „The Guardian” ocenił: „To będzie trudne”. Ale jego niezwykła podróż nie zakończy się właśnie w tym momencie. Nie teraz, kiedy wykonał kilka poważnych kroków i ten najtrudniejszy pierwszy.

czwartek, 6 lutego 2014

Włoska robota

Najpierw wrzucić wszystko do garnka, potem posiekać, obrać, podać na talerz i wymieszać, a następnie ugotować i przyprawić najlepiej smakującą na Półwyspie Apenińskim szczyptą absurdu. I analogicznie w futbolu: ukarać degradacją klub, gdy zawinili fanatyczni kibice, ukarać również finansowo i sportowo piłkarzy, kiedy zawinili grożący im śmiercią maniacy, złapać jedynie 15 z około 200 podejrzanych, którzy śmiercią grozili. Takie rzeczy tylko we Włoszech.

Tam najwyraźniej rok bez skandalu jest rokiem straconym. Była korupcja, ustawianie meczów, afera paszportowa, było calciopoli, calcioscommesse, a przed wiekami totonero. Istnieje jeszcze stary jak świat problem z grupami kibicowskimi, w Italii zwanymi ultrasami. Ale w ten wiekowy już kłopot Włosi właśnie tchnęli nowe życie - w prowincjonalnej Nocerinie.

Farsa po włosku

Listopad ubiegłego roku. Wielkimi krokami zbliża się pojedynek pomiędzy Salernitaną a Noceriną, określany mianem „derbów nienawiści”. Lokalne władze chcąc zapobiec możliwym zamieszkom, zakazują wyjazdu na spotkanie fanom Noceriny. Dolewają tym samym oliwy do kibicowskiego ognia.

Dzień przed meczem dwustu osobowa grupa fanatyków odwiedza ośrodek treningowy swojej drużyny. Są wściekli, wygrażają się i zabraniają piłkarzom występu w spotkaniu. Alan Johnston, korespondent BBC, relacjonuje: „Chyba pomyśleli, że jeśli oni nie mogą jechać, to ich ekipa również  nie powinna jechać”.

W dniu meczu ultrasi ponownie się zbierają. Otaczają autokar z zawodnikami, zarzucają, że oni także biorą udział w procederze i grożą im śmiercią. A w regionie kontrolowanym przez Camorrę każdą groźbę śmierci bierze się na serio. Gracze Noceriny ostatecznie jadą na spotkanie. Docierają na stadion Salernitany, lecz nie mają ochoty, by wybiec na boisko. Gra opóźnia się o 40 minut, w końcu jednak pojawiają się na murawie.

W ciągu pierwszych dwóch minut pojedynku Nocerina wykorzystuje wszystkie trzy zmiany, rzekomo spowodowane kontuzjami. Nieco później pięciu kolejnych futbolistów doznaje urazów, pozostawiając na murawie mniej niż 6-osobowy zespół. Sędzia przerywa ten osobliwy bój po 21 minutach. Dyrektor sportowy tłumaczył potem naiwnie: „Nasi chłopcy wbiegli na boisko bez rozgrzewki, co doprowadziło do urazów”. Prasa nie kryła wzburzenia i nazwała mecz farsą. Ale farsa dopiero miała się zacząć.

W poszukiwaniu winnych

29 stycznia, trochę ponad tydzień temu, Nocerina została zdegradowana do niższej ligi, otrzymała karę pieniężną w wysokości dziesięciu tysięcy euro, zawieszono ponadto jej graczy. Dochodzenie, ciągnące się od tego feralnego spotkania, wykazało, że wszystkiemu winien był klub. Werdyktu nie można po prostu odczytywać inaczej. Drużyna dopuściła się oszustwa, bo rzekome kontuzje w rzeczywistości zostały sfałszowane ze względu na niechęć zawodników do gry z Salernitaną. Nie można również odnieść innego wrażenia jak to, że w całym tym śledztwie, gdzieś na uboczu rozpatrywano sprawę kiboli.

Zidentyfikowano dwustu fanatyków, lecz według ESPN ostatecznie skazano zaledwie 15 z nich, a 23 kolejnych dostało zakazy stadionowe. Prokuratura w Salerno doszła do wniosku, że w aferę mogły być zamieszane także osoby trzecie. Jej zdaniem fanów Noceriny nie byłoby stać na wynajęcie samolotu, który krążył nad areną w trakcie pojedynku z wywieszonym banerem: „Respekt dla Nocery i ultrasów”. A cała akcja miała wymiar ogólnopaństwowy i została przeprowadzona przez organizację ultrasów, protestujących przeciw regulacjom zwalczającym terror i rasizm na stadionach.

Na taki właśnie sposób postrzegania sprawy zwracał uwagę Cesare Prandelli, który we włoskich mediach stwierdził: „Wszyscy przegraliśmy. To wydarzenie powinno zmusić nas do refleksji, że nie mówimy tutaj o ultrasach, a o przestępcach. To problem społeczny”.

Z piekła rodem

Coraz słabsza frekwencja na stadionach, coraz mniej rodzin na trybunach – nic dziwnego, gdyż liga z sezonu na sezon słabnie w oczach, infrastruktura znajduje się w opłakanym stanie, a obiekty piłkarskie i okolice dodatkowo w chwilach kryzysowych mogą przypominać przedsionek piekła, gdzie atmosfera gęsta jest od przemocy i niewiele ma wspólnego z futbolowym świętem. A zamieszki w Italii zdarzały się już wielokrotnie i na zdecydowanie wyższym szczeblu rozgrywkowym niż tylko trzecia liga.

W Mediolanie niezadowoleni z remisu z Genuą sympatycy AC Milanu zablokowali wyjazd klubowego autokaru. Ze zdenerwowanymi kibicami negocjowali Kaka oraz Christian Abbiati. To nie pierwszy raz, kiedy rozsierdzonych fanatyków uspakajać musieli zawodnicy. W kwietniu 2012 roku pierwszoligowe spotkanie Genui ze Sieną wstrzymano na 45 minut, bo wielbiciele gospodarzy domagali się, aby piłkarze z ich drużyny zrzucili koszulki, których nie są warci.

Gdy jakaś ekipa gra wyjątkowo słabo, to jej zapaleńcy potrafią wedrzeć się na trening i zwymyślać graczy i zdewastować ich auta. Parę lat temu prezydent zespołu z niższej ligi starał się uchronić przed ukamienowaniem swojego podopiecznego. Został pobity na śmierć. Trener Brescii, Marco Giampaolo, po tym jak przegrał ze swoim klubem pierwszy mecz i po konfrontacji z miejscowymi maniakami, zniknął na tydzień, zupełnie przepadł, nie odpowiadał na telefony, nie pojawiał się na ćwiczeniach, nie pojechał na pojedynek z Carpi.

Do eskalacji przemocy dochodzi zazwyczaj poza stadionami. W zeszłym roku po finale krajowego pucharu doszło do zamieszek w pobliżu Koloseum, zniszczone zostały bary oraz samochody, w autobusie przewożącym graczy AS Romy rozbito szybę – nie pierwszy raz zresztą kibole zaatakowali autobus transportujący futbolistów - i napadnięto na dziennikarzy stacji telewizyjnej Mediaset.

W takich starciach nie brakowało rannych, ginęli nawet fani oraz funkcjonariusze. W 2007 roku derbów Sycylii pomiędzy Catanią a Palermo pilnowało około 1500 mundurowych. Przerwano je na czterdzieści minut, ponieważ na obiekcie rozpylono gaz łzawiący. Podczas walk w okolicy areny przeszło sto domowej roboty ładunków wybuchowych zostało rzuconych w stronę policji, jedna z nich zabiła funkcjonariusza. W tym samym 2007 roku z rąk gliniarza, który usiłował nie dopuścić do bitwy zwolenników Lazio i Juventusu, zginął fan.

Czwarta władza

Włosi próbowali już wielu sposobów na rozwiązanie problemu z kibicami: obowiązkowe karty identyfikacyjne, tymczasowe zamykanie trybun, odwoływanie spotkań oraz zakazy wyjazdów na nie, zwiększenie ochrony na stadionach. Nikt nie potrafi jednak poradzić sobie z grupami ultrasowskimi, gdyż te na przestrzeni lat znacznie urosły w siłę.

Ich władza na Półwyspie Apenińskim jest tak duża i na tyle zatrważająca, że Fabio Capello w 2009 roku mówił: „To ultrasi rządzą we Włoszech”. Dzisiaj istnieje tam podobno przeszło 400 takich grup, do której należy ponad 70 tysięcy najbardziej zatwardziałych sympatyków. Dostają darmowe bilety, ich nadmiarem handlują i organizują wyprawy na mecze. Zrzeszają fanatycznych osobników i sympatyzują z radykalnymi prawicowymi poglądami, będącymi często mariażem nacjonalizmu, neonazizmu oraz innych ekstremistycznych odłamów.

Gdy Claudio Lotito – prezydent Lazio Rzym i Salernitany - postanowił rozprawić się z ultrasowską ekipą zasiadającą na Stadio Olimpico, wywieszającą banery z neonazistowskimi oraz rasistowskimi hasłami, i pozbawił ją dwóch tysięcy wejściówek, to od tego czasu nie rusza się nigdzie bez ochrony. Po sprzedaży Hernanesa do Interu Mediolan, zdążył już ponoć otrzymać kilkadziesiąt pogróżek i życzeń śmierci.

… i sprawiedliwość dla wszystkich?

„Jesteśmy pośmiewiskiem w oczach całego świata” – grzmiał na łamach mediów prezydent Włoskiego Komitetu Olimpijskiego, Giovanni Malago. Choć mniejsze lub większe incydenty z kibicami zdarzają się w różnych zakątkach Starego Kontynentu i Włosi nie są jedynym niechlubnym wyjątkiem, samotną czarną plamą na mapie europejskiego futbolu, to pośmiewiskiem z pewnością stali się teraz, kiedy wobec Noceriny karę wymierzono z całą stanowczością, a ręka sprawiedliwości nawet nie drasnęła głównych winowajców zamieszania, czyli ultrasów.

Logika zaś nakazywałby wymierzenie najsroższych kar wobec wspomnianych fanatyków, „spiritus movens” zaistniałej sytuacji, albo przynajmniej rozwiązywanie problemów z kibicami zaczynając od nich samych. I choć w przypadku postępowania wobec Noceriny nie ma ani krzty logiki, to Włosi i tak wszystko muszą robić po swojemu. Włoska robota to jednak nie zawsze skuteczna robota.

sobota, 1 lutego 2014

Francuz, który odmieni futbol?

Marzy o zdetronizowaniu panującego niepodzielnie od wieków w swoim królestwie Seppa Blattera. Chce wprowadzić pomarańczowe kartki i ławkę kar. Pragnie zreformować i unowocześnić niereformowalną i skostniałą FIF-ę. Jego rewolucja ma objąć wszystko i wszystkich: najwyżej postawione osoby i szeregowych pracowników, najpotężniejsze państwa i te najmniej znaczące oraz najbogatsze i najbiedniejsze kluby. Wkrótce Jérôme Champagne może zatrząść poważnie piłkarskim światem.

Gra o tron

„Nie, nie sądzę” – odpowiadał na pytania dziennikarzy o to, czy może pokonać w walce o fotel prezydencki obecnie królującego Szwajcara. Jego wypowiedź wywołała równie dużą konsternację, co oficjalne zgłoszenie swojej kandydatury na półtora roku przed głosowaniem. Tak dużą, że wielu żurnalistów zaczęło zastanawiać się w co pogrywa Champagne.

Niektórzy węszą tu perfidną manipulację, chytrą zagrywkę i łączą niezmiennie z Blatterem Francuza, niegdyś jego prawą rękę, który pomógł mu zwyciężyć w wyborach w 2002 roku. On sam stanowczo odcina się od takich spekulacji: „Jeśli jestem tutaj, to nie dla siebie, lecz dla moich pomysłów. Kandyduję, bo wierzę w to, co mówię. Kandyduję, aby wygrać i wprowadzić w życie moje idee” – wyjaśniał w „The Guardian”.

Sepp Blatter i Michel Platini jeszcze nie widzą, czy będą pretendować, tymczasem Champagne już dawno rozpoczął batalię o tron. Przez 11 lat pracujący w strukturach FIFA, odstawiony na boczny tor po aferze korupcyjnej, która nawiedziła organizację w 2010 roku, ostatnio sprawował funkcję niezależnego konsultanta w newralgicznych dla piłkarskiego świata miejscach, doradzał m. in. federacjom w Kosowie oraz Palestynie. I nieprzerwanie od 2010 roku głosi potrzebę radykalnych zmian.

Jeździ po świecie, odwiedza związki, wspiera, przekonuje do własnych poglądów i koncepcji, próbuje uzyskać poparcie. W mediach dba o swój wizerunek, dyskutując z żurnalistami o futbolu nawet po kilka godzin. W opinii prasy to człowiek z ambicją i pomysłami. A dał im upust przede wszystkim w wydanym w ubiegłym roku artykule na ponad 20 tysięcy znaków – „Jaka FIFA w XXI wieku”.  

Manifest piłkarski

Komercjalizacja i globalizacja dyscypliny, stale powiększające się rozwarstwienie między bogatymi a biednymi, zaburzone relacje pomiędzy klubami a federacjami i powolne umieranie futbolu reprezentacyjnego -  to tylko najistotniejsze z problemów nękających ten sport, które Francuz wyłożył w swoim tekście. Ale jego wizja naprawy piłkarskiego świata jest całościowa i obejmuje swym zasięgiem każdą, nawet najmniejszą drobnostkę. Naczelnym zadaniem zaś stało się przywrócenie mu równowagi.

Stąd podstawowym sloganem w jego kampanii jest zdanie: „Przywrócenie równowagi grze w zglobalizowanym XXI wieku”. Champagne za wszelką cenę nie chce dopuścić do sytuacji, jaka spotkała koszykówkę, z jej wszechpotężną NBA i zmarginalizowanymi pozostałymi ligami. Według Francuza współczesny futbol stał się ofiarą własnego sukcesu i musi odnaleźć wspomnianą równowagę.

Pomóc mają w tym m. in. większe wsparcie dla uboższych krajów kosztem tych zamożnych, założenie światowego funduszu i sprawiedliwsza redystrybucja środków oraz restrukturyzacja organizacji. Na łamach „The Guardian” przekonywał bowiem: „Potrzebujemy nowej FIF-y, bardziej demokratycznej i szanowanej, która będzie zachowywała się lepiej i robiła więcej”. Innym razem głosił, żeby futbol szedł w parze z duchem nowoczesności i wreszcie w pełni wstąpił w XXI wiek.

Człowiek z wizją

Od drużyn i zawodników, przez reprezentacje i związki, po samą FIF-ę – rewolucja spod znaku Champagne’a może dotknąć każdą cząstkę składową tej dyscypliny. Największe jednak zdziwienie powinny budzić jego propozycje zmian dotyczące esencji tego sportu, czyli meczów.

Champagne proponuje, by wprowadzić pomarańczowe kartki, które byłyby czymś pomiędzy czerwonymi a żółtymi i które łączyłyby się ściśle z ławkę kar. To na nią odsyłano by graczy na dwie lub trzy minuty, zamiast wyrzucać od razu z boiska. Zachęca, aby w końcu zacząć wykorzystywać technologię w trakcie pojedynków. Arbitrom przy podejmowaniu kluczowych decyzji, tj. spalony bądź rzut karny, pomagaliby sędziowie techniczni, którzy mieliby ciągły podgląd na spotkanie z kamer telewizyjnych.

Sugeruje, żeby przeprowadzić zasadę rodem z rugby, wówczas z arbitrami dyskutować mogliby  jedynie kapitanowie zespołów. Jeśli doszłoby do jakiegokolwiek kwestionowania werdyktów sędziego, to ten miałby prawo przesunąć rzut wolny w stronę bramki o nawet dziesięć metrów. Opowiada się za tym, by znieść „potrójną karę” dla zawodnika, bo kiedy ten nieprzepisowo zatrzymuje rywala w polu karnym, prokuruje jedenastkę i jednocześnie otrzymuje czerwoną kartkę oraz zawieszenie na następny mecz.

Champagne myśli ponadto o wdrożeniu limitu dla obcokrajowców, zwiększając tym samym szanse wychowanków. W wywiadzie z reporterami „The Daily Mail” zganił kluby z takich państw jak Anglia i wyraził obawę o zbyt dużą ilość piłkarzy zagranicznych, występujących w wielu ekipach: „Liczba rodzimych graczy w najlepszej obecnie lidze to 32% i całkowicie popieram Grega Dyke’a, kiedy mówił o tym, że nie boi się słowa limit”.

(Nie)tykalni

Równie wielkie emocje może wzbudzić zapowiadania przez niego reforma FIF-y. Francuz chce, aby uczynić ją bardziej przejrzystą i w konsekwencji poprawić jej niekorzystny wizerunek. Obiecuje więc finansową transparentność, a do publicznej wiadomości trafiałyby informacje o pensjach najważniejszych członków organizacji.

Jego zdaniem prezydent powinien posiadać większą władzę w swoich rękach, tak żeby mógł powoływać własny zarząd. Członków Komitetu Wykonawczego z kolei wybieraliby działacze ze związków piłkarskich. Głównym zaś celem byłoby wprowadzenie uczciwszego podziału władzy i obowiązków. Stąd federacje przestałyby być jedynymi ciałami decyzyjnymi na swoich podwórkach.

Idąca z duchem czasów organizacja to również szefowie lig, trenerzy oraz futboliści, a także większa liczba kobiet w jej strukturach. Francuz wzywa do ogólnoświatowej dyskusji. Pragnie, aby wszyscy kandydaci na prezydenta brali udział w telewizyjnych debatach na oczach widzów i 209 delegatów FIFA. W rozmowie z dziennikarzami „The Guardian” wyjaśnia: „Wybory nie mogą być tylko koronacją”.

Układ zamknięty

Część z nas prawdopodobnie przyklasnęłaby niektórym pomysłom Francuza, jedne powinny zyskać aprobatę, drugie natomiast mogą wydawać się nazbyt reformatorskie. Ale przecież w każdym domu, nawet po najbardziej przemyślanym i gruntownym remoncie nie wszystko będzie idealne, jedne elementy przestaną nam pasować, pewne spowszednieją, a jeszcze inne zaczną nas zwyczajnie drażnić. Rzecz w tym, że to właśnie FIFA potrzebuje gruntownego remontu. I rzecz w tym, że tam reformy Champagne nie zyskają poklasku.

To właśnie dlatego stoi on na straconej pozycji. Pragnie zaprowadzić nowy porządek futbolowego świata, próbując jednocześnie burzyć stary, uważany za świętość nad świętościami i którego nikt nie chce zmieniać. Rwie się do reformowania organizacji napędzanej przez znajomości, wpływy i milionowe łapówki. A to tak, jakby zszedł do mafijnego podziemia i zaczął rozstawiać po kątach bossów przestępczego światka.


Nie bez znaczenia są więc powodujące konsternację słowa Francuza, dla którego zwycięstwo w wyborach z Blatterem jest czymś rodem z powieści science-fiction. I o ile samego Szwajcara Jérôme Champagne może by pokonał, to nie ma po prostu szans, by wygrał z systemem.