niedziela, 29 grudnia 2013

Rok spod znaku ustawiania meczów cz. 2

Syndykaty podbiły wszystkie kontynenty, lecz swoimi mackami oplotły nie tylko wszelkiego rodzaju rozgrywki piłkarskie, ale także uskrzydlone rozwojem internetowych witryn oplotły każdego rodzaju typy – liczbę strzelonych goli w pierwszej i drugiej połowie, maksymalną ilość bramek czy nawet zakłady na żółte i czerwone kartki. To superorganizacje nastawione na milionowe zyski, które nie lubią tracić pieniędzy. Do tego stopnia, że gdy coś nie idzie po ich myśli, to potrafią wyłączyć na stadionie światła.

„Tak straciłem 3 miliony”- skwitował wydarzenia z meczu Fenerbahçe z Barceloną sprzed 12 lat Dan Tan Seet Eng. W wywiadzie dla niemieckiego magazynu „Der Spiegel”, który przeprowadzono za pomocą chatu, przyznał, że postawił grubą forsę na potyczkę w Stambule, na to, że padną w nim mniej niż trzy bramki. Kiedy sprawy przybrały niepomyślny dla niego obrót - hiszpańska drużyna wygrywała 3:0 – zlecił technikom obsługującym obiekt i uprzednio przekupionym, aby wyłączyli na stadionie oświetlenie. Światła zgasły w 70 minucie, usterkę jednak naprawiono w ciągu 20 minut i spotkanie ostatecznie dokończono.

Takie rzeczy zdarzały się już wcześniej. W sezonie 1997/1998 angielską ligę nawiedziła seria awarii reflektorów na obiektach sportowych. Wyszło na jaw, że zamieszany w to był biznesmen połączony z przestępczym podziemiem Azji. Awarie nastąpiły w trzech pojedynkach – pomiędzy Charltonem a Liverpoolem, West Hamem a Crystal Palace oraz między Wimbledonem a Arsenalem – w momencie, gdy rezultaty były niekorzystne dla syndykatu „Far East”.

Fałszerski matrix

Jeszcze nikt nie połknął czerwonej tabletki, nie przeniósł się do mrocznego świata ustawiania meczów i nie prześwietlił go w pełni. O przypadkowości działań służb walczących z kryminalnymi szajkami, świadczy śledztwo w Bochum. Miejscowa policja przez zupełny przypadek natknęła się na organizację manipulującą wynikami. Zajmowała się sprawą prostytucji, kiedy natrafiła na trop prowadzący do chorwackiej bandy.

Dowodzi to, jak niewiele jeszcze wiadomo o tajemniczym światku handlowania meczami. FIFA i inne instytucje są tak naprawdę bezradne. Co gorsza, nie znamy rzeczywistej liczby wypaczonych do tej pory spotkań. A dwa miliony wykryte w Bochum, które miały zostać przeznaczone na łapówki, to zdaniem lokalnego prokuratora zaledwie „wierzchołek góry lodowej”. W samych Niemczech gangi na nielegalne zakłady wyłożyły rzekomo czternaście milionów funtów i uzyskały przychód w wysokości 7 milionów.

W procederze fałszowania wyników swój udział ma również podobno rosyjska mafia, która m. in. wywiera naciski na hiszpańskich futbolistów i tenisistów. Rob Wainwright, dyrektor Europolu, przyznał przed kamerami BBC: „Proceder ustawiania meczów nie jest związany wyłącznie z jedną organizacją przestępczą z Azji. Mamy podejrzenia względem rosyjskiej mafii. Przyglądamy się temu. Spoglądamy również na bałkańskie bandy”.

Kryminalne szajki przejmują całe ekipy, z których nie tylko czerpią zyski na zakładach, ale także, które służą im jako pralnie brudnych pieniędzy. WikiLeaks w lutym informowało, że amerykańska ambasada w Bułgarii ostrzegała, iż niemal wszystkie bułgarskie zespoły są powiązane lub kierowane przez gangi, a liga skorumpowana i niszczona przez fałszerstwa.

W lutym na lotnisku w Mediolanie policja zatrzymała Amira Suljicia, jednego z szefów złodziejskiej siatki działającej we Włoszech. Wracał z Singapuru, gdzie spędził sporo czasu, będąc w kontakcie z bossami tamtejszych syndykatów bukmacherskich, m. in. z Dan Tan Seet Engiem, jego bliskim współpracownikiem.

Friedhelm Altans, niemiecki oficer zajmujący się śledztwem, na łamach serwisu internetowego BBC osoby manipulujące wynikami określił mianem gangsterów: „Odkryliśmy, że wielu podejrzanych było wcześniej zamieszanych w międzynarodowy handel narkotykowy, lecz zaczęli ustawiać pojedynki, bo dawało to łatwiejszą i większą kasę, i nie było to dla nich tak ryzykowne”.

W Chinach korupcja i handel meczami trwają w najlepsze, gdyż za wszystkim stoją tam oficjele rządowi, którzy robią to ze względu na polityczne koneksje. „Mogą poprosić prezesa klubu, by wyrzucił piłkarza, który się nie słucha” – opowiadał dla „The Guardian” Ma Dexing, zastępca redaktora naczelnego w chińskim magazynie „Titan Weekly”.

Przestępcza sieć

Chris Eaton, dyrektor Międzynarodowego Centrum Ochrony Sportu, w rozmowie z dziennikarzami BBC wyjaśniał, że jeśli kiedyś manipulowano rezultatami głównie z powodów sportowych, np. awansu bądź spadku drużyny, tak obecnie spotkania ustawiają ludzie chciwi, których głównym celem staje się robienie milionów na szemranym interesie. Tłumaczył dalej, że, o ile hazard można dosyć dobrze kontrolować w niektórych regionach świata jak Europa, o tyle potężny rynek azjatycki jest po prostu niekontrolowalny.

Tamte rynki bukmacherskie należą do największych i najbardziej wyrafinowanych, gdzie obstawianie jest nie tylko biznesem czysto gotówkowym, ale zwłaszcza środkiem wykorzystywanym przez strony internetowe oraz platformy mobilne i społeczne. Co powoduje, że problem przybiera postać globalną. Syndykaty planują i finansują ustawianie meczów z zupełnie różnych części kuli ziemskiej. Wszystko organizuje się w Singapurze, lecz dotyczy np. starcia na Węgrzech, typy z kolei są przyjmowane w Australii, a pieniądze idą w jeszcze inne miejsce.

O samym procesie manipulowania pojedynkami na wyspach pisał korespondent sportowy BBC, Dan Roan. Jego zdaniem organizacje wysyłają swoich ludzi do Anglii, żeby szukali piłkarzy z niższych lig, którzy mogą być podatni na korupcję. Po znalezieniu takiego futbolisty, otrzymuje on propozycję wypaczenia meczu za kilka lub kilkadziesiąt tysięcy funtów – najczęściej chodzi o ilość goli i żółte kartki. Zaufany człowiek ogląda następnie spotkanie z wysokości trybun i czeka na sygnał. Jeżeli oszustwo ma zostać dokonane, przekupiony zawodnik dostaje w pierwszych minutach żółty kartonik. Kanciarz dzwoni wówczas do szefów w Azji i mówi, że wszystko jest gotowe. Zakłady są, więc umieszczane.

To właśnie sposób funkcjonowania i sama struktura syndykatów nastręcza policji ogromnych kłopotów. Jeśli ktoś wpadnie, to nie ma bladego pojęcia o swoich pobratymcach piłkarskich zbrodni. Bukmacherzy odbierają jedynie zakłady. Ich rola to zbieranie kasy od graczy i wykonywanie płatności. Od ludzi wyżej postawionych otrzymują kursy i na podstawie nich przyjmują typy. Oni zaś zarządzają paroma bukmacherami i działają w różnych miastach czy regionach. Dostają informacje o kursach od całkiem innych osób, będących jeszcze wyżej w łańcuchu złodziejskiej siatki. Nikt tam nie zna się nawzajem.

Osadzony i przesłuchiwany na Węgrzech Wilson Raj Perumal - człowiek, który z Czarnego Lądu uczynił swój przyczółek, gdzie władał dziesięcioma drużynami i reprezentacjami - przez wiele lat pozostawał bezkarny i kompletnie nieosiągalny dla służb. Po świecie podróżował podobno z walizką wypchaną forsą i fałszywymi paszportami. Afrykańskich przekrętów dokonywał z mieszkania w Londynie, położonego nieopodal stadionu Wembley. Rekrutował sędziów, korumpował oficjeli, jego działalność obejmowała także pobicia i zastraszenia.

Cyrograf z przestępcą                                                 

Dzisiejsze sposoby nakłaniania zawodników do ustawiania meczów, nie są już tak przyjemne, jak kuszenie wielotysięcznymi łapówkami. Dzisiaj, według raportu FIFPro, piłkarzom w niektórych zakątkach kuli ziemskiej nie płaci się przez miesiące, a często są oni dodatkowo szantażowani. Zgodnie ze słowami Jonathana Mashingaidze, niegdyś prezydenta federacji futbolowej w Zimbabwe, reprezentanci tego państwa w 2009 roku zostali zastraszeni bronią palną. Pistolety w ich stronę wymierzyli członkowie tamtejszego związku piłkarskiego.

Były chorwacki gracz, Mario Čižmek, opowiadał, że zgodził się sprzedać mecz, po tym jak jemu i jego kolegom z zespołu przez rok nie wypłacano pensji. Serbski futbolista, Boban Dmitrović, zwierzał się, że wielokrotnie widział, jak serbskie kluby ugadywały się i jeszcze przed pierwszym gwizdkiem ustalały wynik rywalizacji. „Tuż przed potyczką przekazywano informacje zawodnikom. Musieli współpracować, gdyż w przeciwnym wypadku ich kariery byłyby poważnie zagrożone” – tłumaczył na łamach serwisu FIFPro.org.

W ubiegłym roku pracownicy FIFPro przepytali łącznie 3 tysiące 357 profesjonalnych graczy, występujących w Europie Wschodniej i odkryli, że 41% z nich nie otrzymuje wynagrodzenia w czasie, a 12% wyjawiło, że dostało propozycję sprzedania spotkania.

Dwa lata temu włoski obrońca, Simone Farina, stał się bohaterem narodowym swojego kraju, kiedy media ogłosiły, że nie przyjął on 250 tysięcy euro łapówki. Cesare Prandelli w ramach podziękowania za jego uczciwość zaprosił go na treningi reprezentacji. To postawa zupełnie niespotykana w futbolowym światku drugiego planu. A to tam najczęściej dochodzi do przekrętów i to tam wypacza się najwięcej pojedynków.

Liczby nie kłamią

Oświadczenie Interpolu, jakoby w Europie od 2008 roku ustawiono 380 spotkań, uznano w niektórych środowiskach za kiepski żart. Wielu stwierdziło, że to statystyki zdecydowanie zaniżone. Sportradar, kompania z Londynu, która monitoruje rynek bukmacherski, kontroluje około 55 tysięcy meczów w ciągu roku, obserwuje 350 ogólnoświatowych firm bukmacherskich, oszacowała, że na Starym Kontynencie każdego roku fałszuje się prawie 300 starć. Każdego tygodnia w Europie manipuluje się przy jednym procencie meczów, co daje liczbę dziesięciu na siedem dni.

FIFA na dochodzenie i walkę z syndykatami przeznaczy 27 milionów euro. Ale czymże to jest, jak tylko jedną czystą kroplą w skażonym oceanie. „Obecne szacunki, które zawierają w sobie zarówno legalny jak i nielegalny rynek bukmacherski, sugerują, że ten cały przemysł wart jest od około 700 miliardów do biliarda dolarów” – oznajmił na łamach serwisu BBC Sport Darren Small, jeden z dyrektorów firmy Sportradar.

Interpol w trakcie operacji „Soga” przeprowadził prawie dwa tysiące nalotów, zarekwirował 27 milionów dolarów w gotówce i zamknął placówki zajmujące się nielegalnym obstawianiem warte łącznie 2 miliardy. Jednak i to stanowi raptem jeden mały trybik przeciw potężnej, korupcyjnej machinie. W samych Włoszech ustawianie pojedynków wygenerowało dla mafii i syndykatów przychód w wysokości 2,6 miliarda dolarów. Takiego zysku nie przyniosła nawet sprzedaż praw do transmisji mistrzostw z 2010 roku – 2,4 miliarda. Takiego dochodu nie przyniosą również prawda do transmisji z mundialu w Rosji – 2,3 miliarda.

Bez nadziei i bez szans?

Ralf Mutschke, szef działu ochrony FIFA, wyjawił, że zlekceważono zakres zakazanego procederu. Amerykańskiej agencji prasowej „Associated Press” powiedział: „Nie ma realnej szansy, by FIFA mogła walczyć z tą zorganizowaną przestępczością samemu”. Następnie dodał, że potrzebna będzie większa pomoc od krajowych organów ścigania. Wtórował mu komisarz ds. sportu Unii Europejskiej, który stwierdził dobitnie: „Skala procederu stała się taka, że żadne państwo nie poradzi sobie z tym problemem, działając na własną rękę”.

Chris Eaton w rozmowie z reporterami BBC zauważył: „Każdy poszukuje srebrnej kuli, jednej rzeczy, która rozwiązałaby wszelkie kłopoty, lecz nie ma czegoś takiego. Ustawianie meczów i oszustwa hazardowe są ogromne, globalne i zorganizowane. Możemy im przeciwdziałać jedynie będąc równie wielkimi, globalnymi i zorganizowanymi”. Na koniec dodał: „Futbol jest w naprawdę katastrofalnym stanie”.


To wszystko na myśl może przywodzić finałowe sceny filmu „Traffic”. Bo, tak jak nie ma szans, by wygrać walkę z narkotykami, tak raczej nie ma co liczyć na zwycięstwo z przestępczymi organizacjami ustawiającymi mecze. 

piątek, 27 grudnia 2013

Rok spod znaku ustawiania meczów cz. 1

Podobno w skali roku przynosi takie same zyski, co Coca Cola. Według innych generuje dochód przynajmniej pięćdziesięciokrotnie większy niż roczny przychód Toyoty. Wartość legalnego oraz nielegalnego rynku bukmacherskiego szacuje się na biliard dolarów. A 70% tej sumy pochodzi z futbolu.

Od lutego wiemy, że piłka nożna poważnie choruje. Wedle raportu Interpolu w ciągu pięciu ostatnich lat ustawiono 680 meczów, z czego 380 w samej Europie. Fałszowano sparingi, spotkania eliminacyjne do mundialu, pojedynki ligowe i pucharowe. Epidemia dopadła nawet zmagania Ligi Mistrzów oraz Mistrzostwa Świata. Do tej pory zidentyfikowano 425 podejrzanych, zatrzymano około setki, a drugie tyle otrzymało nakazy aresztowań.

Jeszcze wczoraj przekonywano nas, że to tylko pojedyncze, niewiele znaczące i łatwe do ugaszenia pożary, w dodatku pojawiające się najczęściej w bardzo odosobnionych krajach. Dzisiaj wiemy, że proceder manipulowania meczami występuje na każdym kontynencie, w przeszło 60 państwach. Futbolowy świat wręcz płonie od bukmacherskiego szwindlu.

Świat w płomieniach

W tym roku chińskie władze skazały 58 zawodników, trenerów i działaczy. Ukarały ponadto 12 klubów. Shanghai Shenhua odebrano tytuł mistrzowski z 2003 roku. W poprzednich latach w więzieniu wylądowało 50 oficjeli, arbitrów i graczy. Za przyjmowanie łapówek 10-letni wyrok odsiadują m. in. szef piłkarskiej ligi Nan Yong, jego poprzednik Xie Yalong, sędzia Lu Jun oraz czterech byłych reprezentantów Chin.

Przed tegorocznym Pucharem Narodów Afryki korupcyjny skandal wybuchł w Republice Południowej Afryki. Prezydent oraz czterech członków federacji wycofało się ze struktur związku, kiedy na jaw wyszły ich powiązania z kompanią Football4U, kierowaną przez osławionego w kryminalnym światku Wilsona Raja Perumala. Ustawione zostały przedmundialowe sparingi RPA. W spotkaniach z Gwatemalą oraz Kolumbią widzowie obejrzeli łącznie pięć goli z rzutów karnych, wszystkich wątpliwych.

W Australii media donosiły, że wynikami tamtejszych rozgrywek manipuluje przestępczy syndykat. Władze, będącego wówczas na dnie tabeli, Southern Stars dostawały miliony od azjatyckich zakładów. Na ich usługach był dziesięciu schwytanych przez policję piłkarzy, w większości pochodzących z Wielkiej Brytanii.

Zabronione praktyki wykryto jeszcze w wielu, najprzeróżniejszych zakątkach świata, m. in. w Brazylii, Nigerii, Zambii, czy nawet tak egzotycznych, jak Liban, Bahrajn lub Salwador. Jedne toczyła większa choroba, drugie mniejsza. Nie ma już chyba skrawka ziemi wolnego od futbolowych zbrodni. Zaraza rozlazła się po całym globie i dotarła, aż do Starego Kontynentu.

Skażona Europa

W Turcji odkryto, że oszukiwano w około 30 starciach najlepszych drużyn kraju. 93 arbitrom, działaczom i zawodnikom postawiono zarzuty. Europol podał do publicznej informacji wiadomość, że namierzył tam 79 podejrzanych spotkań, a przy wypaczaniu wyników pracowało 66 osób. Pośród zatrzymanych znalazł się boss Fenerbahçe Stambuł Aziz Yıldırım. Jego zespół zaś otrzymał dwuletni zakaz gry w europejskich pucharach.

Czterdziestu czterech Węgrów - dwóch dawnych reprezentantów i gracz Tampere United, oprócz tego szkoleniowcy i właściciele klubów - spędzi w więzieniu, co najmniej 16 lat każdy, za działalność w kryminalnej bandzie, maczającej palce w Finlandii i na Węgrzech. Zmanipulowali ogółem 32 mecze: trzy w pierwszej lidze fińskiej i jedenaście w pierwszej węgierskiej oraz jeden międzynarodowy.

W Niemczech ustawionych zostało 70 gier rozgrywek regionalnych. W państwie działał chorwacki gang, zajmujący się fałszowaniem wyników. Lider szajki, Ante Šapina, został skazany za ustawienie 20 spotkań, w tym pomiędzy Finlandią a Liechtensteinem. To jego druga odsiadka, gdyż wcześniej zamknięto go za współpracę ze skorumpowanym sędzią, Robertem Hoyzerem. Gang operował wespół z syndykatami z Singapuru i był również na usługach chińskich organizacji przestępczych. Wśród zmanipulowanych potyczek znalazły się występy ekipy z Debreczynu w Lidze Mistrzów. Jej bramkarz, Vukašin Poleksić, dostał dwuletni szlaban na grę w piłkę.

W Hiszpanii prezydent ligi, Javier Tebas, na łamach serwisu internetowego BBC Sport opowiadał, że w bieżącym roku niejasności dotyczą od 8 do 10 meczów Primera i Segunda División. Szef Deportivo La Coruña, Augusto César Lendoiro, wyjawił, że to proceder zupełnie powszechny. Przyznał, że zmanipulowanych mogło zostać większość gier z decydującej fazy sezonu 2010/2011. Federacja pod lupę wzięła m. in. pojedynek Levante z Deportivo z końcówki ubiegłego sezonu.

We Włoszech w 2011 roku aresztowano 16 osób zamieszanych w ustawianie spotkań. Rok temu 14, a w tym następne 17. Najnowszy skandal w gronie podejrzanych sytuuje samego Gennaro Gattuso i Crisitana Brocchiego. W ciągu dwóch lat schwytano na Półwyspie Apenińskim już około pięćdziesięciu osób. Ukarani zostali tak znani zawodnicy jak, Giuseppe Signori, Stefano Mauri i Cristiano Doni.

Angielski pacjent

Epidemia panoszy się nie tylko we Włoszech i w regionach od wielu lat naznaczonych przez afery korupcyjne, jej symptomy pojawiają się także w miejscach pod względem piłkarskim nieskazitelnie czystych, typu Hiszpania lub Niemcy. Nawet Anglia nie jest wolna od zarazy, o czym mówił w rozmowie z żurnalistami „Daily Telegraph” David Davies, niegdyś boss federacji futbolowej: „Nie jesteśmy odporni na chorobę, która panuje obecnie w ponad 60 krajach”.

Niedawno dowiedzieliśmy się, że na wyspach zatrzymano sześć osób w związku z fałszowaniem wyników. W tym byłego gracza Premier League Delroy’a Facey’a. Sam Sodje, dawniej zawodnik m. in. Portsmouth, zdradził w wywiadzie z reporterem „The Sun”, że w starciu z Oldham Athletic celowo uderzył rywala, po to, by otrzymać czerwoną kartkę, za co dostał od syndykatu 70 tysięcy funtów. Został wyrzucony z boiska w 50 minucie spotkania, które odbyło się 23 lutego tego roku. Ówczesny menadżer Portsmouth, Guy Whittingham stwierdził później, że nikt nie mógł zrozumieć zachowania Sodje.

Dziennikarze „Daily Telegraph” dotarli do materiału video, gdzie Singapurczyk, który przyjechał do Anglii, aby ustawić mecz, uchylił rąbka tajemnicy swojej zakazanej profesji. W trakcie potajemnego spotkania ze śledczym powiązanym z FIFA wyjawił, że mecze niższych lig można ustawić za 50 tysięcy funtów. Dodatkowe pięć tysięcy płacił graczowi, który zgodnie z instrukcjami uzyska żółtą kartkę w pierwszych dziesięciu minutach.

Chwalił się, że maczał palce przy meczach w Europie i na świecie: „Robię to w Szkocji, Irlandii, Australii, w eliminacjach do mundialu oraz na samych mistrzostwach, gdzie kupiłem jakieś 15 gier”. Na Czarnym Lądzie władał całą reprezentacją i zdarzało mu się kontrolować zespoły ze Starego Kontynentu. Zwierzał się, że może również wpływać na decyzje arbitrów w wyznaczonych meczach, a cena ich przekupienia to 20 tysięcy funtów.

Podczas kolejnego, nieoficjalnego spotkania przewidział, ile goli padnie we wskazanej przez siebie potyczce, tłumacząc: „To moja ekipa. Wiem dokładnie, co oni zamierzają zrobić. Wiem, bo zawsze mówią mi o wszystkim.” Jego zdaniem syndykaty sięgają wszędzie, nawet do lig regionalnych, pojedynków rezerw czy spotkań drużyn kobiecych. Mogą ustawiać mecze niemal wszędzie na kuli ziemskiej. Rozmówca okazał się być członkiem „Far East”, azjatyckiego gangu, fałszującego m. in. kwalifikacje do mundialu w Brazylii.

Król podwórka?

Singapur, pięciomilionowe państwo, niejako wciśnięte w terytorium Malezji, jest światowym centrum nielegalnej bukmacherki. To tam prowadzą korupcyjne drogi, tam kieruje każdy trop związany z szemranym procederem. We wrześniu tamtejsza policja schwytała 14 osób, które należały do bandy wypaczającej wyniki na caluteńkim globie. Był to moment w śledztwie podobno przełomowy, gdyż wśród zatrzymanych znalazł się Dan Tan Seet Eng.

Czołowa postać w złodziejskiej siatce, która stoi za ustawianiem meczów w setkach bądź tysiącach. Nie wiadomo do końca, ile tak naprawdę gier udało się zmanipulować, lecz dane jakimi aktualnie dysponują miejscowe służby oraz Interpol to 680 spotkań. I to właśnie maleńki Singapur jest w samym środku tych wszystkich działań.

I to właśnie włoskie dochodzenie doprowadziło do Dan Tan Seet Enga, niekoronowanego króla azjatyckiej szajki. Roberto di Martino, prokurator z Cremony, przyznał na łamach „The Independent”: „Dan Tan pełni centralną rolę w kryminalnym systemie. Dostarcza pieniądze do Italii, żeby korumpować zawodników i organizuje także gotówkę na zakłady”. Z drugiej strony jednak Suresh Nair, wieloletni dziennikarz sportowy z Singapuru, stwierdził: „To mało znaczący człowiek, dzieciak z przedszkola. Dan Tan – to nie więcej jak trójka w dziesięciostopniowej skali. Nigdy nie zobaczycie ani nie usłyszycie o szóstkach albo siódemkach”.

O samym Dan Tan Seet Engu niewiele wiadomo. To jedna z tych szarych eminencji, pozostająca zawsze w cieniu, ale pociągająca za najważniejsze sznurki przestępczego podziemia. To jeden z ludzi, o których istnieniu świat nie miał po prostu prawa się dowiedzieć. Posiada podobno osobistą sieć fałszującą spotkania, wartą około 60 milionów dolarów. Był dyrektorem w kompaniach Football4U oraz Footy Media, założonych przez Wilsona Raja Perumala. Na co dzień pracownik w najzwyklejszej z singapurskich firm. Mimo nakazu aresztu we Włoszech, w Singapurze żył jak zupełnie wolny człowiek.

Rzekomo dowodził organizacją odpowiadającą za ustawienie większości meczów wymienionych w raporcie Interpolu. Wysyłał podwładnych do Europy i Afryki, szantażował graczy i trenerów, przekupywał oficjeli i arbitrów, manipulował każdego rodzaju rozgrywkami, od półamatorskich lig, przez pojedynki rezerw, po futbol kobiecy. Pomysłowość jego bandy była zupełnie nieograniczona, a wyobraźnia Dan Tana pracowała na wielokrotnie wyższych obrotach niż wyobraźnia zwyczajnego złodziejaszka. Bo jak inaczej opisać człowieka, który jednym poleceniem powodował, że na stadionach gasły światła.

***


W drugiej części artykułu o tym, dlaczego na stadionach gasły światła, dlaczego azjatyckie syndykaty są powiązane z rosyjską mafią i bałkańskimi gangami, dlaczego tak trudno wykryć fałszerstwa i czy można wygrać wojnę z przestępczymi syndykatami bukmacherskimi.

piątek, 20 grudnia 2013

Vitesse na łasce Chelsea

W Europie nie ma chyba klubu, który wypożyczałby więcej zawodników z jakiejkolwiek angielskiej drużyny. W Holandii nie ma zespołu, który byłby pod całkowitym władaniem obcokrajowców. Liderujące w Eredivisie Vitesse Arnhem, choć jest ekipą holenderską, to w tej chwili punkty dla niej zdobywają głównie gracze wypożyczeni z Chelsea, finansową stabilność zapewniają ludzie z Gruzji i Rosji, a ostatnie słowo należy zazwyczaj do Romana Abramowicza.

Gruzin za sterami

„W ciągu trzech lat zrobię z Vitesse mistrzów Holandii” – głosił odważnie na pierwszej konferencji prasowej, od 2010 roku nowy właściciel drużyny z Arnhem, Merab Jordania. Mocne słowa, zważywszy, że przejmował zespół bez przeszłości, który nigdy nie zapisał się złotymi zgłoskami w annałach holenderskiego futbolu. Nigdy nie sięgnął po mistrzostwo czy puchar kraju, w europejskich rozgrywkach nie odznaczył się niczym niezwykłym. Jego gablota z trofeami przez ponad sto lat istnienia nadal pozostaje pusta. A złoty okres nastąpił wieki temu, przypadł na początek ubiegłego, kiedy w sezonach 1913-1915 trzy razy z rzędu zdobywał wicemistrzostwo. 

Nie to jednak zaprzątało głowy miejscowych kibiców, a nade wszystko dziennikarzy. W ich umysłach nieustannie mogło krążyć tylko jedno, fundamentalne pytanie – kim do cholery jest ten Gruzin? Gdy zaczęli wydobywać fakty z życia Jordanii, to tak jak w przypadku Vitesse odnajdziemy więcej epizodów niewartych ocalenia od zapomnienia, tak w przypadku nikomu nieznanego biznesmena lista wstydu jest wyraźnie dłuższa niż lista chwały.

Wprawdzie piastował urząd prezydenta gruzińskiej federacji piłkarskiej, lecz za jego czasów tamtejsza liga stała się jedną z najbardziej skorumpowanych na Starym Kontynencie, a on sam został zdjęty z funkcji szefa związku ze względu na łapówkarskie afery oraz oszustwa podatkowe. Był tymczasowym selekcjonerem i bossem Dinamo Tibilisi, gdzie oskarżono go o defraudację 700 tysięcy dolarów. Czerpał ponadto korzyści z transferów zawodników, m. in. z przejścia Kinkladze z Manchesteru City do Ajaxu. Dwukrotnie wtrącony do więzienia, za każdym razem wychodził za kaucją.

Oprócz nieciekawej przeszłości, lokalnym żurnalistom spokoju nie dawała jeszcze jedna kwestia – jaki był rzeczywisty cel inwestycji Jordanii, skoro jego wcześniejsze losy nie wskazywały jasno, że może on posiadać portfel wystarczająco zasobny, aby sponsorować klub piłkarski.

Co prawda dorobił się na firmie Mj-Georgia, która zajmuje się wschodnim rynkiem transferowym, sprzedażą praw do transmisji oraz organizowaniem spotkań towarzyskich, wyłożył także około stu milionów na zespół, wybudował ośrodek treningowy i akademię futbolową, ale jego finansowe zaplecze nadal wydawało się zbyt małe, aby w dłuższej perspektywie pompować w niego duże sumy pieniędzy. Wszystko stało się zdecydowanie jaśniejsze, gdy w październiku stery obejmował Aleksandr Czigirinski.

Rosyjsko-gruziński triumwirat

To oligarcha z Rosji, od wielu lat przyjaźniący się z Romanem Abramowiczem. I to właśnie Czigirinski zapoznał go z Merabem Jordanią. A to z kolei stawia kupno Vitesse w zupełnie nowym świetle, bowiem postać rosyjskiego pana i władcy Chelsea zdaje się być kluczowa. Kiedy więc Jordania przejmował ekipę z Arnhem, był już prawdopodobnie po słowie z Abramowiczem.

Ten po fiasku podjęcia bliższej współpracy z PSV Eindhoven, potrzebował mniejszego klubu z co najmniej kilku względów. Przede wszystkim w holenderskim zespole wylądował niesamowicie zdolny narybek „The Blues”. Tacy zawodnicy jak Lucas Piazón, Gaël  Kakuta czy Christian Atsu nie mieliby szansy na regularną grę w Premier League, przynajmniej takiej jaką mają w Eredivisie. To tam szlifują swoje umiejętności i nabierają doświadczenia. Podczas tych trzech sezonów przewinęło się ich tylu, że dałoby się stworzyć osobną jedenastkę Vitesse, w całości złożoną z graczy przebywających na wypożyczeniu.

Co więcej, to londyńskiej drużynie powinno bardziej zależeć na współpracy z Vitesse. Jeszcze istotniejszą bowiem rolę, niż samo otrzaskanie się młodych talentów z realiami gry seniorskiej, odgrywa brytyjskie prawo imigracyjne oraz rozporządzenia federacji piłkarskiej, dotyczące pozwoleń na pracę. Zgodnie z nimi do Wielkiej Brytanii nie może trafić zawodnik, pochodzący spoza europejskiej strefy ekonomicznej, który w ciągu dwóch ostatnich lat nie zagrał w co najmniej 75% meczów międzynarodowych swojej reprezentacji bądź którego kraj znajduje się poniżej 70 miejsca w rankingu.

Od tych sztywnych reguł są jednak odstępstwa. Na wyspy mogą przybyć nie spełniający norm gracze wielkiego kalibru lub niezwykle utalentowani, którzy przyczyniliby się do rozwoju wyspiarskiego futbolu. Takimi odstępstwami były m. in. transfery Hernandeza, Kagawy czy Williana. Ale na jedenastu z wypożyczonych dotychczas do ekipy z Arnhem młodzianów, aż siedmiu nie miałoby prawa występować w Anglii. W Holandii grają, gdyż tamtejsze przepisy imigracyjne są znacznie łagodniejsze. A z czasem spełnią być może także regulacje Wielkiej Brytanii.

Stempel Abramowicza

Właściciel Chelsea nie przez przypadek wybrał Vitesse oraz Holandię. Czyli państwo od wieków słynące ze znakomitej bazy treningowej, fantastycznej pracy z młodzieżą oraz ligi, którą zgodnie uważa się za jedną z najbogatszych w futbolowe perły.

Nie ma przypadku w tym, że klub objął bliski przyjaciel Abramowicza, że postawił głównie na szkolenie juniorów, stworzył nowiuteńką szkółkę piłkarską, a z Londynu wybrał najwartościowsze dla siebie plony i że oddał go w ręce jeszcze zamożniejszego przedsiębiorcy, zachowując przy tym posadę prezydenta.

Wpływ Chelsea na Vitesse jest tak duży, że swoje niezadowolenie wyrażają inne zespoły, którym nie podobają się praktyki stosowane przez ekipę z Arnhem. Dyrektor sportowy NEC Nijmegen apelował nawet o wprowadzenie limitu, wedle którego zespoły z Eredivisie mogłyby wypożyczać maksymalnie trzech zawodników.

Wzburzenia nie ukrywa również prasa holenderska, która psioczy na totalną globalizację i komercjalizację piłki, narzeka na to, że Vitesse staje się zabawką i jedynie klubem pomocniczym dla „The Blues”. Jedną z pierwszych decyzji Jordanii było zwolnienie lokalnej legendy – Theo Bosa. W jego miejsce zatrudniono Alberta Ferrera, niegdyś gracza Chelsea. A odkąd rządy zaprowadził Czigirinski, coraz większą rolę w operacjach biznesowych odgrywa Marina Granovskaia, członkini zarządu londyńskiej ekipy, prawa ręka Abramowicza, najbardziej wpływowa kobieta w futbolowym świecie.

Krytyczne głosy w ogóle jednak nie docierają do Arnhem. Tam widzą jedynie zachwyt i zbliżający się splendor. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów ich ulubieńcy mają realne szanse na tytuł mistrzowski. Po raz pierwszy od dawien dawna ich ukochana drużyna nie ma kłopotów finansowych. A w przepaść zdążyli już zajrzeć dwukrotnie.

FC Hollywood w drodze po Oscara

Na początku lat osiemdziesiątych klub zbankrutował i przez sporą część dekady pałętał się w drugiej lidze. Wtedy pojawił się Karel Aalbers, zaciągnął pożyczki od kompanii energetycznej NUON, które następnie zainwestował w drużynę i stadion. Początek lat dziewięćdziesiątych to już zupełnie inne czasy. Z mroków drugiej ligi Vitesse wzbiło się w górę, dofrunęło do pierwszej i do finału krajowego pucharu w 1990 roku. Od 1989 do 2002 roku nie zajęło miejsca niższego niż szóste. W tym czasie Nikos Machlas i spółka, aż w dziewięciu sezonach pojawiali się na europejskich arenach, na własnym obiekcie goszcząc m. in. Real Madryt, Inter Mediolan i FC Liverpool.

Ale futbolowy lot Ikara skończył się dla nich identycznie, jak ten mitologiczny. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych Aalbers został aresztowany za oszustwa podatkowe, a klub stał się niewypłacalny, nie był w stanie spłacać należności i groziło mu kolejne bankructwo. Do akcji wkroczyły władze miasta i uratowały go przed nieuchronną katastrofą. Wówczas zaczęły się sezony chude, a codzienną realnością stała się walka o przetrwanie.

To ze względu na pełne dramaturgii i niespodziewanych zwrotów akcji losy zespół zyskał przydomek „FC Hollywood znad Renu”. Dziś kręcą tam jednak futbolową produkcję, która wkrótce może sięgnąć po krajowego Oscara. Posiadają plejadę młodocianych diamentów, zaciągniętą wprost z Londynu, które niedługo prawdopodobnie rozbłysną pełnym blaskiem na europejskiej scenie piłkarskiej. Już teraz decydują o obliczu Vitesse. Brali przecież udział przy ponad połowie ze strzelonych w obecnym sezonie przez drużynę goli.


Merab Jordania obiecywał, że w ciągu trzech lat da ekipie z Arhnem mistrzostwo. Słowa wprawdzie nie dotrzymał, lecz jeśli miałaby wygrać tytuł w czwartym roku jego rządów, to żaden miejscowy fan nie miałby mu za złe niedotrzymanej obietnicy. A świetlaną przyszłość holenderskiemu klubowi roztacza angielski.

środa, 11 grudnia 2013

Tam, gdzie kopią lepiej niż w Polsce

Mawiają, że czasem trzeba upaść, by potem wstać. Polski futbol natomiast znajduje się w permanentnym upadku od dobrych paru lat, a wstawanie nie ma tutaj racji bytu. To czynność zupełnie nienaturalna, nawet wtedy, gdy upaść niżej już po prostu nie można i aż się prosi o to, aby wreszcie powstać z kolan. Zmarnieliśmy piłkarsko tak bardzo, że w rankingu FIFA wyprzedzają nas reprezentacje z naprawdę dziwnych państw.

Kiedy inne na wskroś egzotyczne kraje mozolnie pną się w górę w klasyfikacji i od czasu do czasu potrafią uraczyć swoich kibiców miłą niespodzianką, to u nas odejść o normy ciągłych porażek nie widać. Polski kibic przeżywa koszmar za koszmarem, a kolejne widowiska urządzane przez naszych kopaczy skutkują tylko bólem zębów. Choć rankingi nie grają, to wcale nie możemy mieć pewności, czy Polska w bezpośrednim starciu z Wyspami Zielonego Przylądka albo Haiti wyszłaby zwycięsko. W różnych osobliwych zakątkach świata sztukę kopania opanowali najwidoczniej na wyższym poziomie wtajemniczenia.

Haiti (73 pozycja w rankingu)

W styczniu reprezentacja Haiti zajmowała 39 miejsce w klasyfikacji FIFA. Nieźle, jak na drużynę z wyspy, którą w 2010 roku nawiedziło trzęsienie, które niemal zrównało ją z powierzchnią ziemi – zginęło przeszło dwieście tysięcy ludzi, pozbawionych domów zostało półtora miliona mieszkańców, a zrujnowanych prawie trzysta tysięcy budynków. Zniszczeniu uległy także stadiony i ośrodki treningowe - w stolicy, Port-au-Prince, nie było, choćby jednego boiska użytecznego do gry. Ponad trzydziestu graczy i ludzi związanych z tamtejszym futbolem odnaleziono martwych, a zespół ćwiczył na obiektach w Brazylii.

W państwie, gdzie piłkę nożną traktuje się jak drugą religię, to ona przede wszystkim przynosiła nadzieję na lepsze jutro. Dziennikarz Jean Pierre Étienne w wywiadzie dla BBC opowiadał: „Bardzo cierpieliśmy, lecz reprezentacja jest już gotowa. Życie toczy się dalej, a my musimy dalej oddawać się naszej pasji”. Kapitan ekipy kobiet do lat 17 przed kamerami CNN podkreślała: „Gdyby nie futbol, bylibyśmy niczym”.

Ale piłka nożna odegrała tam jeszcze jedną niezwykle istotną rolę – stała się swego rodzaju narodową terapią, nadawała sens życiu osób straszliwie dotkniętych kataklizmem. W rocznicę tego tragicznego wydarzenia swoje spotkanie rozegrały drużyny złożone z zawodników bez nóg lub rąk.

Na pozycji obrońcy wystąpił Francois MacKendy. Podczas trzęsienia został przysypany gruzem. Koledzy, by go wydobyć i ocalić, musieli odciąć mu nogę piłą do metalu. Dziś czerpie radość z futbolu: „To jest coś, co kocham. Coś, co daje mi teraz nowe życie” – mówił na łamach serwisu internetowego foxnews.com. Po przeciwnej stronie biegał pomocnik Bernard Noubert, którego rodzice zginęli w tym samym budynku, w którym on stracił nogę. W rozmowie z dziennikarzami agencji „Reuters” stwierdził, że jedynie piłka nożna pomogła mu przetrwać: „To najlepszy sposób, aby rozjaśnić moje serce”.

W rankingu wyprzedziła nas zatem reprezentacja z kraju zrujnowanego trzy lata temu przez trzęsienie. Która w tym roku nie wygrała żadnego meczu, w eliminacjach do mundialu w Brazylii odpadła już w przedbiegach – w drugiej rundzie, nie sprostała wtedy Antigui i Barnabie i zremisowała z Curaçao – a jedynym jej tegorocznym osiągnięciem wartym odnotowania był remis 2:2 z Włochami.

Libia (63 miejsce)

Jedynym jej sukcesem jest wicemistrzostwo Czarnego Lądu sprzed prawie pół wieku, o mundialu nawet tam nie śnili. W rankingu wyprzedziło nas państwo jednak nie tylko anonimowe pod względem piłkarskim, ale także, którego futbol ostatnimi czasy zdominowały zamieszki, zastraszenia i strzelaniny.

Przez 31 miesięcy, odkąd w 2011 roku w Libii wybuchła wojna domowa, nikt nie grał tam regularnie w piłkę. Reprezentacja występowała w okolicznych krajach, dopiero w czerwcu tego roku rozegrała pierwsze od dwóch lat międzypaństwowe spotkanie u siebie. Poprzedziły je wyjątkowe środki ostrożności. Wszystko kontrolowała policja i wojsko, na stadionie utworzono specjalne punkty kontrolne, gdzie, aby wykryć broń, używano nawet wykrywaczy metali.

Przez dwie wiosny libijskie zespoły nie brały udziału w żadnych ligowych rozgrywkach. Kiedy sezon miał wreszcie ruszyć pełną parą, to przerywano go kilkakrotnie, gdyż w kraju nadal nie było wystarczająco bezpiecznie. Najpopularniejszy i najpotężniejszy libijski klub Al-Ahly groził wycofaniem się z pierwszej ligi, bo jego trener oraz zawodnik zostali postrzeleni przez nieznanych sprawców, a wielu innych graczy otrzymywało pogróżki i życzenia śmierci.

Ale wszystko, co najgorsze - jeśli chodzi o futbol - Libia może mieć już za sobą. We wrześniu selekcjonerem drużyny narodowej został Javier Clemente, znany z prowadzenia w latach dziewięćdziesiątych reprezentacji Hiszpanii. W 2017 roku państwo będzie gospodarzem Pucharu Nardów Afryki i prawdopodobnie zainwestuje spore sumy pieniędzy w stadiony oraz w sam futbol. I wiele wskazuje na to, że Libia może nam uciec rankingu jeszcze bardziej.

Albania (57 pozycja)

Nigdy nie zagrała na turnieju mistrzowskim i nigdy nawet nie była bliska awansu. W eliminacjach do Euro 2012 wyprzedziła tylko Luksemburg, a w kwalifikacjach do poprzedniego mundialu okazała się lepsza jedynie od Malty. Nieco lepiej wiodło się jej w eliminacjach do przyszłorocznych Mistrzostw Świata w Brazylii, miała realne szanse na baraże, lecz do drugiej Islandii zabrakło ostatecznie 6 punktów.

Albańczycy kochają futbol, to najpopularniejsza dyscyplina w kraju, ale wolą obserwować mecze najlepszych europejskich lig niż własnej. Jeden z nich w wywiadzie dla Jonathana Wilsona z „The Guardian” wyjaśniał, że przeciętny obywatel tego państwa ogląda w ciągu weekendu około 9-10 spotkań, nie mając jednocześnie bladego pojęcia o potyczkach i rezultatach w rodzimej lidze.

Duży nacisk kładzie się tam na trenowanie młodzieży. Rozgrywane są krajowe mistrzostwa juniorów do lat 10, 12, 14, 16 oraz 18, a każdy klub pierwszej i drugiej ligi musi ponadto posiadać szkółkę piłkarską i odpowiednio rozwinięty program szkolenia.

Albańczycy baczniejszą uwagę zwracają na graczy spoza swoich granic - w różnych europejskich ligach gra aktualnie ponad dwustu albańskich zawodników – zwłaszcza po tym, jak wypuścili z własnych rąk takie talenty, jak Xherdan Shaqiri oraz Granit Xhaka, którzy woleli reprezentować Szwajcarię. Ostatnimi czasy jednak trend ten powoli się odwraca i w tamtejszej drużynie narodowej występują gracze, mający tyle samo wspólnego z Kosowem, Szwajcarią czy z Niemcami, co z Albanią. Obecnie toczą walkę o prawdziwą futbolową perłę – Adnana Januzaja.

To głównie z powodu chryi o Januzaja w tym roku było głośno o piłkarskiej Albanii. Zawodnik Manchesteru United urodził się w Brukseli, jego ojciec pochodzi z Kosowa, korzenie rodziców sięgają Albanii, a jego dziadkowie z kolei wywodzą się z Turcji. Może grać dla pięciu reprezentacji, równie dobrze nawet dla Anglii, w której mieszka od pięciu lat. 

Z nim w składzie Albania będzie jeszcze silniejsza, a już teraz przecież w losowaniu grup kwalifikacyjnych do Euro 2016 znalazłaby się w tym samym koszyku, co nasz zespół.

Kuba (47 miejsce)

We wrześniu ubiegłego roku Kuba plasowała się na 147 pozycji. Monstrualny skok wzwyż o kilkadziesiąt miejsc zawdzięczają udziałowi w Gold Cup oraz – tak jak w przypadku pozycji Haiti w rankingu – głównie dzięki zwycięstwom z niżej notowanymi rywalami. Na mundialu zagrała tylko raz, w 1938 roku. W mistrzostwach kontynentalnych jej największymi osiągnięciami są dwa ćwierćfinały – jeden z tego roku.

Mają tam jedną ligę, złożoną z ośmiu drużyn. Na wyspie brakuje boisk treningowych w dobrym stanie, a klubowe obiekty nie posiadają oświetlenia – spotkania ligowe rozgrywane są zazwyczaj w południe, w morderczym upale. Nie ma tam żadnych akademii futbolowych, dzieci uczą się piłkarskiego rzemiosła w szkolnych zespołach.

Piłka nożna to dopiero piąta najpopularniejsza dyscyplina w kraju, znajduje się za baseballem, koszykówką, siatkówką i lekkoatletyką. Choć sportem narodowym na Kubie jest baseball, to w trakcie Euro 2012 przez całą wyspę przetoczyła się futbolowa gorączka.

Jeszcze do niedawna w państwie obowiązywał zakaz transmitowania jakichkolwiek piłkarskich rozgrywek. Pierwszym międzynarodowym turniejem futbolowym, który pokazano w kubańskiej telewizji były Mistrzostwa Świata z 1998 roku. „Odkąd zaczęli puszczać mecze piłkarskie w telewizji, fanów tej dyscypliny ciągle przybywa. Teraz, to jest już nasza pasja” – opowiadał dla stacji BBC Carlos Mendez, lokalny taksówkarz.

I pomyśleć, że w rankingu FIFA kilkanaście miejsc wyżej od nas plasuje się trzykrotnie mniejszy kraj, gdzie w dodatku futbol nie cieszy się zbyt dużą popularnością.

Wyspy Zielonego Przylądka (39 pozycja)

Gdy Polska należała do drugiej dziesiątki świata, oni znajdowali się w drugiej setce rankingu. W ciągu tych paru lat role zupełnie się odwróciły. Nasza kadra poleciała w dół na łeb na szyję, a oni zanotowali niezwykły lot w górę o kilkadziesiąt pozycji. Jeszcze w maju 2010 roku ta afrykańska ekipa zajmowała 117 miejsce.

Niesamowitą podróż w piłkarskie przestworza zawdzięczają kontrolerowi ruchu lotniczego, który w tym roku po raz pierwszy zabrał ich na mistrzostwa kontynentu. Swój zawód wykonywał na wyspie Sal - jednej z dziesięciu tworzących państwo - przez prawie połowę swojego życia. Wieżę kontrolną zamienił na szatnię cztery lata temu. Lúcio Antunes, choć ma nikły futbolowy staż, to chwali się znajomością z Jose Mourinho. W grudniu ubiegłego roku spędził tydzień w Madrycie, podpatrując metody Portugalczyka, kiedy ten prowadził Real.

Wyspy Zielonego Przylądka to w ogóle jeden z najbardziej zadziwiających afrykańskich kopciuszków. Niespełna półmilionowe wyspy, oddalone od Czarnego Lądu o 500 kilometrów, dochowały się piłkarskiej reprezentacji, która plasuje się aktualnie na 39 pozycji. To miejsce, o którym nasze „Orły” mogą, póki co, jedynie pomarzyć.

Gorzej być nie może?

Podobno człowiek umiera, kiedy przestaje marzyć. Polska piłka, choć znajduje się w stanie agonalnym, nie przestaje snuć fantazji o lepszych czasach. Na razie to jednak tylko marzenia ściętej głowy i może lepiej spojrzeć za siebie.


Ostatnio równie spektakularny upadek w naszych rejonach rankingu odnotowały jedynie Uzbekistan i Dominikana. A tuż za naszymi plecami czai się Trynidad i Tobago, gdzie dyrektorem technicznym został Leo Beenhakker, sukcesywnie zmniejszają do nas dystans Białoruś oraz Demokratyczne Kongo, a półtoramilionowy, położony gdzieś w Afryce Gabon i niespełna 3-milionowa, leżąca wśród wód Morza Karaibskiego Jamajka tylko czyhają na nasze potknięcie. Upaść można z pewnością jeszcze niżej.

sobota, 7 grudnia 2013

Chile – przebudzony tygrys, ukryty smok

Pokonali Anglię na Wembley, trochę wcześniej nie dali się Hiszpanii, która remis dzięki bramce Jesúsa Navasa uratowała w doliczonym czasie gry. W fazie kwalifikacyjnej do przyszłorocznego mundialu znaleźli się na pudle, tracąc do drugiej Kolumbii jedynie dwa punkty, a do pierwszej Argentyny cztery. Jeszcze przed losowaniem mistrzostw Chilijczycy celowali w podium, a ich trener przekonywał, że jego podopiecznych stać na naprawdę wielkie rzeczy.

Szaleniec uczy sztuki piłkarskiej

Nie pojechali na Mistrzostwach Świata w Korei i Japonii - w eliminacjach znaleźli się na dnie grupy - oraz na turniej w Niemczech. Były obrońca Chile, Elías Figueroa w wywiadzie dla BBC Sport tłumaczył wówczas, że podstawowym problemem reprezentacji jest brak stałej tożsamości futbolowej. „Próbowaliśmy udawać Argentynę, naśladować Brazylię, kopiować grę Hiszpanii lub Niemiec. Nie było w tym żadnej ciągłości”. Do momentu, aż przybył „El Loco”.

Marcelo Bielsa trafił na idealnie podatny dla własnych śmiałych, piłkarskich teorii grunt. Przychodził do kraju bez konserwatywnych, zakorzenionych od dawna w świadomości ogółu futbolowych przekonań. Dostał czyściuteńkie płótno, które mógł zamalować piłkarską wizją szaleńca, na którym do woli mógł rozrysowywać swoje nieco ekscentryczne posunięcia taktyczne. Wreszcie poczuł się spełniony, bo nie wylądował w państwie, gdzie uporczywie zarzucali mu, że w pierwszym składzie nie wystawia Juana Romána Riquelme.

Lokalni fani nie wytykali mu, że niektóre z jego pomysłów były nad wyraz odważne. Raczej rozmiłowali się w futbolu spod ręki Argentyńczyka. Zachwyciła ich błyskawiczna, pełna werwy gra, nastawiona na zdecydowany atak. Otrzymał on zawodników przede wszystkim szybkich, dynamicznych, o nienagannej technice. I z tych atutów uczynił główną i bardzo niebezpieczną broń. Jego zespół stosował zatem wysoki pressing, od samego początku narzucał obłędny rytm oraz nieustannie szukał przewagi i sytuacji na skrzydłach.

Bielsa od razu do kadry wprowadził wielu obiecujących graczy młodzieżówki U-20, która sięgnęła w 2007 roku po brązowy medal mistrzostw globu. Ukształtował ich piłkarsko, a dzisiaj ta grupa dojrzewa w zastraszającym tempie. Alexis Sánchez, Arturo Vidal i spółka coraz  bardziej dochodzą do głosu w futbolowym świecie.

Stolica bielsizmu

Argentyńczyk śmiałymi koncepcjami oraz sporymi sukcesami – awans na mundial w RPA i wyjście z grupy - kupił sobie nie tylko wdzięczność Chilijczyków, ale także ich podziw. Przysłonił im cały świat. To wtedy rozpoczął się prawdziwy boom na styl gry Bielsy i jego metody pracy. Każdy klub w kraju chciał mieć szkoleniowca, który byłby wiernym wyznawcą „bielsizmu”.

To trwało nawet wtedy, gdy nie dowodził już Chile. Jego wpływ na tamtejszy futbol był tak duży, tak bardzo zakorzenił się w umysłach reprezentantów, że kiedy głównodowodzącym mianowano Claudio Borghiego, który wyraźnie odcinał się od filozofii poprzednika, to drużyna zaczęła ponosić wstydliwe porażki.

Seria nieszczęść rozpoczęła się na Copa America w 2011 roku, gdzie w ćwierćfinale uległa Wenezueli, a potem ciągnęła się w kwalifikacjach do mundialu, w których przytrafiło się jej, aż pięć przegranych w dziewięciu spotkaniach. I były to porażki naprawdę bolesne, jak wyjazdowe 1-4 z Argentyną i 0-4 z Urugwajem czy domowe 1-3 z Kolumbią.

„Chciał być mądrzejszy od Bielsy” – opowiadali miejscowi dziennikarze oraz kibice – i przypłacił za to surową cenę. Borghi przekonywał buńczucznie, że przed erą Argentyńczyka w Chile również grało się w piłkę, lecz za jego kadencji zespół notował blamaż za blamażem. Przed kamerami lokalnej stacji telewizyjnej stwierdził: „Styl Bielsy? A czym on jest? Trójka z tyłu i dwóch skrzydłowych. Bilardo zapoczątkował to w 1986 roku. W futbolu wymyślono już wszystko”.

Ubiegłoroczna dymisja na stanowisku selekcjonera nikogo nie zdziwiła. A podupadłe królestwo Argentyńczyka postanowił ratować Jorge Sampaoli, wierny kontynuator myśli swojego trenerskiego guru.

Bielsa dla ubogich

Prowadząc Universidad de Chile i w zasadzie kopiując taktyczne założenia ”El Loco”, sięgnął po trzy tytuły mistrzowskie z rzędu, zdobył puchar Copa Sudamericana (pierwszy chilijski klub, który tego dokonał od dwudziestu lat), dotarł do półfinału Copa Libertadores i ustanowił rekordowe 36-meczowe pasmo bez porażki.

Choć początki były dla niego trudne. Pomimo doskonałego startu z Universidad, cztery zwycięstwa i remis w pierwszych pięciu spotkaniach, nazywano go prześmiewczo „El Bielsa de los pobres”, co znaczy  - Bielsa dla biedaków.

Mimo to Sampaoli twardo obstawał przy swoim i sprawdzał w praktyce założenia wyciągnięte z piłkarskiej biblii Argentyńczyka: ultraofensywne nastawienie, wysoki i intensywny pressing, wymienność pozycji, gra wertykalna i akcje oskrzydlające. Na jego wzór ponadto wprowadził do Universidad system 3-4-3, nieraz przechodzący w 3-3-1-3 lub 3-1-4-2.

„Nie możemy bać się gry. Zawsze atakujemy szóstką graczy i bronimy się czwórką. Ofensywna szóstka stale wymienia się pozycjami, utrzymuje futbolówkę w ruchu i tworzy okazje podbramkowe. Czwórka zaś czeka i zamyka wolną przestrzeń, by potem łatwiej i skuteczniej odebrać rywalowi piłkę. Porządek czwórki z tyłu jest równie fundamentalny, co nieład szóstki z przodu” – wyjaśniał pomocnik Universidad, Matías Rodríguez. To wypowiedź, która - jak zauważył dziennikarz BBC Sport, Tom Vickery - mogłaby zostać wyjęta wprost ze słownika „El Loco”.

Być jak Marcelo Bielsa

Nieustanne porównania do Argentyńczyka zupełnie nie przeszkadzają obecnemu selekcjonerowi, który często podkreślał, że prowadzone przez siebie drużyny zawsze ustawia zgodnie z jego filozofią. Podobieństwa do Bielsy wykraczają jednak znacznie dalej. Sampaoli to identyczny maniak futbolowy i perfekcjonista. W klubowych siedzibach przesiaduje do godzin nocnych, nieprzerwanie analizuje, zmienia i wybiera najlepsze możliwe rozwiązania. Podobnie zresztą na ławce trenerskiej.

Poza boiskiem spokojny i zachowawczy, na murawie kipi porywczością, ciągłym tańcem przy linii bocznej, bezustannymi uwagami w kierunku sędziego. Zdarzało się już, że wylatywał w trakcie meczów na trybuny. Ale pojedynki piłkarskie to nie tylko jego żywioł, on umie zachować zimną głowę, na chłodno analizując wydarzenia boiskowe i wyciągając odpowiednie wnioski.

Wielokrotnie pokazywał, że zmianami personalnymi bądź taktycznymi potrafił odmienić losy spotkania. Jak chociażby w półfinałowym starciu Copa Sudamericana z Vasco da Gama. Kiedy przegrywał bitwę o środek pola i stracił bramkę, natychmiast dokonał korekty w ustawieniu. Defensywnie usposobionego pomocnika Lorenzettiego zastąpił grający zdecydowanie wyżej Rodríguez, co przyniosło ekipie Sampaoliego remis. Przed finałowym zaś bojem z LDU Quito nie bał się odejść od swojej sztandarowej trójki z tyłu na rzecz czwórki i formacji 4-4-2.

Czarny koń mistrzostw

Reprezentację przejął w grudniu 2012 roku, od tego czasu wygrał pięć, zremisował i przegrał po jednym spotkaniu eliminacyjnym. W ogóle, w trzynastu dotychczasowych meczach pokonany schodził jedynie dwukrotnie. Wziął drużynę, którą poprzednik zadusił zupełnym odcięciem się od taktyki i ustawienia Bielsy. Pod jego okiem przeszła jednak kontrolowaną metamorfozę, bo zgodnie z oczekiwaniami upodobniła się do drużyny Argentyńczyka.

Pod jego wodzą zespół Sáncheza, Vidala i spółki znowu urzeka i budzi postrach. Jeśli jednym tchem jako czarnych koni przyszłorocznego turnieju wymienia się Belgię, Bośnie czy Kolumbię, to tchu musi z pewnością starczyć jeszcze na wymówienie Chile. A wielu jest takich, którzy wyliczankę zaczęłoby właśnie od Chile. Zachwycili się ich występami, oni niewątpliwie przyklasnęliby stwierdzeniu, że oto widzieli ekipę mogącą sporo namieszać na mundialu, lecz jednocześnie przyznaliby, że to nie koniec możliwości tej reprezentacji, że zwyczajnie stać ją na znacznie więcej.


„Z tymi zawodnikami” – mówił przed kamerami BBC Jorge Sampaoli, po czwartym z rzędu zwycięstwie w kwalifikacjach do MŚ 2014 – „możemy z entuzjazmem pomyśleć, że stać nas na wielkie rzeczy”. Na razie obudzili w sobie zwierzę, ale, by osiągnąć cokolwiek na mistrzostwach, szczególnie w jednej grupie z Hiszpanią i Holandią, potrzebny będzie ogień.