wtorek, 26 listopada 2013

Piłkarskie wojny (psychologiczne)


Jednym z ważniejszych wydarzeń zeszłotygodniowego, hitowego starcia pomiędzy Borussią Dortmund a Bayernem Monachium, oprócz strzelonych przez gości goli oraz niewykorzystanych szans gospodarzy, była rozgrzewka dwóch graczy ekipy Guardioli w tunelu Westfalenstadion. Mario Götze oraz Thiago odmienili pojedynek i trafieniem pierwszego oraz asystą drugiego przechylili szalę zwycięstwa na korzyść monachijskiej drużyny. Na usta ciśnie się więc, że to właśnie dzięki psychologicznej zagrywce hiszpańskiego trenera.

Diabeł tkwi w szczegółach

Oczywiście nie dowiemy się w jakim stopniu decyzja Guardioli, by jego dwaj podopieczni rozgrzewali się w ukryciu, wpłynęła na przebieg spotkania. Nie wiemy czy Götze po zwykłej rozgrzewce przy linii bocznej boiska byłby na nim mniej efektywny. Tak jak nie odgadniemy, ile w decyzji Hiszpana było taktycznej przebiegłości, mającej zaskoczyć Jürgena Kloppa, a ile troski o właściwe wejście w mecz młodego Niemca, którego przeraźliwe gwizdy mogłyby zdeprymować jeszcze przed wybiegnięciem na murawę.

Pierwszą opcję powinno się raczej włożyć między bajki, lecz wpływu drugiej nie można tak po prostu zbagatelizować. Futbol już dawno przestał być dyscypliną taktycznej powierzchowności, prostą rywalizacją dwudziestu dwóch chłopów prowadzonych przez dwóch zazwyczaj nieco bardziej sędziwych panów lub też zwyczajną grą, gdzie piłka jest okrągła, a bramki są dwie.

Dzisiaj, możemy ją raczej nazwać interdyscyplinarną dziedziną sportu, czerpiącą z dobrodziejstw bogatej palety nauk. Obecne futbolowe uniwersum mieści w sobie drobiazgowe analizy taktyczne, szeroką gamę boiskowych zadań przypisywanych zawodnikom, coraz gęstsze w liczby i słupki procentowe analizy statystyczne, a w najdrobniejszych detalach rozplanowuje się to, co w tej grze da się jeszcze zaplanować i nie podlega zupełnemu przypadkowi.

Jeszcze nigdy powiedzenie, że diabeł tkwi w szczegółach nie nabrało w świecie piłki nożnej równie literalnego znaczenia. I to w nich siedział, harcował na murawie i pociągał za sznurki podczas sobotniego pojedynku niemieckich potęg. Tym razem diabeł miał twarz psychologa, co nie jest kompletną nowością i co zdarzało się wcześniej już wielokrotnie.

Angielskie „mind games”

Według Andy’ego Burtona, trenera mentalnego w klinice „The Sporting Mind”, futbol zdecydowanie bardziej otwiera się teraz na korzyści, jakie może mu przynieść psychologia sportowa. A jedną z jej ważniejszych twarzy są wojny słowne, nazywane w Anglii „mind games”, stały się nieodłącznym i niezwykle istotnym elementem wyspiarskiej piłki. Na łamach serwisu internetowego BBC Sport przywołuje on sytuację sprzed paru lat, z czasów, gdy Liverpoolem kierował Benitez, która zaważyła na układzie sił w tabeli i dowodzi ważności „mind games”.

Ekipa Hiszpana przewodziła ligowej stawce z bezpieczną, pięciopunktową przewagą nad Manchesterem United. Ferguson zwołał wówczas konferencję prasową, w trakcie której zaczął użalać się na godziny rozpoczynania meczów, terminarz i słabą pracę arbitrów. W odpowiedzi Benitez, nie przebierając w słowach, skrytykował Szkota, mówiąc wprost o jego arogancji, próbach wpływania na kalendarz spotkań oraz na obsadę sędziowską. Menadżer „The Reds” połknął jednak przynętę i uzyskał efekt przeciwny do zamierzonego.


„Kiedy zaatakował opiekuna Manchesteru United, to ten zachowywał się tak, jakby nic się nie stało. W oczach mediów ukazał swego rywala jako frustrata, zawistnika i człowieka nie panującego nad emocjami. Jego zarzuty zaś określił niedorzecznymi. Ferguson zgniótł tym samym swojego oponenta niczym irytującą muchę. To dało mu większą kontrolę i opanowanie, które spłynęły na graczy. Ci poczuli się znacznie swobodniej, gdyż to ich szkoleniowiec górował” – wyjaśniał Burton w wywiadzie dla BBC.

Dopiero później okazało się, że Szkot wygrał nie tylko tę słowną utarczkę, ale również ligę – „Czerwone Diabły” ostatecznie wyprzedziły Liverpool. Hiszpan sknocił wszystko w dziedzinie, w której nie czuł się pewnie, a za przeciwnika miał nauczonego niebagatelnym doświadczeniem Fergusona, którego uznaje się wręcz za mistrza „mind games”.

Jego futbolowe bitwy psychologiczne sięgają jeszcze ubiegłego wieku, kiedy to pokonał głównodowodzącego Newcastle United Kevina Keegana i wydarł największemu konkurentowi w sezonie 1995/1996 tytuł mistrzowski, właśnie dzięki - zdaniem wielu fanów Premier League oraz miejscowych dziennikarzy - słownym potyczkom. Keegan nie zapanował nad emocjami przed kamerami, a jego zespół nie kontrolował najistotniejszych wydarzeń w decydującej fazie sezonu.


Słowa, które zmieniają piłkarski świat

Nie oznacza to jednak, że Szkot był zupełnie nieomylny. Może i słowa potrafią zmieniać futbolową rzeczywistość, wpływać na przebieg rywalizacji lub układ sił w tabeli, ale nigdy nie wiadomo czy wypowiedziane publicznie tyrady staną się rzeczywistymi sprzymierzeńcami i do czego doprowadzą.

To właśnie w sezonie 2011/2012 sprawy przybrały kompletnie nieoczekiwany obrót. Kiedy do rozegrania zostało jeszcze kilka kolejek, Roberto Mancini stwierdził, że jego klub nie ma już najmniejszych szans na tytuł i się poddaje. „Wyścig o mistrzostwo zakończył się, to niemożliwe, by dogonić silne United z naszej obecnej pozycji” – mówił  Włoch po zwycięskim spotkaniu z Norwich City w rozmowie z publicystami „The Guardian”. Takie wyznanie nie tylko zaskoczyło, ono uśpiło „czerwoną” część Manchesteru i zniosło całkowicie presję z „niebieskiej”. Od tego momentu podopieczni Fergusona, pewni swego, zaczęli gubić punkty, podczas gdy ekipa Manciniego rozpoczęła swój triumfalny marsz.

 
Włoch już nie raz, nie dwa dał się poznać z tej psychologicznej strony. Za porażki kilkakrotnie obwiniał siebie samego, twierdząc, że to jego złe decyzje do nich się przyczyniały. „Może pomyślałem, że o zwycięstwo będzie łatwo. Nie chce popełnić identycznej pomyłki przed kolejnym meczem. Jestem rozczarowany moim błędem” – przyznał po przegranej z Evertonem na łamach „Daily Telegraph”. Nieco wcześniej, identyczny zabieg przyniósł zupełnie wymierny skutek – na porażkę 0-3 z Livepoolem Manchester City odpowiedział wygraną z United w półfinale FA Cup.

To zdejmowanie winy za niepowodzenia i tym samym presji z zawodników, w szczególności, kiedy drużynie nie wiedzie się najlepiej, jest charakterystyczne zwłaszcza dla Jose Mourinho. Taktyka, że to my jesteśmy wrogami wszystkich wrogów stała się jednym z jego znaków firmowych.

Wróg publiczny numer jeden

„Szkoleniowiec musi być każdym po trochu: strategiem, motywatorem i liderem. Pewien profesor uniwersytecki powiedział mi, że trener, który zna się wyłącznie na futbolu, nigdy nie będzie najlepszy. Wszyscy znają się na piłce, różnicę robią inne dziedziny. To był doktor psychologii” – opowiadał w wywiadzie dla Sky Sport Portugalczyk. I to właśnie psychologia jest tym, co wyróżnia Mourinho i czyni go kimś specjalnym.

To mistrz w prowadzeniu batalii słownych. Jego utarczki ze sławami futbolowego świata przeszły do annałów tej dyscypliny, jak chociażby ta, kiedy Arsene’a Wengera porównywał do podglądacza. Te z reguły ordynarne i doprowadzające najczęściej do chryi słowa, mają jednak drugi sens, a ich kunszt dostrzeże ten, kto umiejętnie czyta między wierszami.

Gdziekolwiek by nie pracował, zawsze dla konkurentów staje się wrogiem publicznym numer jeden. I to zresztą wpisuje się doskonale w jego politykę dyrygowania zespołami. Wszędzie wykorzystuje ten sam mechanizm, na który ciągle się nabieramy. Toczy walki z prasą, bo wie jak nią manipulować. Wywołuje awantury z trenerami i klubami, ponieważ wie jak przekuć je we własne atuty i zwycięstwa. Gdy wokół króluje ustawiczna burza – czy to od  jego słów bądź zachowania – w drużynie panuje absolutna cisza, zawodnicy mogą skupić się jedynie na najbliższym meczu i przeciwniku.

Zdaniem Burtona Mourinho to szef idealny, bo wspiera podopiecznych i traktuje ich jak równych. Twierdzi, że Portugalczyk za każdym razem stara się zmniejszać presję na tyle, ile się da i jest przygotowany, aby zrobić coś skandalicznego, byle tylko odciągnąć krytykę od własnych graczy. „Niczym generał przy linii bocznej boiska dowodzi swoimi żołnierzami. Czasami traci panowanie nad sobą, lecz po to, żeby wyzwolić jeszcze większą wolę pokonania rywali u swoich zawodników. Sprawia, że to staję się walką nas z resztą świata” – tłumaczył w rozmowie z żurnalistami BBC Sport.

Jesteśmy tym, co myślimy

Burtona dodaje, że słowa mogą złamać ducha przeciwnika, zniszczyć jego pewność siebie i odebrać mu atuty. Słowa, które wsączają się do głowy, zapuszczają tam korzenie, kwitną i nie chcą z niej wyjść nawet w trakcie ważnych pojedynków, które sieją zamęt i obniżają poczucie własnej wartości.


Peter Gabriel śpiewał niegdyś, że robimy to, co nam każą. Guardiola rozkazując, by Götze i Thiago rozgrzewali się w stadionowych korytarzach pokazał, że spotkania można wygrać nie tylko dzięki taktyce, sile, potencjale i umiejętnościom graczy, ale także dzięki takim psychologicznym niuansom. A najdobitniej pokazał, że wojny piłkarskie rozgrywa się przede wszystkim w głowach. 

niedziela, 17 listopada 2013

Islandzka erupcja futbolu

Czy na mundial może pojechać reprezentacja złożona z mieszkańców Katowic, w dodatku tworzona z zasobów piłkarskich teoretycznie równie mizernych, co Liechtenstein? Jeśli przyjrzycie się odległej - położonej tam, gdzie nie sięgają ludzkie oczy, myśli czy nawet wyobraźnia - Islandii, to stwierdzicie, że w futbolu niemożliwe nie istnieje.

Era cudów i herosów

Zajmowała 121 miejsce w rankingu FIFA, do eliminacji do przyszłorocznego mundialu rozlosowywano ją z ostatniego, szóstego koszyka (w wyższym, piątym, znalazły się m. in. Wyspy Owcze). W kwalifikacjach do dwóch poprzednich Mistrzostw Świata oraz dwóch ubiegłych Mistrzostw Europy wygrała zaledwie 5 z 38 spotkań. W grupach plasowała się albo na dnie tabeli albo wyprzedzała amatorów z Liechtensteinu i Malty lub słaby Cypr.


W bieżących jednak eliminacjach reprezentacja Islandii po prostu zachwyca. Strzeliła więcej goli od Hiszpanii oraz Francji i wkrótce poleci do Chorwacji, aby stoczyć decydujący bój o wyjazd na mistrzostwa.

Niemożliwego dokonuje drużyna z nieco ponad 300-tysięcznego państwa, gdzie jest więcej telefonów komórkowych niż ludzi, a zarejestrowanych graczy niemal pięćdziesięciokrotnie mniej  niż w Polsce. Do Brazylii może pofrunąć zespół przez wieki zagrzebany pod grubą warstwą piłkarskiej przeciętności, od zawsze martwy dla futbolowej części świata.

W czym zatem tkwi fenomen Islandii?

Idzie nowe

Poprzednich kwalifikacji wcale nie uznano za blamaż. Drużyna zdobyła wprawdzie jedynie cztery punkty, mając za rywali Danię, Portugalię oraz Norwegię, ale nie to było wówczas najistotniejsze. W trakcie eliminacyjnych bojów pierwsze, bezcenne szlify zbierała ekipa, składająca się z młodocianych perełek, które dziś zachwycają Stary Kontynent. To dlatego przejął ją Lars Lagerbäck.

Szkoleniowiec, który pięciokrotnie wprowadzał na turnieje mistrzowskie Szwecję, a potem pojechał na mundial do RPA z Nigerią, w wywiadzie dla „The Guardian” stwierdził, że podjął pracę na dalekiej wyspie właśnie ze względu na szereg obiecujących zawodników. Przyznał, że z zainteresowaniem obserwował poczynania tamtejszego zespołu do lat 21. Widział m. in. jak rozbija młodzieżówkę Niemiec 4-1 w drodze na Mistrzostwa Europy U-21 w 2011 roku.

„Lars miał bardzo dobry wpływ na młodych graczy. Nadał im profesjonalnego wyglądu, bazując na ciężkiej pracy i wierze, że da się wygrać każdy mecz. Nigdy nie bał się mówić swoim podopiecznym, że mogą awansować do rundy barażowej lub walczyć o zwycięstwo w grupie. To wszystko dało im pewność siebie” – wyjaśniał na łamach fifa.com Vidir Sigurdsson, lokalny dziennikarz.

Jego zdaniem punktem zwrotnym stał się jednak szokujący, wyjazdowy remis 4-4 ze Szwajcarią.  Gospodarze jeszcze na 35 minut przed końcem spotkania prowadzili 4-1 i byli pewni swego: „Ten pojedynek okazał się punktem zwrotnym. To wtedy ludzie z naszego kraju zdali sobie sprawę, że jesteśmy w stanie dokonywać wielkich rzeczy. W jednej sekundzie przeklinali, by w następnej krzyczeć z podniecenia. Od tamtego czasu pozytywna aura wokół reprezentacji tylko rosła i rosła”.


Fenomenu Islandii zupełnie gdzie indziej doszukuje się działacz tamtejszego związku futbolowego, Omar Smarasson, twierdząc, że rozwiązanie islandzkiej zagadki jest niezmiernie proste – za obecnymi sukcesami stoją spore inwestycje w infrastrukturę oraz stworzenie wykwalifikowanej kadry szkoleniowej.

Wszyscy zaczynamy od zera

W 2002 roku na wyspie istniało pięć boisk ze sztuczną nawierzchnią, jedna hala piłkarska i 7 mini-boisk. Aktualnie posiadają 17 boisk ze sztuczną murawą, 7 hal oraz około 130 mini-boisk, położonych bezpośrednio w sąsiedztwie szkół.

„Wybudowali dużo obiektów sportowych. Dzisiaj, możesz trenować tam przez cały rok. To się zaczęło jakąś dekadę temu i myślę, że to kluczowe wyjaśnienie tego, co spowodowało u nich taki postęp” – tłumaczył Lagerbäck w rozmowie z żurnalistami agencji „Reuters”.

Niegdyś w piłkę na Islandii dało się grać raptem przez parę miesięcy. Sezon nadal trwa tylko od początku maja do końca września, lecz jak podkreśla w „The Guardian” Eiður Guðjohnsen: „Jeżeli spojrzysz na dziesięcioletnich chłopców, uganiających się teraz za futbolówką, to jest to prawdopodobnie pierwsza generacja dzieciaków, która może grać na okrągło”.

Wraz z budowanymi boiskami, rosła liczba szkoleniowców. Władze rozpoczęły ich kształcenie, wysyłając na kursy organizowane przez UEFA. Liczne pierwszoligowe kluby posiadają w tej chwili rzesze wykwalifikowanych trenerów, zajmujących się określonymi rocznikami.

Wytrenujmy sobie złotą generację

W parze z tymi zmianami nastąpiła jeszcze jedna równie ważna, swoista rewolucja w kwestii szkolenia juniorów. Do lamusa odszedł, bowiem siermiężny trening fizyczny, zamiast tego postawiono przede wszystkim na technikę, którą dzieci udoskonalały podczas gierek na małych boiskach w drużynach złożonych z niewielkiej ilości zawodników. Dzięki temu współczesna reprezentacja Islandii to już nie tylko piłkarze wykorzystujący swoją siłę, ale także o doskonałej technice.

„Islandzki futbol poprawił się zdecydowanie na przestrzeni ostatnich lat. Zrobiliśmy ogromny krok do przodu, szczególnie pod względem techniki. Program tworzenia nowych i unowocześniania starych ośrodków sportowych powoduje, że młodzi mają szansę, by grać i szlifować swoje umiejętności przez okrągły rok. To zaprocentuje w przyszłości” – stwierdził na łamach fifa.com gracz Tottenhamu Hotspur, Gylfi Sigurðsson.

W tym samym artykule napastnik Alfreð Finnbogason tłumaczył: „Jeżeli Islandia posiada aktualnie tak znakomitych atakujących, to jedynie dzięki pracy szkoleniowej jaką wcześniej wykonano”.

Zespoły juniorskie w czterech ubiegłych latach dostarczyły do pierwszej kadry 17 graczy. Z lokalnej ligi w wielki piłkarski świat wyjechało kilkunastu uzdolnionych młodzianów. Samo pierwszoligowe Breiðablik UBK dochowało się takich zawodników jak wspomniani Sigurðsson czy Finnbogason.

Wschodząca gwiazda Tottenhamu Gylfi Sigurðsson, Aron Gunnarsson z Cardiff City, Birkir Bjarnason z Sampdorii Genua, Emil Hallfreðsson z Hellas Werona, etatowy snajper Ajaxu Amsterdam Kolbeinn Sigþórsson, Jóhann Berg Guðmundsson z AZ Alkamaar i obecny lider klasyfikacji króla strzelców Eredivisie Finnbogason – jeszcze nigdy w historii ten kraj nie miał tylu graczy w tak wymagających rozgrywkach i silnych klubach, odgrywających w nich jednocześnie znaczące role.

Wzór do naśladowania

Podobno na tej odległej wyspie żyje największa liczba pisarzy oraz artystów różnej maści na osobę. Powiadają, że nie ma tam mieszkańca, który nie pisałaby lub nie tworzył sztuki. Do miana artyzmu w ich wykonaniu aspirować może z pewnością futbol. Wziąwszy bowiem pod uwagę fakt, że liczba zarejestrowanych piłkarzy w tym kraju nie przekracza 16 tysięcy, to doprawdy niebywałe w jaki sposób wychowali tylu fantastycznie zapowiadających się graczy.

Nigdy zresztą nie było ich tam tak wielu. „Kiedy zastanowisz się nad tym, że populacja Islandii wynosi niemal tyle samo co Boltonu, to zadziwiające staje się wówczas to, skąd oni biorą tylu dobrych zawodników. Przecież oni występują w całej Europie” – głowił się swego czasu Sam Allardyce.

W racjonalne wyjaśnienia fenomenu Islandii nikt nie chce uwierzyć. Jeden z irlandzkich dziennikarzy zauważył, że mogłaby ona stanowić 33 hrabstwo w jego państwie i to w dodatku dopiero piąte pod względem liczebności. A jej sukcesy przyciągają niczym magnes. Od niedawna na wzór islandzki rozwijać swój futbol pragnie nieco od niej większa – trochę ponad 400 tysięcy mieszkańców – Malta.

Bilet na piłkarski księżyc

Mimo iż piłka kopana jest sportem numer jeden, to dotychczas ligowe zmagania nie cieszyły się zbyt dużą popularnością – raptem dwa tysiące widzów na mecz. Islandczycy najwyraźniej woleli oglądać filmy w kinie – na seanse chodzą najczęściej na globie, pięć razy w ciągu roku – lecz ostatnimi czasy bardziej pasjonująco bywa na stadionach. Raz po raz, gdy gra drużyna narodowa, przeżywają noce prawdziwych futbolowych gorączek. Największa zapanowała przed bojem z Chorwacją. Wejściówki rozeszły się w trzy i pół godziny, a na pojedynek chciało się dostać przeszło 30 tysięcy ludzi, średnio co dziesiąty obywatel Islandii. 


Przetrwałaby ona światowe niedobory wody – ich woda należy do najczystszych i najlepszych na kuli ziemskiej – oraz globalny kryzys naftowy – energia geotermalna zapewnia im prąd oraz ciepło. Ale czy przetrwają chorwackie piekiełko? Jeśli im się powiedzie, to lot na mistrzostwa będzie dla nich niczym pierwszy dla ludzkości lot na księżyc.


Wszak ostatni raz kiedy ktokolwiek wspominał o Islandii w kontekście piłkarskim, był wybuch wulkanu Eyjafjallajökull w kwietniu 2010 roku. To on zakłócił komunikację powietrzną na Starym Kontynencie i znacznie utrudnił Barcelonie podróż do Mediolanu na półfinałowe starcie z Interem w Lidze Mistrzów. Stwierdzono wtedy, że to islandzki wulkan przyczynił się do porażki wielkiej Barcelony Guardioli i Messiego. Tym razem jednak wyspa kipi od emocji piłkarskich, jest bliska temperatury wrzenia, a na erupcję czeka tamtejszy futbol. 

sobota, 2 listopada 2013

Rossi reaktywacja

Przez 549 dni był piłkarsko martwy. Nie trenował normalnie, nie biegał po boiskach, nawet przez chwilę nie powąchał murawy. W tym czasie odwiedzał jedynie gabinety lekarskie, leczył dwie poważne kontuzje, poddał się trzem zabiegom i rozpoczynał rehabilitacje jedna po drugiej. Niedawno, wskrzeszony z martwych, upokorzył Juventus, strzelając mu trzy bramki w piętnaście minut i jest właśnie najskuteczniejszym napastnikiem w Serie A. Dziś, Giuseppe Rossi to największa nadzieja Italii przed zbliżającym się mundialem w Brazylii.

Niekończący się koszmar

Pierwszy raz więzadła krzyżowe zerwał w październiku 2011 roku w pojedynku przeciwko Realowi Madryt. Po wspaniałym sezonie 2010/2011, okraszonym 32 bramkami zdobytymi w 56 meczach, był pewniakiem do gry w zespole Cesare Prandellego. Stąd prawdopodobnie ten zgubny wyścig z czasem i chęć jak najszybszego powrotu za wszelką cenę jeszcze przed mistrzostwami Starego Kontynentu.

Po feralnym spotkaniu z „Królewskimi” natychmiast rozpoczął intensywną rehabilitację, byle tylko zdążyć na Euro w Polsce i Ukrainie. Na treningach pierwszej drużyny pojawił się już w kwietniu 2012. Zdecydowanie za szybko. Wysiłek poszedł na marne, bo Włoch tego samego miesiąca doznał ponownego urazu, nie rozgrywając, choćby minuty na boisku. Znowu nie wytrzymało operowane pół roku wcześniej prawe kolano, tym razem w trakcie ćwiczeń.

Rossi udał się na następny zabieg do Stanów Zjednoczonych. Nie tracił jednak nadziei, w wywiadzie dla Sky Sports zwierzał się: „To dla mnie kluczowy moment. Pragnę znaleźć się znów tam na murawie. Teraz zaczynam wszystko od nowa. To bardzo długa kontuzja i prawdę powiedziawszy czas wlecze się niesamowicie, lecz byłem na to przygotowany. Muszę zachować spokój i pozytywne nastawienie. Nie chcę myśleć o przeszłości, o tym, co się wydarzyło. Wolę, natomiast spoglądać w przyszłość i odliczać dni do mojego powrotu. Nadal będę futbolistą. To jedynie przeszkoda do pokonania, ale jestem silny mentalnie i wierzę, że niedługo wrócę”.

Pierwotnie przerwa miała trwać nie więcej niż cztery miesiące. Kiedy niezbędne okazały się kolejne operacje, oczywistym stało się, że potrwa znacznie dłużej. Dziesięć miesięcy – przez tyle się ciągnęła i przez ten szmat czasu jednego, czego Włoch mógł się na zawsze nauczyć, to cierpliwości.


Rehabilitacja po tak poważnych urazach powinna przebiegać powoli i skrupulatnie. Nie mogło być po prostu, tak jak poprzednim razem, miejsca na pośpiech i niepotrzebne ryzyko, gdyż następna równie ciężka kontuzja oznaczałaby jeden ponury finał - koniec kariery.

Każda doba musiała, więc stanowić nie tyle walkę z urazem, co raczej batalię z samym sobą. A cel – „comeback” na boisko - mimo codziennego wysiłku, każdego kolejnego poranka nie przybliżał się ani o trochę. Całą wieczność wypełniały mu nie tylko ogromna determinacja i pragnienie powrotu, ale także równie duża bezsilność i frustracja, kiedy obserwował jak Włosi dochodzą do finału Mistrzostw Europy, a jego ówczesny klub Villarreal żegna się z pierwszą ligą.

Nadzieja umiera ostatnia

Tymczasem, nad kontuzjowanym zawodnikiem drugoligowca zbierały się coraz ciemniejsze chmury. Nikt nie chciał zaryzykować kupna gracza, który być może już nigdy się nie podniesie i nie powróci do pełnej sprawności. W końcu, zimą bieżącego roku pomocną dłoń wyciągnęła Fiorentina, która zainwestowała w niego około 10 milionów euro i czekała. Czekała, aż Włoch odżyje i wróci do normalnej kondycji zdrowotnej oraz stuprocentowej dyspozycji boiskowej.

Zezwoliła mu na wyjazd do Stanów Zjednoczonych, gdzie współpracował ze specjalistą od tego typu urazów – doktorem Richardem Steadmanem. Gdzie mógł liczyć ponadto na wsparcie najbliższych. Publicystom „The Guardian” opowiadał: „Mogłem zostać w domu na sześć-siedem miesięcy. Za oceanem mieszkałem z mamą i siostrą. Poznałem tam również swoją dziewczynę, Jennę. Przez ten czas nie dopuszczałem myśli o rzuceniu futbolu”.

Rossi w rodzinnych stronach odbudował się psychicznie, a włoskiej ekipie spokój i troska o los gracza popłaciły. Zawodnik za zaufanie odpłacił się z nawiązką. Przewodzi obecnie stawce najlepszych strzelców Serie A, dając Fiorentinie prawie połowę z 22 zdobytych przez nią w aktualnym sezonie bramek.

Drugie piłkarskie życie zaczął w końcówce ubiegłego sezonu w spotkaniu z Pescarą. „To koniec koszmaru. Po półtora roku cierpień, wreszcie wróciłem” – powiedział, udzielając pomeczowego wywiadu stacji telewizyjnej Sky Italia. Pierwszego od 686 dni gola w meczu o punkty strzelił w sierpniu Catanii. Hat-trickiem zdobytym w pojedynku z Juventusem zakomunikował światu, że oto właśnie zmartwychwstał. Po dwóch latach walki o to, aby móc w ogóle wybiec na murawę, wrócił do wielkiej gry.


W poszukiwaniu straconego czasu

„W trakcie rehabilitacji wiele uwagi poświęcałem mojej przyszłości oraz występom na Euro 2012 i zapłaciłem za to gorzką cenę. Nauczyłem się jednak, żeby wszystko robić krok po korku i nie wybiegać myślami zbyt daleko. Nie patrzę na mundial w Brazylii. Myślę wyłącznie o codziennych treningach i najbliższych meczach” – mówił dziennikarzom ESPN, zagadnięty o zbliżające się mistrzostwa świata.


Długo nie otrzymywał powołania od Cesare Prandellego i nawet teraz, w takiej formie, nie jest jeszcze centralną postacią reprezentacji. Zagrał raptem 18 minut w spotkaniu z Armenią, ale latem przyszłego roku wraz Mario Balotellim ma stworzyć zabójczy atak, który pozwoliłby Włochom myśleć o złocie. I tego wszystkiego ma dokonać futbolista przez prawie dwa lata będący pod względem piłkarskim martwy.