czwartek, 24 października 2013

Bohater mundialu przegrał mecz życia


30 minuta spotkania, lewym skrzydłem naciera Diouf, urywa się francuskiemu obrońcy, wbiega w pole karne i dośrodkowuje po ziemi. Nadbiegający Petit trąca piłkę, ta odbija się od Bartheza i trafia pod nogi Diopa. Sekundę później ląduje w siatce. 31 maja 2002 roku dla Senegalczyków kula ziemska przestała się obracać, a słońce świeciło jedynie dla nich. Płynące codziennymi obowiązkami i własnym, zawsze niespiesznym rytmem życie, stało się znośne i radosne. Swoje wyjątkowe chwile przeżywał wtedy również Bruno Metsu – selekcjoner Senegalu oraz bohater mundialu w Korei i Japonii.
Metsu rzuca czary

„Kiedy przeczytałem im uwagi Pelego, który stwierdził, że Senegal jest najsłabszym ogniwem grupy, natychmiast zauważyłem błysk w ich oczach. Wiedziałem, że będą walczyć niczym lwy” – wspominał dla „The New York Times” francuski szkoleniowiec. Przed meczem z „Trójkolorowymi” na okrągło wpajał swoim podopiecznym, że mistrzowie świata i Europy posiadają słabe punkty. Pokazywał analizy, używał kaset wideo, po to, by Senegalczycy uwierzyli. Uwierzyli, że Henry i spółka rzeczywiście pochodzą z Ziemi. I tak jak każdy człowiek mają swoje słabości.

Okrasił to płomienną tyradą w szatni tuż przed pojedynkiem. A wszystko zwieńczył wspomnianymi słowami brazylijskiego króla futbolu. I tylko w duchu mógł sobie pomyśleć, żeby cały ten motywacyjny trud nie poszedł na marne. Nie poszedł, efekt był piorunujący i przerósł najśmielsze oczekiwania. Senegal zadziwił świat i nie przestawał go zadziwiać przez kilka następnych dni. Od wygranej z Francją rozpoczął się niezwykły marsz debiutantów, totalnych żółtodziobów, który zakończył się dopiero w ćwierćfinale mistrzostw.

Metsu otrzymał przydomek „Biały Czarnoksiężnik”, bo, w istocie, można było odnieść wrażenie, że coś z magii musiało w nim być, jakaś cząstka zdolna zmieniać lub zaklinać rzeczywistość. Pojawił się zupełnie znikąd, tak jakby został przysłany tam przez wyższe siły, wyłącznie po to, aby spełnić swoją misję. O jego wcześniejszych trenerskich przygodach nie ma nawet, co wspominać, pracował w mało ciekawych piłkarskich miejscach i nie osiągał niczego wartego zapamiętania. Senegal, reprezentacje bez jakichkolwiek wówczas futbolowych sukcesów, objął w 2000 roku.
Wystarczyły dwie wiosny, by w kompletnie nieprawdopodobny sposób z szaraków i przeciętniaków uczynić potężniejszą na Czarnym Lądzie ekipę, która na kontynencie siała postrach, a i poza nim mogła napsuć krwi każdemu przeciwnikowi.
To za jego schedy Senegal po raz pierwszy i ostatni do tej pory zagrał w finale Pucharu Narodów Afryki. Po raz pierwszy i ostatni również wystąpił na mundialu. To dopiero za jego panowania „Lwy Tarenga”, jak zwykło się określać tę drużynę, zaczęły pożerać rywali. Metsu wniósł niespotykanego wcześniej ducha walki i wolę zwycięstwa. Choć miejscowi, od wieków wdychający opary religii voo doo i rdzennych wierzeń, wiedzieli swoje i na pewno stwierdzili, że to była prawdziwa magia.
Swoistym apogeum magiczności możemy za to nazwać 30 minutę pojedynku z obrońcami tytułu i bramkę Diopa. W późniejszych latach okaże się, że najpiękniejszą chwilę w szkoleniowej karierze Francuza. Wspomnienie, które towarzyszyć mu będzie przez kolejne sezony wzlotów i upadków, powodujące, że żaden następny sukces nie będzie już smakował równie dobrze.
Ucieczka z Czarnego Lądu
„Nie trzeba być wielkim trenerem, aby ustawić zespół w systemie 4-4-2 czy 4-3-3. Motywowanie graczy, budowanie w nich pewności siebie, obserwowanie, jak rosną mentalnie… futbol to nie tylko taktyka i niektórzy ludzie o tym zapomnieli” – pouczał podczas mistrzostw w Korei i Japonii żurnalistów „The Guardian”.
Jonathan Wilson w artykule dla „The National” fenomen Metsu oraz reprezentacji Senegalu wyjaśniał tym, że byli dla siebie po prostu stworzeni. Francuz trafił, więc do kraju i drużyny, które idealnie wpasowały się w jego charakter oraz styl pracy.
Przede wszystkim niczego swoim podopiecznym nie narzucał. Wolał wysłuchać zawodnika niż go ukarać. Tak też się stało w trakcie mundialu. Kiedy Khalilou Fadigę oskarżono o kradzież naszyjnika z jednego ze sklepów jubilerskich w Korei Południowej na tydzień przed meczem z „Trójkolorowymi”, zaakceptował wyjaśnienia gracza, który mówił o nieodpowiedzialnym wybryku, i nie odesłał go do domu.
Filozofia gry zaś opierała się na atrakcyjnym futbolu, na zabawie w piłkę, lecz także na luźnym podejściu do spraw poza boiskowych. Gdy zaskoczeni dziennikarze odkryli, że zawodnicy Senegalu na dzień przed spotkaniem z Francją o drugiej w nocy uprawiali zapasy w hotelu, Metsu skwitował, że każdy przygotowuje się w taki sposób, jaki mu najbardziej odpowiada. Tłumaczył dalej publicystom „The Guardian”: „Piłka nożna jest zabawą, doskonale wiem, co gracze robią na treningu i na, co mogą sobie pozwolić poza nim”.
Metsu wycisnął z własnych zawodników maksimum, a sam mundial w Azji był najpiękniejszą przygodą w jego karierze. Opowiadał w wywiadzie dla „The Guardian”: „Smakowanie mistrzostw świata jest magiczne, czujesz się jakbyś pochodził z innej planety”.
Po bezprecedensowych mistrzostwach roku 2002 francuskiego szkoleniowca w tym afrykańskim państwie spotkała… krytyka. Jeszcze po triumfie w meczu otwarcia ogłaszali święto narodowe, a po powrocie media miały już mu za złe, że w spotkaniu z Turcją wystawił identyczny, wyczerpany poprzednimi bojami, skład i że nie stosował odpowiedniej rotacji. Dziennikarz Babacar Louis Camara na łamach magazynu „Le Soleil” pisał dosadnie: „To, co powiem jest paskudne, ale zostaliśmy pokonani z powodu złego prowadzenia reprezentacji”.
Metsu jeszcze tego samego roku opuścił Czarny Ląd. Musiał czuć jedynie rozgoryczenie, gdyż zaoferował Senegalowi wszystko, przeszedł nawet na islam i przybrał imię Abdul Karim, a w zamian otrzymał tylko ludzką złość. Zakotwiczył na Bliskim Wschodzie, który stał się dla niego drugim domem do końca jego trenerskich dni.
W 2003 z Al Ain sięgnął po azjatycki puchar mistrzów. Ten katarski zespół zaszedł tak daleko po raz pierwszy i ostatni. W 2007 poprowadził Zjednoczone Emiraty Arabskie do historycznego, pierwszego zwycięstwa w Gulf Cup of Nations. Żadne z tych osiągnięć nie mogło się jednak równać z tym z lata 2002 roku.
Ostatni mecz
„Nie byłbym znany, gdybym nie wyjechał pracować do Afryki” – oświadczył w 2003 roku w wywiadzie dla agencji prasowej APS. Siedem lat później u „Białego Czarnoksiężnika” wykryto nowotwór. Raka jelita grubego zdiagnozowano w momencie, gdy po Diego Maradonie obejmował katarski Al Wasl. Natychmiast zrezygnował z trenowania klubu i poddał się chemioterapii.
W rozmowie z żurnalistami francuskiego dziennika „L’Equipe” zwierzał się, że słowa lekarzy brzmiały niczym wyrok. Dowiedział się o przerzutach na płuca oraz wątrobę i że pozostały mu trzy miesiące życia: „To był ogromny szok. Od razu zacząłem leczenie. Kiedy udałem się do szpitala, jeździłem już na wózku inwalidzkim. Byłem bardzo słaby, lecz nie chciałem nawet myśleć o tym, by się poddać”.
W ciągu kuracji stracił 17 kilogramów: „W lutym nikt nie zauważył, że miałem zapalenie płuc. Dopadło mnie akurat w trakcie chemioterapii. Przez dziesięć dni balansowałem między życiem a śmiercią. To najcięższa walka jaką kiedykolwiek stoczyłem. 90% ludzi umiera w podobnych sytuacjach, ja mam natomiast niesamowite pragnienie, aby żyć dalej”.
Dawniej wmawiał futbolistom, że oto przed nimi mecz życia, w którym zwycięstwo należy wyszarpać za wszelką cenę. W tym roku to on brał w nim udział, co podkreślał na łamach „L’Equipe”: „Czasami, przed ważnym pojedynkiem, mówi się piłkarzom, że to mecz ich życia. Ale zazwyczaj tak nie jest. A dzisiaj, tak, to ja gram w meczu o swoje życie”. Tego meczu Bruno Mestsu jednak nie wygrał.

piątek, 18 października 2013

Koszmar Maradony, bezradność Messiego



Jedni padają jak muchy po 45 minutach gry przy trzydziestostopniowym upale na stadionie z zamkniętym dachem. Dla innych takie warunki oznaczałyby czystą przyjemność. Grali tam, gdzie grać po prostu się nie dało. A ich najpodlejszym wrogiem był brak tlenu. Nauczeni doświadczeniem wiedzą, że ludzkie wyobrażenie o boskim porządku świata jest mylne. Piekło nie znajduje się głęboko pod ziemią, ale gdzieś w górze, na wysokości kilku tysięcy metrów. A na imię mu La Paz lub Quito.

Nieznośna lekkość bytu

Ekwador w meczach wyjazdowych w kwalifikacjach do mundialu w Brazylii uciułał okrągłe trzy punkty. Poza własnym terytorium nie wygrał żadnego z pojedynków eliminacyjnych. Gdyby nie spotkania u siebie, w których uzyskał pozostałe 22 punkty, jego awans na mistrzostwa nie mógłby dojść do skutku.

To z położonego na wysokości 2850 metrów nad poziomem morza Quito, stolicy państwa, uczynił fortecę nie do zdobycia, której główną broń stanowi rozrzedzone powietrze. W kwalifikacjach do przyszłorocznego oraz do trzech poprzednich mundiali - na 36 meczów tam rozegranych - przegrał zaledwie trzykrotnie. Ostatni raz na arenie w Quito poniósł porażkę cztery lata temu.

Nawet takie futbolowe supermocarstwa jak Argentyna bądź Brazylia cierpią katusze, gdy tylko lecą w wysokie Andy. Mają problemy nie tyle, by wywieźć dobry rezultat, co w ogóle pojedynek przetrwać. Pierwsi z Ekwadorem nie zwyciężyli od 2001, drudzy od 2006 roku. Wysokogórskie trudy spowodowały również wiosnę cudów w 2008 roku. Wówczas LDU Quito, ku zaskoczeniu wszystkich, sięgnęło po Copa Libertadores. Klub, który przez przeszło trzy dekady nie potrafił doczłapać się do półfinału tego pucharu.

Tam wysoko życie piłkarskie dla miejscowych jest najwidoczniej nieznośnie lekkie i przyjemne. Kłopoty zaczynają się dopiero wtedy, kiedy zespoły zstępują na ziemię. Ekwador w ostatnich pięciu sezonach poza swoim krajem triumfował jedynie sześć razy, z czego czterokrotnie w sparingach.

Jeszcze gorzej na wyjazdach radzi sobie Boliwia, która na obcym stadionie po raz ostatni wygrała w 2008 roku. A na zwycięstwo w spotkaniu eliminacyjnym czeka znacznie dłużej - już dwadzieścia lat.

To ekipa od dawien dawna pod względem futbolowym mizerna, która z własnego obiektu w La Paz, ze zlokalizowanego na wysokości 3 tysięcy 600 metrów nad poziomem morza Estadio Hernando Siles, uczyniła prawdziwe piekiełko. To tam zdobyła 53 z 58 punktów uzyskanych w kwalifikacjach do przyszłorocznych oraz do trzech ubiegłych mistrzostw. To tam rozgromiła Brazylię, Argentynę, Urugwaj czy Kolumbię. Potrafiła ponadto, będąc gospodarzem, wtargnąć do finału Copa América w 1997 roku i głównie dzięki meczom u siebie awansować na mundial w 1994 roku.

Międzynarodowa chryja

Diego Armando Maradona właśnie w La Paz przeżył jeden ze swoich najczarniejszych koszmarów. To było czwarte spotkanie Argentyny pod dowództwem „Boskiego Diego” i jedna z najwyższych porażek tej reprezentacji w historii. W 2009 roku dostała łomot od Boliwii 1-6, a Maradona mógł wówczas zakwestionować boży plan. Mógł z pełną stanowczością stwierdzić, że piekło znajduje się tam na górze, w chmurach, parę tysięcy metrów nad poziomem morza.

A jeszcze w 2008 wspierał protest państw leżących w Andach, które otrzymały zakaz rozgrywania meczów na dużej wysokości. Zagrał godzinę w pokazowym spotkaniu na Estadio Hernando Siles, udowodniając tym samym FIFA, że jeśli 47-letni wtedy człowiek umiał wybiegać tyle minut na boisku, to młodsi i profesjonalni gracze nie powinni mieć większych problemów, żeby wytrzymać trudy całego pojedynku.

Rok wcześniej Sepp Blatter i spółka ogłosili, że to zdecydowanie za wysoko, aby bezpiecznie grać w piłkę. Dwa i pół tysiąca metrów – tyle ich zdaniem wynosił próg bezpieczeństwa. Rozporządzenia uderzyły w takie kraje jak Boliwia, Ekwador i Kolumbia, które zostały pozbawione możliwości występów we własnych stolicach.

Najpierw wielkie wzburzenie wybuchło w Boliwii. Do głosu doszedł prezydent państwa, pasjonat tej dyscypliny, który nowe przepisy określił mianem futbolowego apartheidu. „Ta kara uderza nie tylko w Boliwię, ale także w powszechność sportu” – grzmiał przed kamerami lokalnych stacji telewizyjnych - „Nie możemy pozwolić na dyskryminację. Nie możemy zezwolić na wykluczenie ze świata sportu”.

Potem gorączka rozlała się na inne kraje, doprowadzając do głośnego, międzynarodowego sporu. Niemal wszystkie – prócz Brazylii, której kluby protestowały już wcześniej i groziły wycofaniem się z Copa Libertadores, gdyż nie chciały występować gdzieś w Andach - zgodziły się nie zwracać uwagi na restrykcje, jeżeli będą miały tydzień czasu na aklimatyzację swoich zawodników.

W czerwcu 2007 FIFA zwiększyła próg wysokości do trzech tysięcy metrów, a w maju 2008 zakaz cofnęła, na skutek listu protestacyjnego podpisanego przez wszystkie, oprócz brazylijskiej, federacje należące do strefy CONMEBOL. Sepp Blatter, by załagodzić chryję powiedział wtedy, że ograniczenie zostaje tymczasowo zdjęte, ponieważ niezbędne są dalsze studia nad tym, jaki rzeczywiście wpływ na organizmy graczy ma wysokość.

Wiedza to potęgi klucz?

Tego roku oznajmił, że nie jest to już sprawą FIFA, bo naukowe badania nie dawały jasnych i jednoznacznych odpowiedzi. Czysto teoretyczne rozważania nie uwzględniały, bowiem poziomu rywalizujących ze sobą drużyn. A przecież dla o wiele potężniejszych pod względem piłkarskim zespołów Argentyny i Brazylii, które podróżowały do ekip po prostu mizerniejszych, nawet wysokość nie powinna być większą przeszkodą w wygrywaniu.

Analiza prawie tysiąca pięciuset meczów rozegranych w Ameryce Południowej na przestrzeni stu lat, której dokonał Patrick McSharry, doktor z Uniwersytetu w Oxfordzie, również nie doprowadziła do niczego poza zupełnie zdumiewającymi wnioskami. Okazało się, że równie ciężka, co gra w wysokich rejonach dla reprezentacji do tego nieprzyzwyczajonych, może być wyprawa i występy na terenach nizinnych dla drużyn grywających przeważnie w wysokich górach.

Ogląd sytuacji jeszcze bardziej gmatwają statystyki, które z jednej strony dowodzą, że gra na dużej wysokości nie pozostaje bez znaczenia - Boliwia w La Paz uzyskała o 45% więcej punktów niż na obiektach położonych nieco niżej, Ekwador w Quito wykazywał się lepszą o 30% skutecznością zwyciężania. Z drugiej jednak strony nie każdej reprezentacji wysokość i trudne warunki służą. Kolumbia w wysokogórskiej Bogocie zdobyła do tej pory o 20% mniej punktów, a swoje spotkania woli rozgrywać w nizinnej Baranquilli.

Podróż do piekła

Wiedza, liczby, statystyki i naukowe analizy nie mają tu tak naprawdę nic do rzeczy, bo tam wysoko anomalie dotyczą niemal wszystkiego, nawet tego jak się zachowuje futbolówka. A ta porusza się szybciej, leci dalej i obraca się wolniej, tak, że nie chce się słuchać samego Lionela Messiego. On w La Paz czy Quito nie strzelił jeszcze gola i chyba nigdzie indziej za każdym razem nie wygląda na równie bezradnego.

Argentyna w obecnych eliminacjach z Boliwią zremisowała, ale gwiazdor Barcelony, co chwila musiał przystawać i nabierać tchu. Angel di Maria z kolei potrzebował pomocy lekarskiej i dodatkowej porcji tlenu. Po meczu Messi skwitował w wywiadzie dla ESPN: „To straszne grać na takiej wysokości”. Na szczęście dla niego, to piłkarskie piekło, leżące grubo ponad trzy tysiące na ziemią, odwiedza nie częściej niż dwa razy do roku.

piątek, 11 października 2013

Wojna o Financial Fair Play

Jednej rewolucji w futbolu już dokonał. Teraz kwestionuje rewolucję spod znaku Michela Platiniego. Według niego Financial Fair Play nie tylko nie ma szans powodzenia, ale także nie ma nic wspólnego z uczciwą rywalizacją. Zdaniem Jean-Luisa Duponta nowe reguły czynią zupełnie na odwrót - zabierają biednym, a dają bogatym.

Wszystko zaczęło się od Daniela Strianiego, agenta piłkarskiego z Włoch, mieszkającego w Belgii, który w maju tego roku wniósł skargę do Europejskiej Komisji, twierdząc, że regulacje finansowego fair play szkodzą zdrowemu współzawodnictwu. Pomaga mu, osławiony procesem z lat dziewięćdziesiątych, prawnik Dupont. Niecałe dwie dekady temu kompletnie zmienił oblicze futbolu, a do piłkarskiego słownika na zawsze wszedł termin „prawo Bosmana”.

Dziś, wraz ze Strianim, wytoczyli działa przeciwko Financial Fair Play. Skierowali właśnie sprawę do sądu pierwszej instancji w Brukseli, by ten przyjrzał się legalności rozporządzeń wprowadzonych przez UEFA.

Finansowa Farsa Platiniego

Jeden uważa, że reformy są bezzasadne i niesprawiedliwe, hamują rozwój klubów, ograniczając wpływy od inwestorów, tłumią rynek transferowy i utrwalą aktualną hierarchię, panującą w europejskim futbolu. Drugi krytykuje zmiany wdrażane prze Platiniego i spółkę, ponieważ w jego mniemaniu szkodzą one piłkarskiej rywalizacji, naruszają zasadę równowagi i pogłębiają różnice między wielkimi a małymi drużynami.

Obaj są zgodni – dyrektywy UEFA powiększą przepaść, która dzieli zespoły zamożne od tych mniej. Skutecznie zapobiegają możliwości wdarcia się do elity niewiele znaczącej ekipy, gdyż ta nie będzie mogła wydać więcej pieniędzy niż zarobi. Niemożliwe do zrealizowania staną się zatem ogromne inwestycje, mające na celu stworzenie klubu zdolnego do zmagań z najlepszymi.

„Financial Fair Play spowoduje, że majętne drużyny będą tak naprawdę jeszcze bogatsze” – oznajmił Włoch na łamach goal.com. Dupont z kolei, w swoim artykule opublikowanym w piśmie „Wall Street Journal”, oświadczył, że nowe wymogi zdecydowanie mocniej uderzą w ubogie zespoły. Co więcej, te najpotężniejsze chcą jak najszybszego przyjęcia rygorystycznych reguł, bo ich monopol na futbol łatwiej będzie utrzymać. Pragną zmian, które powstrzymałyby napływ nuworyszów i utrzymały niezachwiany piłkarski porządek Starego Kontynentu.

Belg w dzienniku „The Guardian” wymienił negatywne konsekwencje, jakie przynoszą rozporządzenia UEFA. Po pierwsze, hamują dopływ gotówki od zewnętrznych przedsiębiorców. Po drugie, zwiększą dominację obecnych hegemonów futbolu europejskiego. Po trzecie, nie powstrzymają transferowej inflacji, ponieważ zredukują jedynie liczbę transakcji, przez co zmaleją wynagrodzenia dla piłkarzy. Łamią one ponadto przepisy Unii Europejskiej, ograniczając: wolny rynek; swobodny przepływ kapitału, pochodzący od właścicieli; zatrudnianie pracowników, czyli graczy oraz podejmowanie usług – współpraca z agentami.

Trudne jest życie bogacza

Dla Platiniego i spółki ich niedawno narodzone dziecko, to jak remedium na czasy kryzysu. Idea jest taka, by uspokoić runek transferowy, zapobiec wzrostowi cen za zawodników, a także zrównoważyć i poprawić finanse ekip, może nawet zadłużenie zupełnie wyeliminować i poza tym zachęcić je, aby inwestowały w długoletnie projekty, tj. szkolenie młodzieży i tworzenie akademii.

Financial Fair Play wprowadzono głównie po to, żeby kluby zaprowadziły ład w swoich budżetach, wydawały pieniądze w bardziej racjonalny sposób i w latach krachów finansowych dawały większe poczucie stabilności.

Gianni Infantino w wywiadzie dla „The Independent” stwierdził, że razem z Michelem Platinim spotkali się z Jose Manuelem Barroso i otrzymali od niego pełne poparcie dla przeprowadzanych zmian. „Nie martwimy się” – opowiadał Infantino o skardze Duponta – „bo posiadamy znakomitych prawników. Ale również dlatego, że Financial Fair Play zostało wdrożone w porozumieniu z drużynami, związkami piłkarskimi oraz Europejską Komisją. Nikt tego nikomu odgórnie nie narzucił”.

W marcu 2012 roku Europejska Komisja zaakceptowała nowe regulacje. W Premier League podobno głównym orędownikiem wprowadzenia restrykcyjnych praw był Manchester United. We Włoszech gorącymi zwolennikami reform byli Silvio Berlusconi oraz Massimo Moratti. Z czasem pomysł zaaprobowali biznesmeni pokroju Romana Abramowicza, a w kuluarach mówiło się, że nie mają oni zwyczajnie sił i możliwości, aby konkurować z zalewem milionerów z Bliskiego Wschodu.

Zdanie w tej sprawie na łamach BBC wyraził Belg, dla którego projekt Platiniego „stanowi prawdopodobnie zmowę i narusza przepisy Unii Europejskiej, dotyczące konkurencji rynkowej”.

… i sprawiedliwość dla wszystkich

Patrząc na działania UEFA i sposób w jaki przestrzega niedawno wprowadzonych praw, ciężko odnieść inne wrażenie. Pierwszym zespołem, który został ukarany była Malaga. Dostała jednosezonowy zakaz na występy w europejskich pucharach, gdyż nie wypłacała zawodnikom wynagrodzeń, przynosiła straty i posiadała zadłużenie w hiszpańskim urzędzie podatkowym.

Hajduk Split, NK Osijek, Dinamo i Rapid Bukareszt oraz Partizan Belgrad – to ekipy, które również znalazły się na cenzurowanym w UEFA. Przypomina to raczej ubijanie maleńkich, natrętnych komarów, które w tej olbrzymiej futbolowej machinie próbują desperacko uszczknąć coś dla siebie i tym samym tylko tej machinie przeszkadzają.

A najważniejszych trybów w maszynie przecież się nie rusza. Kiedy PSG nie spełniało wymogów finansowej reformy, natychmiast znaleziono rozwiązanie – 4-letnia umowa z Qatar Tourism Authority warta 700 milionów euro. Gdy Manchester City znajdował się niebezpiecznie pod kreską, ratunek przyszedł z Kataru i wraz z kontraktem z liniami lotniczymi Etihad.


Za kulisami wielkiej piłki rozegra się, więc najprawdopodobniej jeszcze większa batalia. Nie będzie to jednak wojna Strianiego i Duponta o Financial Fair Play, tylko – mówiąc eufemistycznie albo używając dużego skrótu myślowego – walka o wpływy i ustalony porządek futbolowego świata.

czwartek, 3 października 2013

FIFA w szponach korupcji

Za upadkiem Islandii stało kilkunastu skorumpowanych bankierów. Każdego roku na łapówki idzie przeszło bilion dolarów. W ten kręcący się wokół nieuczciwego pieniądza świat, doskonale wpisuje się FIFA. Moloch, gdzie korupcja jest powszednia niczym chleb. Jeśli dotychczas nawiedzały go chwilowe i lekkie wstrząsy, to ostatnie afery korupcyjne przypominają prawdziwy kataklizm.

Korupcja sięgnęła tam samego szczytu. Od października 2010 roku ośmiu członkom Komitetu Wykonawczego – wyżej jest tylko prezydent organizacji – postawiono zarzuty łapówkarstwa. Siedmiu z nich wycofało się z komitetu, a jeden został zawieszony.

Przewrót pałacowy

W maju 2011 roku, na miesiąc przed wyborami prezydenckimi w FIFA, Mohammed bin Hammam wylądował swoim prywatnym samolotem na Trynidadzie i Tobago. Milion dolarów, które wziął ze sobą, miało wystarczyć, by przekupić zwierzchników federacji karaibskich i jednocześnie zapewnić mu wygraną w zbliżającym się głosowaniu. Każdemu zaoferowano czterdzieści tysięcy, umieszczone w specjalnych, brązowych kopertach. Nad wszystkim czuwał Jack Warner, boss strefy CONCACAF.

Dziś, ani jednego, ani drugiego nie ma już w szeregach międzynarodowej instytucji futbolowej. Spotkanie w stolicy Trynidadu i potajemne konszachty wyciekły bowiem do mediów. Śledztwo procederu, w który zamieszanych było ponad dwudziestu szefów związków piłkarskich, prowadzone przez eksdyrektora FBI, Louisa Freeha, doprowadziło w końcu do Katarczyka i Trynidadczyka.

Pierwszy zrezygnował z ubiegania się o fotel prezydencki na 24 godziny przed wyborami i dwukrotnie dostał dożywotni zakaz na pełnienie jakichkolwiek funkcji w związkach sportowych. Drugi podał się do dymisji.

Karaibska robota

Jack Warner przez przeszło dwie dekady sprawował swój urząd prezydenta strefy CONCACAF z nadgorliwą wręcz dbałością o własne interesy. Dochodzenie dziennikarzy miejscowej gazety „Sunday Express” wykazało, że używał on swoich futbolowych i politycznych znajomości do budowy rodzinnego imperium, obecnie wycenianego na 200 milionów dolarów.

Fortuna, której się dorobił, pochodziła w większości z kasy federacji piłkarskiej Trynidadu i Tobago oraz ze skarbca FIFA. Trynidadczykowi pieniądze z praw do transmisji - otrzymywał je za symbolicznego dolara - i biletów na mistrzostwa służyły do rozwoju własnych biznesów. Posiadał kilkanaście przedsiębiorstw, w których się zatrudniał i na konta, których dokonywał przelewów.

Najnowocześniejsza baza piłkarska na Trynidadzie, duma kraju, wybudowana za 26 mln dolarów, składająca się ze stadionu, centrum konferencyjnego, hotelu i basenu, nie należała do tamtejszego związku. Została bowiem postawiona na ziemiach będących w posiadaniu rodziny Warnerów.

Przekrętu życia dokonał jednak przed mundialem w Niemczech. Jego osobisty księgowy założył wtedy spółkę o nazwie LOC Germany 2006 Ltd – Warner był jej prezesem - która miała wspierać jadącą na mistrzostwa w glorii reprezentację Trynidadu. Zdaniem lokalnych żurnalistów na rachunek firmy przelano setki milionów dolarów. Sama kampania, sponsorująca drużynę narodową, pochłonęła około dwustu milionów. Tymczasem, wyciągi z kont wykazały, że gdzieś przepadła połowa tej sumy. Oszukano nawet zawodników kadry, którzy nigdy nie uzyskali obiecanych im wynagrodzeń.

W sieci powiązań

Kiedy Warner w latach dziewięćdziesiątych został mianowany szefem swojego regionu, żarliwie popierał Seppa Blattera w wyborach prezydenckich – załatwił mu podobno trzydzieści głosów. To nie Szwajcar jednak odegrał kluczową rolę w ujawnieniu spisku, mającym go obalić.

Trynidadczyk wpadł, bo oprócz obciążających zeznań świadków - zwierzchników federacji - do akcji wkroczył Chuck Blazer, który tym razem nie zamiótł, swoim zwyczajem, sprawy pod dywan. Obu panów od dawna łączyły silne więzy i wspólne interesy. Gdy Amerykanin pomógł zasiąść Warnerowi na fotelu prezydenta strefy CONCACAF, ten zrewanżował się i uczynił go sekretarzem generalnym. A będąc pod parasolem ochronnym Szwajcara, kręcili lody w najlepsze.

Blazer pobierał dodatkową pensję i premie od Karaibskiej Unii Piłkarskiej, niezależnej od futbolowego regionu Ameryki Północnej, za którą stał wspomniany Warner. Życie sekretarza kosztowało krocie, od 1998 roku na prywatne cele przeznaczył 15 milionów dolarów.

Luksusowe apartamenty w Nowym Yorku, Miami i na Bahamach, odnowiony za 80 tysięcy funtów zabytkowy model Mercedesa, garażowany i zarejestrowany w Szwajcarii – na to wszystko stać było Amerykanina. Nazywany „Panem 10%”, bo tyle prowizji inkasował od intratnych umów zawieranych w jego rewirze. Postawiono mu zarzut defraudacji 21 milionów dolarów. W ciągu ostatnich pięciu lat wypłacił sobie prawie dziesięć milionów bonusów, w samym 2010 roku przyjął około dwóch milionów.

Persona non grata

FIFA to środowisko, gdzie wszystkich wiążą wzajemne powiązania, a każdy wysoko postawiony oficjel wspiera jak tylko może innego wysoko postawionego oficjela. Wielu z nich łączyła mocna zażyłość, ale tym razem służalczy charakter Blazera wziął górę i przyjaciel doniósł na przyjaciela. Jack Warner – niegdyś bliski znajomy i współpracownik Blattera – nagle stał się persona non grata.

Na tym jednak cyrk na Karaibach się nie skończył. O tym jak ciężko wkupić się w łaski grubych szych świata piłkarskiego i jeszcze trudniej się im sprzeciwić, przekonał się Lisle Austin.

Kiedy Warner rezygnował z posady prezydenta, na jego miejsce wskoczył pochodzący z Barbadosu Austin. Rządy zaczął w najgorszy możliwy dla siebie sposób, od niefortunnego wywalenia Blazera. W odpowiedzi Amerykanin zakazał mu wstępu do biura organizacji. Ten skierował sprawę do sądu i ją wygrał. Wtedy wkroczyła FIFA, która zawiesiła nowego bossa w obowiązkach, tłumacząc, że nie powinien używać sądów cywilnych w rozwiązywaniu wewnętrznych sporów. Mówiąc dobitniej: brudy mogą być prane wyłącznie we własnym otoczeniu, a sam Austin sprawiał niepotrzebne kłopoty.

Jego prawnik, Barry Blum, całe zamieszanie komentował przed kamerami, dając upust swej złości: „Postępowanie FIFA to pokazowy proces rodem ze Związku Radzieckiego lub z faszystowskich reżimów. Ona stawia się ponad prawem, a prawa jednostki są nieistotne”.

Cichym ścigałem ich lotem

Manipulowanie głosami przy wyborze gospodarzy kolejnych mundiali, sprzedaż praw do transmisji po zaniżonej cenie, podejrzane umowy i wielomilionowe łapówki – jeszcze nigdy w szeregach FIFA nie było równie gorąco. Pięścią w stół uderzył w końcu Sepp Blatter i zapowiedział gruntowne zmiany. Przeciwko korupcji miał wytoczyć naprawdę ciężkie działa. Tymczasem ich siła rażenia okazała się nie większa niż pistolecików na wodę. A instytucja futbolowa po prostu niereformowalna.

Najpierw współpracę podjęła z nią Transparency International, międzynarodowa organizacja badająca i zwalczająca korupcję, ale chwilę później wycofała się, rozczarowana postępowaniem rządzących. Potem powołano niezależną komisję, której działania również spełzły na niczym.

Alexandra Wrage, antykorupcyjna konsultantka, której zadaniem było oczyszczenie związku, zrezygnowała z pracy po zaledwie dwunastu miesiącach. Przed kamerami ESPN wyjaśniała: „FIFA pozostaje zamkniętym środowiskiem, które napędza własne problemy od środka. Nie miałam wpływu na nic. To najmniej produktywny projekt, w jakim brałam udział”.

Jej propozycje zostały odrzucone jedna po drugiej. Zmianom proponowanym w celu usprawnienia skostniałej federacji piłkarskiej sprzeciwiła się sama góra. Kategorycznie odrzuciła możliwość ujawnienia całkowitego wynagrodzenia oraz premii, twierdząc, że opinia publiczna nie ma prawa znać ich pensji. Nie zgodziła się ponadto, aby na doroczne zjazdy wpuścić obserwatorów z zewnątrz. Nie spodobała się im także sugestia, aby wprowadzić ograniczenia wiekowe dla działaczów i zwiększyć zatrudnienie kobiet.

Pomysłodawca inicjatywy „ChangeFIFA”, David Larkin, postępowania instytucji nazwał farsą: „Jeśli zapytać ekspertów antykorupcyjnych z całego świata, to żaden nie uznałby reform FIFA za poważne. Ona zignorowała nawet propozycje swoich osobistych doradców”  – opowiadał dla niemieckiej stacji DW-TV.

„To śmieszne, że FIFA cieszy się ze statusu organizacji sportowej non-profit. Obecnie to przedsiębiorstwo kierowane przez złodziejskich baronów, którzy nie mają poszanowania dla etyki i uczciwości. Władza to wszystko, co ich interesuje” – stwierdził w wywiadzie dla „The Independent” Barry Blum, prawnik Austina.

Andrew Jennings - reporter śledczy, od lat zajmujący się ciemną stroną sportu, węszący nieustannie w królestwie Seppa Blattera i wywlekający na wierzch kolejne krętactwa, znany z tekstów obnażających nieuczciwe praktyki w FIFA oraz programu telewizyjnego „FIFA’s Dirty Secrets” - jest zdania, że pod tą przykrywką farsy, kryje się chytry plan Szwajcara.  „Reformy Blattera, zainicjowane i kontrolowane przez niego pomimo głośnych skandali korupcyjnych, są bez znaczenia. Miały one pomóc jedynie w utrzymaniu go przy władzy” – oświadczył na łamach „The Independent”.

Pieniądze lubią ciszę

Jeżeli słowa Jenningsa przyjmiemy za prawdziwe, to Blatter osiągnął właśnie pełnię szczęścia. W komitecie nie zasiada już, choćby jedna osoba, która mu się swego czasu sprzeciwiła. Wzburzenie i krytyka ucichły, podobnie jak korupcyjne wpadki.

Majstersztykiem Szwajcara było wyciszenie afery szytej naprawdę grubymi nićmi jeszcze z ubiegłego wieku. Firma ISL między 1992 a 2000 rokiem regularnie płaciła łapówki oficjelom FIFA w zamian za kontrakty i umowy warte miliony. Skończyło się na rezygnacjach João Havelange’a i Ricardo Teixeiry oraz dwu i pół milionowej rekompensacie. A w cały „deal” mogło być zamieszanych znacznie więcej osób.


A korupcja? Nieuczciwa gotówka, której obrót w szeregach FIFA raczej się jeszcze nie zakończył? A czy można z tym wygrać? – zada pytanie Blatter. Wziąwszy pod uwagę opinię twórców dokumentu „Sieć, czyli jak wygrać z korupcją”, którzy stwierdzili, że łapówkarstwo jest niejako wpisane w zachłanną i pazerną naturę człowieka, nie ma na to najmniejszych szans. A chciwość działaczów nie zna granic. Nicolás Leoz, w trakcie wyborów gospodarza mundialu 2018, w zamian za głos na Anglię zażyczył sobie tytułu szlacheckiego.