środa, 25 września 2013

Maluch w wielkim świecie

O niegościnności Serie A dla beniaminków przekonały się sezon temu Pescara, a rok wcześniej Novara. Teraz cięgi zbiera maleństwo z Sassuolo. Niedawno otrzymali siedem bramowych ciosów w pojedynku z Interem, a dziś czeka ich podróż wprost do paszczy lwa i bolesne pożarcie przez Napoli.

Już na starcie nowego sezonu włoskiej ligi w ekipie z Sassulo widziano kandydata do spadku. Te opinie dobitnie potwierdziły mecze jakie zdążyła rozegrać – cztery spotkania, zero punktów i piętnaście straconych goli. Ale to klub ze wszech miar wyjątkowy, zdecydowanie inny niż wszystkie na Półwyspie Apenińskim, który niejednego potrafił wprawić w osłupienie.

Bajka o kopciuszku

Tego Włosi jeszcze po prostu nie przerabiali, dla nich to zupełna nowość. Jeszcze nigdy w historii Serie A tak niewielkie miasteczko – nieco ponad 40-tysięczne - nie miało swojego reprezentanta w pierwszej lidze. Zdarzało się owszem, by w najwyższej klasie rozgrywkowej występowały drużyny z porównywalnie małych mieścin, w ostatniej dekadzie chociażby z około 50-tysięcznych Empoli oraz Ascoli, lecz pierwszy raz doszło do tego, że do Serie A awansował zespół, który ledwie sześć wiosen wcześniej wojował o promocję do trzeciej ligi, a w 2008 roku debiutował w Serie B.

Założony przeszło dziewięćdziesiąt lat temu, przez ten szmat czasu nie osiągnął niczego wartego zapamiętania. Przez te wszystkie lata nie było powodów, aby zawracać sobie nim głowę, bo pałętał się po niższych klasach rozgrywkowych. W 2004 groził mu spadek do Serie D, dwa sezony później jednak wywalczył awans do Serie C1, ale został zauważony dopiero, kiedy zjawił się w Serie B. Tej sztuki dokonał w 2008 roku obecny głównodowodzący Milanu, Massimiliano Allegri.

Wrota do futbolowych niebios w ubiegłym sezonie otworzył zaś Eusebio di Francesco. Dawniej gracz Romy i reprezentant Italii, którego trenerski staż w pierwszej lidze do tamtej pory wynosił zaledwie trzy miesiące, trzynaście spotkań i osiem punktów zdobyte z Lecce.

Pisząc o dzisiejszym Sassuolo, nie da się przejść obojętnie wokół osoby Giorgio Squinziego, włoskiego przemysłowca, który wykupił klub przeszło dekadę temu. To właśnie dzięki jego inwestycjom zaistniał on na piłkarskiej mapie Italii.

Właściciel Mapei, firmy produkującej kleje i inne produkty chemii budowlanej oraz prezes organizacji Confindustria, zrzeszającej prawie 150 tysięcy przedsiębiorców i zatrudniającej ponad pięć milionów pracowników, tak tłumaczył dla internetowego serwisu FIFA swoje początki z Sassuolo: „Zaproponowano mi kupienie ekipy za 35 tysięcy euro. Moim jedynym związkiem z nią było wtedy to, że grała w regionie objętym biznesem, który prowadziłem”.

Mały stadion, duże ambicje

Mecze u siebie rozgrywa na pobliskim 20-tysięcznym obiekcie w Reggio Emilia, gdyż miejscowy nie spełnia wymogów licencyjnych, ponieważ może pomieścić raptem cztery tysiące widzów, a lokalny samorząd nie kwapi się, żeby zająć się własną areną. Ale to prawdopodobnie jedyny większy problem klubu.

Wzorowo zarządzany, w dużej mierze dzięki gotówce Squinziego, nie ma kłopotów z wypłacaniem pieniędzy swoim zawodnikom na czas, co w niższych klasach rozgrywkowych Włoch stanowi rzadkość. Ich polityce transferowej daleko jednak do nowobogackich, szejkowych szaleństw. To raczej przemyślana polityka, oparta na dostarczeniu zespołowi młodej krwi oraz niezbędnego doświadczenia.  

Receptą na sukces Sassuolo są zatem sprytne transakcje. Od paru lat jego kadrę wypełniają piłkarze zaprawieni w bojach na najwyższym szczeblu oraz uzdolnieni juniorzy. To mieszanka młodości w postaci Domenico Berardiego wsparta rutyną starszych zawodników jak Simone Missiroli czy Antonio Floro Flores.

Nie inaczej było w trakcie tegorocznego okienka transferowego. Do drużyny zawitali gracze z niewielkim stażem, jak rewelacja młodzieżowych Mistrzostw Świata do lat 20 – Aladje, talent wprost z Rumunii, typowany na następcę Adriana Mutu – Marius Alexe lub w połowie nabyty ze Starej Damy – Simone Zaza. Towarzyszył im zaciąg w większości otrzaskanych wyjadaczy. Z Juventusu na zasadzie współwłasności wzięto Lukę Marrone oraz wypożyczono Reto Zieglera. Z Milanu pozyskano Francesco Acerbiego, a z czarno-niebieskiej części Mediolanu przybył Ezequiel Schelotto. W całość wkomponował się bramkarz z Neapolu, Antonio Rosati oraz wspomniany Floro Flores.

Bramy do piekieł

Za obietnicę udanego sezonu i osiągnięcia celu numer jeden, czyli utrzymania, uznano dobry występ i wygraną w turnieju Trofeo TIM, gdzie Sassuolo mierzyło się z Juventusem oraz Milanem. Tymczasem po pierwszych ligowych meczach kibice mogą odnieść wrażenie, że nie wstąpili do futbolowego raju, tylko że przestąpili przez próg piekieł.


Niegdyś Squinzi mówił buńczucznie przed kamerami ESPN: „Aktualnie naszym celem jest utrzymanie, ale w przyszłości nie będziemy wyznaczać sobie żadnych granic. W ciągu kilku lat możemy żywić zdecydowanie większe ambicje”. Innym razem stwierdził: „Moim marzeniem jest pokonanie Interu na stadionie w San Siro”. Od Interu na obiekcie w Reggio Emilia dostali 0-7, lecz nie to powinno najbardziej martwić prezesa. W tempie w jakim klub zbiera razy od pierwszego lepszego, pierwszoligowego rywala, powinno uzmysłowić Włochowi, że plany o wielkości należy jak najszybciej odłożyć na bok.

piątek, 20 września 2013

Od zawału serca po remis z Juventusem


Gdyby nie zaskakujące, wyjazdowe zwycięstwo Basel z Chelsea Londyn, to FC Kopenhagę uznalibyśmy za największego wygranego pierwszej kolejki Ligi Mistrzów. Po utarciu nosa Juventusowi Turyn, za takiego z pewnością może uważać się szkoleniowiec duńskiej ekipy, Stale Solbakken. Choć on swój najważniejszy mecz w życiu rozegrał przeszło dekadę temu.

Śmierć kliniczna i nowe życie

Dzień 13 marca 2001 roku zapamięta na zawsze. Zanim ambulans dotarł na miejsce, przez osiem minut leżał martwy na boisku. "Znajdował się w stanie śmierci klinicznej. Jego serce przestało bić. To cud, że przeżył" – relacjonował klubowy doktor, Frank Odgaard, dla „The Guardian”.

Zawał nastąpił w trakcie treningu. Natychmiast trafił w ręce lekarza, który od razu zabrał się za reanimację, lecz udało się go uratować dopiero w zmierzającej do szpitala karetce.Solbakken przeżył. Za atakiem stała ukryta wada serca.

Przez trzydzieści godzin leżał w śpiączce. W szpitalu przebywał dwa tygodnie. Potem znowu zaczął ćwiczyć, cztery razy w tygodniu. Powrócił do pełnej sprawności, przystąpił do normalnych treningów i mógł wznowić karierę. Zdecydował inaczej i zajął się trenerką. "Wstawili mi rozrusznik, lecz fizycznie czułem się dobrze. Przechodziłem badania i wyszło, że moje serce jest sprawne. Ale istniało ryzyko. Przez wzgląd na dzieci oraz rodzinę postanowiłem rzucić grę" – tłumaczył na łamach „The Guardian”. I była to prawdopodobnie najlepsza decyzja, jaką wówczas podjął.

Zapaść w domu wariatów i nowy początek

Kiedy Solbakken rozpoczynał swoją piłkarską drogę, nieświadomy przyszłych dramatycznych zdarzeń, a Dania szokująco triumfowała na Mistrzostwach Europy w 1992 roku, w Kopenhadze powstał nowy klub. Fuzja dwóch zasłużonych duńskich drużyn - piętnastokrotnego ligowego triumfatora Kjobenhavns Boldklub oraz Boldklubben 1903, który tytuł mistrzowski zdobywał siedem razy – miała być odpowiedzią na lata dominacji Brondby. 

I sukces przyszedł szybciej niż się tego spodziewano. Mistrzostwo już w pierwszym sezonie istnienia oraz wicemistrzostwo w następnym okazały się jednak zgubne. Zespół, oparty na kadrach poprzednich, składał się z graczy podstarzałych, co więcej nie posiadał młodszych następców i pieniędzy, by zatrzymać tych, którzy mogli pograć na wysokim poziomie przez kilka kolejnych sezonów. 

To nie wszystko, jeszcze gorsze miało dopiero nadejść. W połowie lat dziewięćdziesiątych klub znalazł się na skraju przepaści. Ledwie się narodził, a czekała go przedwczesna śmierć.Aby uratować go przed zatonięciem, włodarze sprzedali gwiazdę i kapitana, Allana Nielsena, do najgroźniejszego rywala Brondby. 

FC Kopenhagę nazywano wtedy domem wariatów. Kabaretowych skeczy dostarczała swoim kibicom, jak na zawołanie. A swoistym magnum opus ówczesnej drużyny stał się mecz w Pucharze Zdobywców Pucharów z czeskim Hradec Králové, przegrany 0-5. Obowiązki trenera pełnił wówczas dyrektor sportowy, który menadżera odesłał do rozgrzewania bramkarzy, a w ataku wystawił – nie po raz pierwszy zresztą w owym sezonie - 37-letniego asystenta.

Lepsze dni nastały wraz z przyjściem Flemminga Ostergaarda, późniejszego prezydenta zespołu. To on oddalił widmo bankructwa i przyczynił się do zawarcia wielu korzystnych pod względem finansowym umów, w tym m. in. kupno stadionu i uczynienie z niego dochodowego centrum rozrywki. O aspekt piłkarski zadbał Roy Hodgson, który, choć pracując jedynie dwanaście miesięcy w duńskiej ekipie, wniósł do niej niezbędne doświadczenie i profesjonalizm.

Licencja na niespodzianki

"Są dwa podstawowe czynniki naszego sukcesu. Po pierwsze, ustaliliśmy długoterminowy plan biznesowy. Po drugie, zatrudniliśmy Roya Hodgsona, który zrewolucjonizował nasze postrzeganie futbolu. To on postawił fundamenty pod obecną filozofię klubu. To, co zrobił ma ogromny wpływ na to, w jaki sposób współcześnie nim zarządzamy" – wyjaśniał w „The Guardian” aktualny dyrektor sportowy, Carsten Jensen.

Dziś, FC Kopenhaga na arenie europejskiej to wprawdzie młodzieniaszek, ale który ze starymi wyjadaczami radzi sobie nadspodziewanie dobrze. To drużyna potrafiąca u siebie zadziwić i wygrać z Manchesterem United, wywalczyć punkt z Barceloną Guardioli, a we wtorek niespodziewanie zatrzymać Juventus. To również najwyżej sklasyfikowany w rankingu UEFA zespół ze Skandynawii – plasuje się na 46 miejscu, w sąsiedztwie Lazio Rzym, Fulham Londyn, Galatasaray oraz Fenerbahçe Stambuł. 

Nieprzerwanie od 2006 roku, sezon w sezon, dochodzą do rundy grupowej Ligi Mistrzów bądź Ligi Europy. Dwa lata temu, jako pierwsi z Danii, awansowali do 1/8 finału LM. Na krajowym poletku nie mają sobie równych. Kompletnie zdominowali rozgrywki duńskiej Superligaen, w ciągu dwunastu ostatnich lat po mistrzowską paterę sięgali dziewięciokrotnie, a od 2001 roku nie schodzili z ligowego podium. 

Ekipa z Kopenhagi opływa nie tylko w sukcesy, ale także w pieniądze i dostatek. Stać ją na każdy większy talent, biegający po okolicznych boiskach. Posiada własny, nowoczesny stadion – najbardziej pojemny w Skandynawii, który gości również reprezentację - od 2000 rokrocznie przyciągający największą publikę. W marcu 2009 jej oficjalny fanklub liczył ponad 20 tysięcy fanów. 

Sprawa życia i śmierci

Trudno nie odnieść wrażenia, że katastrofalne czasy z połowy lat dziewięćdziesiątych odcisnęły swe pozytywne piętno na klubie, który rozpoczął wtedy zupełnie nowy rozdział w swej historii. Podobnie zresztą, jak w przypadku Solbakkena, którego losy w dziwny sposób splotły się z Kopenhagą i który, zaglądając śmierci prosto w oczy, zaczął nowe życie.

Norweg był solidnym zawodnikiem, lecz to dopiero ławka trenerska może otworzyć mu drogę do prawdziwej kariery. Po sześciu latach pierwszego pobytu w FC Kopenhadze, opromienionych pasmem zwycięstw i doskonałych wyników, obwołany jednym z najbardziej utalentowanych szkoleniowców młodego pokolenia na Starym Kontynencie, podjął wyzwanie w FC Koeln, a potem w Wolverhampton Wanderers, które okazały się jednak totalnym fiaskiem.

Nie zraził się, kiedy doprowadził do spadku Köln i zwolnili go po jednym sezonie. Nie stracił wiary w siebie, gdy w Anglii wylali go po zaledwie sześciu miesiącach. Teraz, po raz drugi tworzy piękny rozdział w krótkich dziejach duńskiej drużyny.

Za najistotniejszą naukę płynącą z przeżytego zawału uznał nabranie dystansu i przekonania, że piłka nożna nie jest sprawą życia i śmierci. "Moje zadanie w Kopenhadze to wygrywanie i robię wszystko, by tego dokonywać" – podkreśla przed lokalnymi dziennikarzami, po czym dodaje – "Wiem także, że w życiu są ważniejsze rzeczy niż futbol". Czasami wda się tylko w sprzeczkę z Josepem Guardiolą, a najbliższego rywala – Rubin Kazań – nazwie ograniczonym. Niedawny remis mógł jeszcze bardziej utwierdzić go w przekonaniu, że futbol to rzeczywiście najważniejsza rzecz z tych mniej istotnych.

niedziela, 15 września 2013

Afryka – walkowerem na mundial

Polska ukarana walkowerem za mecz z San Marino z powodu wystawienia zawodnika nieuprawnionego do gry? To, co w Europie jest nie do pomyślenia, w Afryce przybiera postać prawdziwej plagi. W tamtejszych federacjach piłkarskich pomieszanie z poplątaniem trwa w najlepsze. A wszechobecny bajzel wywrócił do góry nogami niemal całe eliminacje.

Ciężko w tej chwili mówić o skandalu, ale afrykański wyścig o miejsca na mistrzostwach w Brazylii odbywa się w cieniu wielkiego zamętu. Nie umilkły echa poprzedniej afery, związanej z fałszowaniem wieku, a w futbol z Czarnego Lądu może uderzyć kolejna. Tym razem chodzi o nagminne umieszczanie w składach graczy nieuprawnionych do gry. Czy sytuacje, które powtarzają się w kilku meczach, można nazwać jedynie zwykłymi przeoczeniami? Czy to wszystko podszyte jest raczej podejrzanymi próbami wyminięcia przepisów?  

Afrykański kogel-mogel

Do najbardziej kuriozalnych zdarzeń doszło w grupie B. W czerwcu, dzięki remisowi z Gwineą Równikową, z przejścia do następnej rundy mogli cieszyć się reprezentanci Tunezji. Kiedy FIFA zmieniła wyniki spotkań Wysp Zielonego Przylądka z Gwineą Równikową na dwa walkowery dla tych pierwszych - z czego zresztą skorzystali, bo jeden z pojedynków pierwotnie przegrali 3:4 - otworzyła się przed nimi niespodziewana okazja. Wygrywając na wyjeździe z Tunezją, przedarli się do finałowej fazy kwalifikacji i zaczęli powoli urzeczywistniać marzenie o mundialu. 

Gospodarze świętowanie musieli przerwać. Rywale zaś znaleźli się gdzieś między ziemią a niebem, śniąc piękny sen o mistrzostwach. Zanim narozkoszowali się nim na dobre, zostali obudzeni i szybko sprowadzeni na ziemię. W ich ekipie wystąpił Fernando Varela, który nie odpokutował czteromeczowej kary za czerwoną kartkę. Werdykt: walkower i awans Tunezji.

FIFA zmieniła wyniki jeszcze pięciu gier, lecz nie doprowadziły one do równie absurdalnych wydarzeń, jak w grupie B. Mimo to zdrowo namieszały w głowach niektórych zespołów. 

Mecz Etiopii z Botswaną rozstrzygnięto na korzyść gości, ponieważ w Etiopii zagrał zawodnik pozbawiony tej możliwości z powodu kartek. Podobnie było w spotkaniach Togo z Kamerunem - u gospodarzy wystąpił zawieszony Alaixys Romao - oraz Sudanu z Zambią, gdzie zwycięstwo pierwszych 2-0 zamieniono na walkower dla Zambii.

Kartkowy ból głowy

Pomyłki w afrykańskich eliminacjach stały się tak częste, że FIFA ma pełne ręce roboty. W 2014 roku wymierzyła bezprecedensową liczbę kar w stosunku do reprezentacji z Czarnego Lądu, a kwalifikacyjne przetasowania ciągną się bez końca. W grupie A otworzyły one RPA drugą szansę na przejście do kolejnej rundy, w następnej podarowały zaskakujący awans Wyspom Zielonego Przylądka, odebrany parę dni później. W grupie D pozwoliły myśleć Zambii o dalszej walce, a w grupie I Kamerunowi dały możliwość utrzymania bezpiecznej przewagi nad drugą Libią.

Etiopia, która w podstawowej jedenastce wystawiła pauzującego za kartki Manyahile Beyene, przyznała się do pomyłki: „Akceptujemy karę. Nie będziemy się odwoływać, to błąd w zarządzaniu” – tłumaczył przed kamerami BBC, prezydent tamtejszego związku, Sahilu Gebremariam. Co bardziej zadziwiające – działacze zgodnie mówili o niedopatrzeniu, którego tak naprawdę dokonać musiało kilkanaście par oczu. 

Oddanie meczu walkowerem za delegowanie na boisko zawieszonego uprzednio gracza, to jeden z tych błędów, które mogą się przydarzyć. Ktoś komuś nie przekazał informacji o kartce, ten ktoś nie zapisał tego w dokumentach, ktoś inny nie powiadomił o zawieszeniu i gafa gotowa. Skoro jednak identyczne nieścisłości pojawiają się u przynajmniej czterech federacji, to zachodzi podejrzenie o pokątność popełnianych przeoczeń. 

Nieprzestrzeganie kar za kartki to jedno, dużo większy ból głowy powoduje korzystanie z naturalizowanych futbolistów, których z daną reprezentacją łączy niewiele lub zupełnie nic. Tutaj omijanie przepisów zalatuje wyrafinowanym krętactwem, a dochodzenie do prawdy wymaga znacznego wysiłku i czasu, o czym przypomina sprawa urodzonego w Kamerunie zawodnika Brukina Faso, Herve Zengue.

Piłkarza zatrudnię

Jeszcze w styczniu bieżącego roku FIFA nie miała, co do niego żadnych zastrzeżeń. Pomimo protestów Namibii – poniosła porażkę z Burkina Faso w bezpośrednim boju o awans na mistrzostwa kontynentu – uznała, że był on uprawniony do gry, ponieważ poślubił kobietę z jego „nowej” ojczyzny i posiadał ważny paszport tego kraju. Teraz, natomiast stwierdziła kompletnie inaczej i Burkina Faso została ukarana walkowerem za czerwcową potyczkę eliminacyjną z Kongo. Nie wiadomo skąd nagła zmiana decyzji i dlaczego, wbrew pewnym niejasnościom, Zengue przez cały ten czas grał dla Burkińczyków.

Punktów pozbawiono również Gabon, gdyż w meczu z Nigrem w jego składzie pojawił się Charly Moussono, biegający w koszulce Kamerunu na finałach mistrzostw świata w piłce plażowej w 2006 roku. Do niemal bliźniaczej sytuacji doszło w wypchanej imigrantami Gwinei Równikowej. W spotkaniach z Wyspami Zielonego Przylądka zagrał Emilio Nsue, wcześniej występujący w młodzieżowych drużynach Hiszpanii.

Choć FIFA stawia sprawę jasno – zawodnicy, którzy otrzymali drugie obywatelstwo, mogą reprezentować swoją nową ojczyznę, jeżeli: nie rozegrali oficjalnego meczu międzypaństwowego dla poprzedniej; przyszli na świat w tym kraju bądź mają z nim jakiekolwiek powiązania rodzinne; mieszkają w nim nieprzerwanie przez pięć lat – to na Czarnym Lądzie nic nie jest już takie jasne.

Magazyn World Soccer donosił, że Gwinea Równikowa posiadała w swej kadrze futbolistów, nie spełniających żadnego z tych wymogów. Państwa jak Rwanda czy Mauritius niejednokrotnie bywały oskarżane o nielegalne naturalizowanie zawodników. Tymczasem, afrykańska federacja nic sobie nie robi z nagminnego importowania graczy, a proceder w ostatnich latach przybrał postać plagi.

Togo w 2003 roku korzystało z piłkarzy z kraju kawy dzięki brazylijskiemu trenerowi, Antônio Dumasowi. Mauretania przegrała wszystkie pojedynki kwalifikacyjne, mimo iż sięgnęła po pomoc dwóch Francuzów, którzy stali się jej etatowymi futbolistami w czasach, kiedy kierował nią francuski szkoleniowiec, Noel Tosi. W ekipie Rwandy w Pucharze Narodów Afryki występował, urodzony w Angoli, Joao Elias. Jedynym związkiem, jaki łączył go z Rwandą, był klubowy kolega z KV Mechelen, który zaproponował mu grę w reprezentacji. 

Daleko im jednak do Gwinei Równikowej. Tam obywatelstwa graczom nadaje się hurtowo, a wszelkie bariery rozsądku zostały złamane już dawno temu.

Międzynarodowy miszmasz

To jedno z najmniejszych państw kontynentu, jego populacja nie przekracza 500 tysięcy mieszkańców, a powierzchnia 30 tysięcy metrów kwadratowych. Gdy rozpoczęto wydobycie ropy, gospodarka rozpędziła się na tyle, że elity stać było dosłownie na wszystko. Prezydent zafundował sobie trzynaście rezydencji, które zmieściłyby ponad 50 tysięcy ludzi. Wraz ze wznoszeniem pałaców, ruszyła budowa piłkarskiego zespołu, który stawiano z równie przesadnym przepychem.

Za przyjęcie obywatelstwa oferowano 200 tysięcy dolarów, a za każdy rozegrany mecz kolejne sto tysięcy. W pewnym momencie można było odnieść wrażenie, że Gwinea graniczy z samą Brazylią. Ściągali stamtąd futbolistów w takich ilościach, w jakich pozostałe kraje importują kawę. W kadrze znajduje się np. bramkarz Danilo, na co dzień występujący w czwartej lidze brazylijskiej. Kontakt z Czarnym Lądem ma wyłącznie w trakcie meczów swojej drugiej ojczyzny. 

Dzięki Brazylijkom kobieca drużyna narodowa zdobyła mistrzostwo kontynentu dwukrotnie. Męska reprezentacja o porównywalnych sukcesach na razie może pomarzyć. Grała jedynie jako gospodarz w Pucharze Narodów Afryki sprzed roku. Choć niewiele osiągnęła, to zrobiło się o niej głośno. W jej podstawowej jedenastce nie wybiegł żaden rodowity Gwinejczyk, a dowodził nią również obcokrajowiec - Francuz Henri Michel.

Obecny skład Gwinei Równikowej przypomina zupę, w której wymieszano składniki pochodzące ze wszystkich stron świata. Oprócz Brazylijczyków, odnajdziemy w niej Kolumbijczyków, Hiszpanów, Kameruńczyków, Senegalczyków, Ghańczyków, Iworyjczyków, Nigeryjczyków oraz Liberyjczyków. Piłkarski absurd wywindowali do naprawdę nieosiągalnego poziomu, a problem naturalizacji zyskał zupełnie inny wymiar. 

Afryka mniej afrykańska

Wzburzony selekcjoner Zambii, Herve Renard, po tegorocznym PNA grzmiał na jednej z konferencji: „Byłbym bardzo zawiedziony, jeśli za dziesięć lat zobaczyłbym reprezentację, chociaż w połowie złożoną z graczy, nie posiadających jakichkolwiek powiązań z reprezentowanym państwem”.

Francuza za sterami Zambii już nie ma, ale rozczarowanie musiało pozostać. Być może wkrótce ujrzy zespół, który na mundial awansował dzięki walkowerom, bo jego wszyscy eliminacyjni rywale korzystali z nielegalnie naturalizowanych zawodników.

wtorek, 10 września 2013

Ukraina odrodzona

Co może zrobić trener, obejmujący reprezentację znajdującą się o krok od samiuteńkiego dna tabeli, rozbitą, bez jakiejkolwiek nadziei i z nikłymi, bliskimi zeru szansami na awans? Wygrać cztery kolejne mecze w grupie eliminacyjnej i otworzyć drzwi do mundialu na oścież.

Uzdrowiciel z drugoligowych boisk

Mychajło Fomienko był dopiero czwartym wyborem tamtejszego związku piłkarskiego. Najpierw próbowano przekonać do objęcia posady znanych w futbolowym światku Svena-Göran Erikssona oraz Harry’ego Redknappa. Kiedy nie udało się ich zakontraktować, zwrócono się do bożyszcza ukraińskiej publiki piłkarskiej – Andrija Szewczenki. Gdy i ten odmówił, znajdując wymówkę w postaci niedostatecznego doświadczenia, wybór padł na Fomienkę. 

Był to już kompletnie awaryjny wybór. Federacja powierzając jemu opiekę nad kadrą, wyciągnęła królika z kapelusza. Nie miała po prostu innego wyjścia. Musiała zaryzykować, by dać ekipę w potrzebie szkoleniowcowi, który w ostatnich sezonach prowadził mniej znaczące kluby. Dwa lata temu kierował drugoligowcem z Rosji.

Tymczasem, włodarze futbolu ukraińskiego mogli bardzo szybko odetchnąć z ulgą. Królik wyjęty z kapelusza, okazał się całkiem niezłym czarodziejem, który tworzy właśnie sztuczkę swojego życia. Aby uzmysłowić sobie, czego tak naprawdę dokonał Fomienko, trzeba wrócić do wydarzeń z jesieni poprzedniego roku.

Kwalifikacje do mundialu w Brazylii dla Ukrainy zaczynają się fantastycznie. Cenny remis z Anglią na Wembley pozwala wierzyć nawet w bezpośredni awans. Chwilę później wszystko zawisło dosłownie na włosku. Z prowadzenia reprezentacji zrezygnował słynący z twardej ręki Oleg Błochin. W najmniej spodziewanym momencie wybrał Dynamo Kijów. W następnych miesiącach świetnie zorganizowaną drużynę zmiótł wszechobecny chaos. 

Dwóch tymczasowych opiekunów – Andrij Bal oraz Oleksandr Zawarow - pozbawiło ją wszelkich atutów, a wiara w zwycięstwa ulotniła się błyskawicznie. Zespół runął, posypał się niczym domek z kart, a wizja udziału w mistrzostwach świata oddalała się bezpowrotnie. Po trzech kolejkach, zdobytych dwóch punktach i kompromitującym remisie z Mołdawią, wyprzedzał tylko San Marino. 

Wtedy przyszedł Fomienko i momentalnie wszystko odmienił. Reprezentacyjne stery przejął pod koniec ubiegłego roku. I statek pod nazwą Ukraina szybko i sprawnie wyprowadził na spokojne wody. Teraz brazylijski brzeg jest na wyciągnięcie ręki. 

Wzburzone morze pokonał trenerski obieżyświat, który chyba jak nikt w kraju rozumie burzliwy charakter swojego fachu. Pracował w dwudziestu miejscach, większość czasu spędził na ławkach ukraińskich klubów, lecz zahaczył również o odległe drużyny narodowe Iraku i Gwinei oraz ekipy z lig rosyjskiej i gruzińskiej.

Nadzieja matką głupich?

Nie oznacza to jednak, że Fomienko jest obecnie człowiekiem z poważną misją, który pojawił się zupełnie znikąd. U naszych wschodnich sąsiadów dawniej był to jeden z popularniejszych szkoleniowców. Kibice starszej daty wciąż pamiętają mu pierwsze mistrzostwo i krajowy puchar z Dynamem Kijów w nowonarodzonym państwie i ligowych rozgrywkach.

Jeszcze starsi fani futbolu zachowali w pamięci czasy, kiedy tworzył filar obrony słynnego Dynama Walerego Łobanowskiego z lat siedemdziesiątych. Zdobywał wówczas Pucharu Zdobywców Pucharów oraz Superpucharu Europy i 24 razy zdążył zagrać dla ZSRR. Inni nie zapomnieli, że uchodził on za najzdolniejszego ucznia Łobanowskiego. Dlatego też przejmując Ukrainę, wiedział, co robi i co ma zrobić.

Gdy objął rządy nad kadrą, nie zajął się personaliami czy ustawieniem. To pozostało identyczne, a wyjściowa jedenastka niewiele różniła się od tej, która toczyła boje m. in. na Wembley. Zabrakło jedynie Sergieja Nazarenki. Fomienko zajął się przede wszystkim przygotowaniem mentalnym swoich podopiecznych. 

Zaczął im wpajać, aby każdy następny mecz traktowali jakby był ostatnim w ich piłkarskiej karierze, a jego stawką ich własne życie. Swoim głównym na początek zadaniem, określił zmianę nastrojów w szatni: „Analizując wcześniejsze występy spostrzegłem, że drużyna znajdowała się w nie najlepszym stanie psychicznym i fizycznym” – ogłosił na pierwszej konferencji prasowej.

Miesiąc przed spotkaniem z Polską stwierdził: „Naszym celem nadal jest wyjście z grupy. Tak, to będzie bardzo trudne, patrząc na aktualną sytuację. Ale przecież mawiają, że nadzieja istnieje, nawet wtedy, kiedy nie ma niczego”. Ciągle, więc wbijał do głów zawodników, że nadzieja niekoniecznie musi być matką głupich, a najczęściej to ona umiera ostatnia. 

Zapowiadał ofensywną oraz agresywną grę i zarzekał się lokalnym dziennikarzom: „Uczynię wszystko, co w mojej mocy, by pomóc Ukrainie awansować na mundial”. I jak się okazało, jego słowa nie stanowiły tylko czczej gadki dla spragnionych poprawy futbolowych nastrojów żurnalistów i sympatyków. Odpowiedź ze strony graczy była bowiem natychmiastowa. Siedem minut na stadionie narodowym w Warszawie i dwa potężne ciosy, po których Polska już nie wstała. A Ukraina właśnie rozpoczęła swój triumfalny marsz.

By postawić kropkę nad i

„Przejmując kadrę, odbył wiele rozmów z zawodnikami” – tłumaczył dla „The Guardian” Andrij Pjatow – „On to uwielbia. Często pyta się nas, jak nam idzie. Stara się zrozumieć naszą mentalność. Obecnie da się zauważyć, że znaleźliśmy wspólny język. On ma własne podejście w sprawie organizacji gry. Żąda pełnej dyscypliny na boisku i zaangażowania od każdego przy odbiorze piłki. To, że spełniamy jego polecenia i zwyciężamy, świadczy, że znakomicie wykonuje swoją pracę”.

Pod jego wodzą Ukraina zaliczyła totalny progres, jeszcze nie poniosła porażki, mało tego, w siedmiu oficjalnych spotkaniach z nim na ławce trenerskiej zremisowała raptem raz i straciła zaledwie dwa gole, strzelając jednocześnie aż 22. Wygrała cztery mecze eliminacyjne z rzędu i jest na najlepszej drodze, żeby zająć pierwsze miejsce w grupie. Może dokonać czegoś, co każdy tamtejszy kibic jesienią zeszłego roku uznałby po prostu za niemożliwe do zrealizowania. 

A jednak, niemożliwe nie istnieje. Artem Fedetskiy w wywiadach dla ukraińskich gazet podkreślał niedawno olbrzymią rolę nowego selekcjonera: „Fomienko sprawił, że wszyscy uwierzyliśmy, iż nie przegraliśmy jeszcze tych kwalifikacji”. Szkoleniowiec na ostatniej konferencji przypominał: „Powinniśmy jak najszybciej zapomnieć o minionym występie i skupić się na Anglii”

Za żadne skarby nie chce doprowadzić do sytuacji, do jakiej dopuścił Fornalik i nasze „orły”. Zrobi co się da, aby grająca poniżej oczekiwań, Anglia nie odrodziła się na kijowskim obiekcie. Bo jedna odrodzona reprezentacja w zupełności mu wystarczy.

czwartek, 5 września 2013

Anży - klub w rozbiórce

Kule ze świstem przeszywają powietrze dzień w dzień, nie ma miesiąca bez zamachu, a przemoc stała się tak powszechna, że na ulicach Machaczkały nikt na nią nie zwraca uwagi. Według reporterów „The Guardian” pobliskie piłkarskiej arenie blokowiska oraz osiedla stale nękane są przez ataki terrorystyczne, tak, że dzielnica przypomina wojenne pobojowisko. Nienaruszony pozostaje natomiast stadion. Zamiast wystrzałów z karabinów słychać strzały w kierunku bramki, a eksplozje bomb zastąpiły wybuchy aplauzu i radości. Jeszcze do niedawna biegały tam wielkie futbolowe gwiazdy. Nim się jednak lokalni fani obejrzeli, nie mieli już drużyny.

W tym mieście jest miejsce na wszystko: życie w biedzie i przesadnym luksusie, śmierć w zamachu i samotności, walkę i pokój, szczęście i łzy, smutek oraz nadzieję. Taką dawała ostatnio Anży, perła nie tylko z nazwy (takie ma znaczenie w miejscowym języku) i kontrastującego jej bogactwa z miejską biedotą.

Perła w piekielnym kotle

Odkąd Sulejman Kerimow - chłopak z okolicznej wioski, który dorobił się na handlu surowcami naturalnymi -  przejął ekipę z Machaczkały, na transfery przeznaczył przeszło 250 milionów euro. Z chwilą, gdy został panem i władcą klubu z Dagestanu, zapomnianego przez Boga rejonu bezprawia i przemocy, kibice zaczęli żyć jego marzeniami, obsesjami i szaleństwami. W 2009 roku trwali w beznadziei drugoligowych realiów. Ledwie trzy wiosny później myśleli o wkładaniu ligowej korony na głowę swojego ukochanego zespołu. 

Zanim to nastąpiło przywitali podstarzałą sławę, dawnego herosa madryckiego Santiago Bernabéu – Roberto Carlosa. Potem przyszedł czas na parę wartościowych transakcji, zakupy m. in.  Diego Tardelliego, Jucilei, Mbarka Boussoufy, Jurija Żyrkowa czy Christophera Samby. Aż w końcu przybył gwiazdor nad gwiazdory, w sile wieku, opromieniony zwycięstwem w Lidze Mistrzów – Samuel Eto’o, którego rosyjski oligarcha uczynił najlepiej zarabiającym graczem na planecie. To właśnie wtedy wielu na serio zaczęło traktować mocarstwowe zapędy Rosjanina.

W kolejnych miesiącach nowy właściciel nadal nie rzucał słów na wiatr. Sprowadził młody diament – Williana oraz pracusia środka pola - Lassanę Diarrę. A wszystkie szachy na szachownicy poukładać miał wytrawny szachista ławki trenerskiej – Guus Hiddink. Drużyna pięła się systematycznie, z sezonu na sezon, w ligowej tabeli. Od piątej pozycji po podium, aż wreszcie powinien przyjść upragniony triumf.

W międzyczasie Kerimow zrobił z Anży najdziwniejszy klub na świecie. Względy bezpieczeństwa i próby jak najczęstszego omijania zaognionego walkami, zanurzonego po brzegi w chaosie oraz terrorze regionu, spowodowały, że zawodnicy trenują w Kratowie, mieścinie w pobliżu Moskwy, odległej od Dagestanu o tysiące mil. Na obiekt, zlokalizowany gdzieś na krańcach trzeciego świata, latają co tydzień, specjalnie wynajętym samolotem. Około trzygodzinną podróż w jedną stronę odbywają średnio piętnaście razy do roku – tyle zazwyczaj mają meczów „u siebie”.

Ambitne plany Rosjanina nie kończyły się wyłącznie na samym futbolu. Wybudował nowoczesny stadion, stworzył zupełnie nową infrastrukturę sportową, sieć boisk treningowych, akademię, w ogóle cały kompleks, dostępny dla każdego nastolatka z okolicy. Z kolei luksusowe hotele, baseny, sieci sklepów i restauracji utworzyły miejsca pracy dla etnicznej ludności. To miało odmienić ich przyszłość. Młodzieży zaś dać, choć trochę lepsze perspektywy oraz pozwolić na kilka chwil zapomnienia o rzeczywistości czekającej ich poza stadionem i murawami.

Niechciane oczko w głowie

Piłkarski projekt rosyjskiego oligarchy szaleńczo pędził przed siebie, aż zabrakło mu tchu. Ponad dwieście milionów spożytkowane na transfery, mnóstwo nowych nazwisk, pięciokrotnie wymieniani szkoleniowcy, nieustanne roszady na najwyższych szczeblach, bałaganiarskie zarządzanie, pozbawione jakiejkolwiek wizji rozwoju, do tego niezaspokojone aspiracje właściciela, wielokrotnie przewyższające możliwości budowanego naprędce zespołu – a to wszystko w zaledwie dwa lata rządów. To po prostu nie mogło się powieść, lecz nie tylko to.

U Kermiowa pojawiły się nieoczekiwane problemy finansowe, które automatycznie oznaczały spore kłopoty Anży. Głównym ciosem wymierzonym bezpośrednio w Rosjanina i pośrednio w ekipę z Machaczkały była dewaluacja jego spółki Uralkali, wywołana zerwaniem porozumienia z białoruską kompanią. Wartość firmy biznesmena pod koniec lipca poleciała na łeb na szyję, spadła o 30%, a strata pieniężna wyniosła 5,5 miliarda. Z kasy Kerimowa w jednym momencie ulotniło się 325 mln funtów.

Po tych wydarzeniach zapowiedziano drastyczne zmiany. W połowie sierpnia wystawiono na listę transferową caluteńką drużynę. Prezes klubu, Konstantin Remchukow, za pośrednictwem Twittera ogłosił, że budżet zmaleje ze 187 do 78 mln euro. 

Jeszcze na początku lipca chwalili się światu swymi iście mocarstwowymi planami, kontraktując dwóch reprezentantów „Sbornej” – Igora Denisowa oraz Aleksandra Kokorina – i ponownie sięgając po Christophera Sambę, w cztery doby wydając 46 mln euro. By później w nieco ponad dwa tygodnie stracić czternastu zawodników pierwszej kadry, w tym niemal całą podstawową jedenastkę. Z klubu odszedł ponadto Guus Hiddink, a jego następca - René Meulensteen – na tamtejszej ławce trenerskiej wytrwał zaledwie 16 dni.

W dalekiej Machaczkale byliśmy zatem świadkami futbolowej rozbiórki szybszej niż mgnienie oka. Dobrze rokującą drużynę, zdemontowano na przestrzeni miesiąca. Pretendenta do ligowego triumfu zdemolował odcięty kurek z pieniędzmi, a ich obecny, totalny brak uczynił kandydatem do spadku.

Zmianie uległa zatem polityka zespołu. Wedle słów włodarzów nie będzie w nim prawdziwych gwiazdorów, a gotówka pójdzie zwłaszcza na rozwój szkółki. Mówi się, że to w obawie przed reformą Platiniego. W lidze rosyjskiej prawie wszystkie ekipy są sporo pod kreską. Anży na swojej witrynie oznajmiło: „Cięcia w budżecie spowodowane są bieżącymi zaleceniami finansowymi UEFA oraz potrzebą spełnienia wymogów Financial Fair Play”.

Sándor Varga, reprezentujący interesy m. in. Arsene’a Wengera, tłumaczył zaistniałą sytuację lokalnym mediom: „Kerimow włożył w klub przeszło trzysta milionów euro i chciał natychmiastowego sukcesu. Tymczasem, pomijając wyniki meczów, ujrzał drużynę, w której zagraniczni i rosyjscy gracze nie rozmawiają ze sobą, a menadżerowie nieustannie proszą o pieniądze”. W szatni wypełnionej zawodnikami o ego rozbuchanym do granic możliwości, głównie przez wypchane po brzegi forsą portfele, szerzył się ferment. Doszło do tego, że na treningu bójkę z Samuelem Eto’o oraz Lassaną Diarrą stoczył Igor Denisov, wygnany następnie na ćwiczenia indywidulane.

W identyczne tony na łamach Al Jazeera uderzył Omari Tetradze, dawny szkoleniowiec zespołu: „Kerimow nie potrzebuje już tych kosztownych graczy. Jest rozczarowany tym, że jego klub nie zdobył mistrzostwa i nie mógł oglądać go w Lidze Mistrzów. Wygląda na to, że stracił on swojego najważniejszego fana”.

Dagestan idzie na wojnę?

Do końca nie wiadomo czy Sulejman Kerimow wziął Anży Machaczkałę z własnej inicjatywy i pasji. Jonathan Wilson, dziennikarz „The Guardian”, wskazywał w swoim artykule, że  przejęcie drużyny wpisywało się w strategię Putina, który zachęcał oligarchów, aby brali zespoły piłkarskie pod własne władanie i inwestowali w nie oraz miejską infrastrukturę. To on miał podobno namówić biznesmena do inwestycji w ekipę z Machaczkały. 

Zdaniem angielskiego publicysty zamysłem prezydenta Rosji jest, bowiem rozkwit całego państwa, jego nawet najdalszych rubieży za pomocą gotówki zamożnych. Kaukaz Północny – burzliwa kraina, gdzie dominują społeczne niepokoje, religijne podziały, a spirala nienawiści kręci się w najlepsze - miał wreszcie zostać w pełni i ugodowo spacyfikowany. Idealne miejsce dla politycznej układanki Putina.

To tam 40% populacji żyje poniżej granicy ubóstwa, a wśród młodzieży panuje największe bezrobocie w kraju. To najniebezpieczniejszy – ginie tam średnio około tysiąca ludzi na rok - i najbardziej skorumpowany region państwa. W 2012 roku odnotowano więcej niż 250 zamachów terrorystycznych, zamordowano 232 rebeliantów, a zabitych zostało 130 żołnierzy oraz policjantów i tylu samo zraniono. W strzelaninach i zamachach zginęło 54 cywili.

W owym rejonie nie ma dnia w trakcie, którego nie oddano by strzałów. Regularnie ataków dokonują terroryści. W maju tego roku bomba podłożona pod samochód zabiła cztery osoby i zraniła kolejne pięćdziesiąt.

Dagestan gotuje się we własnym sosie nieładu i przemocy, od której nie widać ucieczki. Organizacje obrony praw człowieka twierdzą, że najpierw dochodzi do morderstw, a potem policja wynajduje zbrodnie, którą mogą przypisać do ciał. Służby porządkowe w Machaczkale stacjonują w specjalnych fortyfikacjach, takich jakie da się spotkać w Iraku lub Afganistanie. A w okolicznych lasach przebywa nawet do 5-6 tysięcy powstańców.

Anży w majętnym wydaniu Kerimowa miała być lekarstwem na wszelkie bolączki. Dyrektor generalny, German Chistyakow, w wywiadzie dla „The Guardian” przekonywał: „Futbol może odmienić wygląd Dagestanu. Zmienia punkt widzenia społeczeństwa i pokazuje mu, że życie ciągle może iść do przodu”. Teraz jednak o spokój, a tym bardziej o sukces piłkarski rozbitemu i zubożałemu klubowi będzie znacznie ciężej.

niedziela, 1 września 2013

Futbol na koksie


Mawiają, że piłka nożna jest w stu procentach nieskazitelna i że zupełnie obce jej dopingowe praktyki. Jeśli jednak druzgocący raport niemieckich naukowców niemal w zgliszcza obraca pierwszą forpocztę futbolowej przejrzystości, a ostatni obok angielskiej ligi bastion idei zdrowej i w pełni uczciwej rywalizacji trzęsie się w posadach za sprawą otoczonego złą sławą dr Fuentesa, to pytanie - na ile piłka nożna rzeczywiście jest czysta - powraca ze zdwojoną siłą.

Niemiecka puszka Pandory

Finałowi mundialu z 1954 roku od dawna towarzyszył bezlik teorii spiskowych. A to według niektórych z nich niemieccy reprezentanci mieli brać środki wspomagające tuż przed bojem z Węgrami, a to ciężkimi oskarżeniami rzucał największy wówczas gwiazdor przeciwników – Ferenc Puskás. Inne mówią, że w szatni odnaleziono porozrzucane wszędzie strzykawki, jeszcze inne wspominają od nudnościach i wymiotach męczących Niemców tuż po meczu.

Dziś wiemy, że za triumfem stał Pervitin. To metamfetamina, używana przez wojska Trzeciej Rzeszy podczas drugiej wojny światowej, zwana „pancerną czekoladą”, łatwo dostępna przez kilka lat po wojennej zawierusze, przekuwająca strach w agresję i wzmacniająca wytrzymałość. Świat patrzył, nie dowierzał, podziwiał zwycięzców i nawet nie zdawał sobie sprawy, że pod tą zasłoną heroizmu kryło się zwykłe oszustwo.

Szokujący raport, „Doping w Niemczech od 1950 roku do dziś”, ujawniony jedynie w szczątkowej formie, sugeruje, że na tym nielegalne działania w RFN się nie kończyły. Coraz większe wątpliwości, co do czystości zawodników, wzbudza finał z 1966 roku. ESPN donosiło, że jeden z ówczesnych oficjeli FIFA, Mihailo Andrejevic, w liście wzmiankował, iż u trzech graczy z ekipy Republiki Federalnej Niemiec wykryto śladowe ilości efedryny.

W 1961 opiekun Borussi Dortmund instruował swoich podopiecznych, jak przyjmować Pervitin. W 1974 reprezentacja z Beckenbauerem na czele miała korzystać z tajemniczych naparów oraz transfuzji krwi. Sprawozdanie, nad którym przeszło pięć lat pracowali naukowcy Uniwersytetu Humboldta w Berlinie, zawiera podobno informacje o kolejnych incydentach. Nie ujrzy ono raczej światła dziennego, przede wszystkim ze względu na obawy przed wyjawieniem nazwisk żyjących osób, zamieszanych w proceder.

Dziennik „Süddeutsche Zeitung” na podstawie dostępnych źródeł zdradził, że w kraju przez dwie dekady w systematyczny sposób realizowany był program dopingowy. Sportowcy otrzymywali niedozwolone środki - sterydy, testosteron, estrogen, hormony wzrostu, insulinę oraz dopalacze krwi typu EPO - na przestrzeni lat, a niechlubne przedsięwzięcie finansowano z państwowej kasy.

Ówczesny rząd sponsorował prace nad preparatami polepszającymi sprawność sportowców. W zaplecze badawcze w Kolonii, Saarbrücken i Fryburgu oraz w same badania rokrocznie inwestował dziesięć milionów marek. W całość zaangażowani byli znani politycy, działacze oraz medycy, a „koksiarska filozofia” dotknęła niemal wszystkich tamtejszych wyczynowców. Na tym nie koniec, substancje wspomagające podawano nie tylko atletom różnej maści, ale także nieletnim. Dr Joseph Keul testował rzekomo wpływ sterydów anabolicznych na 11-letnich chłopców.

Hiszpańskie brudy

Publicysta Peter Staunton na łamach serwisu Goal.com odważył się napisać: „Futbol stracił już zbyt wiele szans, by przyznać się do problemów z dopingiem. A nic nie wskazuje na to, że użycie medykamentów zwiększających wydolność jest mniej wszechobecne niż w pozostałych dyscyplinach”. Jego słowa zdaje się potwierdzać to, co dzieje się aktualnie na Półwyspie Iberyjskim.

Tego roku odbył się proces Eufemiano Fuentesa, lekarza, który w mrocznym półświatku zakazanych wspomagaczy uchodzi za prawdziwego mistrza w swoim fachu. Jego burzliwa historia zaczyna się siedem lat temu. To wtedy policja przeprowadziła operację o nazwie „Puerto”. Jej celem była siatka przestępcza kierowana przez wspomnianego doktora. W jego rezydencji służby znalazły tysiące dawek sterydów, setki paczek wypełnionych krwią oraz urządzenia do jej przetłaczania. Sprawa uderzyła głównie w kolarstwo szosowe, lecz Hiszpan zeznawał, że współpracował również z tenisistami oraz zawodnikami.

W rozmowie z dziennikarzami „Le Monde” opowiadał: „Pracowałem z klubami z Primera oraz Segunda División. Nieraz bezpośrednio z graczami, czasami za pośrednictwem klubowych fizjoterapeutów. Nie mogę powiedzieć, jakie to zespoły, gdyż grożono mi śmiercią”.

Niedawno zakończona rozprawa nie wyjaśniła jednak niczego. Hiszpanie najwyraźniej umywają ręce od afery, o dopingu nie chcą słyszeć, a wszelkie brudy zamiatają pod gruby od sportowych sukcesów dywan. Bo jak inaczej wytłumaczyć decyzje sądu o zakazie ujawniania nazwisk zamieszanych wyczynowców dla Fuentesa czy zniszczeniu dowodów świadczących o stosowaniu niedozwolonych substancji.

Dbałość o nieskazitelny oraz propagandowy jednocześnie obraz atlety-herosa w kraju zdławionym przez finansowy kryzys, wzięła najwidoczniej górę. A o powadze zbywanej milczeniem sprawy powinny dowodzić, chociażby słowa eksprezydenta Realu Sociedad. Inaki Badiola w wywiadzie dla Daily Telegraph wyjawił, że klub wpłacił niegdyś na konto Fuentesa około trzystu tysięcy euro i kolejne trzysta przeznaczył na lekarstwa niejasnego pochodzenia. Stwierdził ponadto bez ogródek, że piłkarze drużyny stosowali doping przez sześć lat.

Pat McQuaid, szef ogólnoświatowej federacji kolarskiej, pytał swego czasu retorycznie przed kamerami ESPN: „Fuentes mówił, że 30% jego klientów to kolarze. A co z pozostałymi 70 procentami?”. Cyklista, Tyler Hamilton, porównał dystrybucję nielegalnych preparatów Hiszpana do popularnej na świecie sieci Wal-Mart, sugerując, że współpracować mógł z nim ktokolwiek tylko chciał i posiadał pieniądze.

(Nie)czysta gra

Jiří Dvořák, od 1994 roku przewodniczący działu medycznego FIFA, sądzi, że futbol nie ma równie dużych kłopotów ze środkami wspomagającymi, co kolarstwo: „Jestem pewny, że w piłce nożnej nie istnieje regularny doping. Oczywiście są indywidualne przypadki. W ciągu roku dokonujemy więcej niż 30 tysięcy testów i dochodzi zazwyczaj od 70 do 90 przypadków zażywania zabronionych środków. Najczęściej są to marihuana i kokaina, niekiedy sterydy anaboliczne” – przyznał w wywiadzie dla internetowego serwisu ESPN.

Tymczasem, można odnieść wrażenie, że międzynarodowy związek dba w głównej mierze o swój krystaliczny wizerunek, a każdą skazę w postaci zalążka dopingowego skandalu dusi w sobie. Tak było w przypadku Mistrzostw Świata U-17 w Meksyku sprzed dwóch lat. Okazało się, że 109 graczy uczestniczących w rozgrywkach brało zakazane medykamenty, zwane klenbuterolem. Tak więc, 19 z 24 biorących udział w rozgrywkach ekip, miało we własnych szeregach zawodników pod wpływem nielegalnego i już dawno wycofanego ze sprzedaży leku. Włodarze FIFA całe zdarzenie zbagatelizowali w swoim stylu. Jiří Dvořák tłumaczył: „To nie problem dopingowy. To kłopoty ze zdrowiem”.

Gdy u Alberto Contadora przed Tour de France 2009 znaleziono śladowe, ledwo dostrzegalne ilości klenbuterolu, został on natychmiast zawieszony, obnażony i dosłownie poćwiartowany przez media.

Kiedy u Fabio Cannavaro w 2009 roku testy antydopingowe dały pozytywny wynik i okazało się, że zażył zabronionego specyfiku – kortyzonu – z powodu ukąszenia pszczoły i związanego z tym uczulenia, nie został zawieszony właśnie ze względu na okoliczności. W kolarstwie, dla przykładu, to nie do pomyślenia. Jonathan Vaughters, cyklista ze Stanów Zjednoczonych, w zupełnie identycznej sytuacji zrezygnował z udziału w Tour de France. 

Do częstszych i bardziej rygorystycznych kontroli na łamach „The Guardian” wzywał John Fahney, boss Światowej Organizacji Antydopingowej: „Piłkarze uprawiający sporty zespołowe, mogą przebrnąć przez swoją karierę, nie podlegając nawet jednemu testowi”. Następnie dodał, że piłkarskie władze robią za mało, aby wyśledzić użycie EPO. W 2012 roku FIFA pobrała od graczy 28 tysięcy próbek moczu, z czego zaledwie dwa tysiące przeanalizowano pod kątem korzystania z EPO. Dla porównania: w amerykańskiej lidze baseballu każdego z baseballistów bada się czterokrotnie w trakcie sezonu.

Krew prawdę wskaże

Dopóki antydopingowy nadzór będzie traktowany z pobłażaniem, dopóty nie dowiemy się na ile futbol jest czysty. Federacje regularnie pobierają tylko próbki moczu. Badania krwi przeprowadza się sporadycznie, najczęściej jedynie przed turniejami mistrzowskimi. Obecność EPO sprawdza się zazwyczaj przy okazji meczów Ligi Mistrzów. W samym zaś kolarstwie w 2011 roku przebadano około trzech tysięcy próbek krwi. A użycie niektórych ze środków wspomagających można wykryć tylko w niej. Do podjęcia zdecydowanych kroków nawoływał Arsene Wenger. Na łamach Daily Telegraph grzmiał: „Nasza gra pełna jest legend napędzanych narkotykami, które tak naprawdę są oszustami”.

Joey Barton na blogu wyrażał zdziwienie tym, jak lekceważąco podchodzi się do takich testów: „Przez przeszło dekadę rywalizacji w zawodowym futbolu brali ode mnie wyłącznie mocz. To dla mnie dziwne, szczególnie po tym, kiedy zapoznałem się z procedurami obowiązującymi w kolarstwie, gdzie systematycznie analizują krew zawodników. W naszej dyscyplinie nie spotkałem się z czymś takim”.

Od tego sezonu UEFA postanowiła pobierać krew. Oględzinom podlegać będą drużyny występujące w europejskich pucharach. W Niemczech wciąż zastanawiają się nad zmianami w systemie antydopingowym. Po ostatnich przykrych rewelacjach pojawia się coraz więcej głosów wzywających do wprowadzenia regularnych testów krwi.  

Jeszcze w styczniu bieżącego roku spotkania władz w kwestii zaostrzenia kontroli spełzły na niczym. Federacja piłkarska ustaliła, że nie posiada wystarczających pieniędzy, by wprowadzić tego rodzaju testy. Tymczasem, kosztowałyby one zaledwie jedną dziesiątą promila pełnego zysku Bundesligi generowanego w ciągu sezonu.

Aktualnie, statystycznie rzecz ujmując, futbolista biegający po niemieckich boiskach przechodzi badania raz na trzy lata. W Anglii zarejestrowanych jest prawie półtora miliona piłkarzy, a w sezonie 2011/2012 testom antydopingowym poddano 1278 z nich. Zbadano mniej niż jedną dziesiątą procent zawodników. Prawdopodobieństwo przyłapania któregokolwiek wynosiło jeden do tysiąca. 

Walka z wiatrakami

Na walkę z dopingiem zdecydowała się w końcu FIFA. Paszporty biologiczne graczy, takie jakie zastosowano w kolarstwie, po raz pierwszy pojawiły się na Pucharze Konfederacji i zostaną użyte ponownie podczas przyszłorocznego mundialu. Będą pokazywały nienaturalne zmiany fizjologiczne u sportowców, które poświadczą o zastosowaniu środków wspomagających. Na razie działania FIFA przypominają jednak nieśmiałe podrygi nowicjusza zapuszczającego się w „koksiarską” dżunglę.

Steven Ungerleider, amerykański psycholog sportowy, nie ma wątpliwości: „Nawet z tymi wszystkimi kontrolami antydopingowymi wygląda to tak, jakbyśmy robili dwa kroki do przodu, by potem zrobić pięć kroków do tyłu. Nie wierzę, że wygramy tę wojnę. Im bardziej się w to zagłębimy, tym więcej ujrzymy afer na całym globie. Nie ominą one żadnego państwa. I nikt nie powinien być tym zdziwiony” – stwierdza w „New York Times”.

Do znacznie gorszych wniosków doszli naukowcy z uniwersytetu w Adelaide w Australii. Ich zdaniem jedynym sposobem, aby złapać wszystkich „koksiarzy” i oczyścić sport z tego typu oszustw, jest przebadanie każdego wyczynowca na kuli ziemskiej, co najmniej pięćdziesiąt razy na rok. 

Czy futbol ma zatem jakiekolwiek szanse, żeby udowodnić swoją czystość, skoro nie ma najmniejszych szans, by doping zupełnie zwalczyć.