piątek, 31 maja 2013

Agent gwiazdą futbolu


Im więcej się dzieje na rynku transferowym, tym dla nich lepiej. Ważne, żeby było głośno i wielomilionowo. To oni odpowiadają za większe lub mniejsze wstrząsy w piłkarskim świecie. Jeszcze do niedawna byli jedynie tłem, zwyczajnym dodatkiem i niezbędnym elementem w codziennym życiu gwiazdorów tej dyscypliny. Tymczasem w ostatnich latach ich rola ciągle rośnie. Zeszłosezonowy zaskakujący transfer Hulka do odległej i zimnej Rosji czy tegoroczna zamiana Radamela Falcao uczestnika przyszłej edycji Ligi Mistrzów na beniaminka Ligue 1, to nie owczy pęd graczy ku forsie, tylko piłkarska rzeczywistość, którą kreują agenci.

Szare eminencje futbolu

Maczali palce średnio przy siedmiu na dziesięć transakcji. W zeszłym roku zarobili 163 miliony dolarów na samych prowizjach. Ogółem zgarnęli około 28% z całego ubiegłorocznego transferowego obrotu gotówką. Angielskie kluby zapłaciły im najwięcej - aż 77 mln funtów.

Inne jednak statystyki spędzają sen z powiek. Raptem jedną na pięć transakcji przeprowadzono przy pomocy licencjonowanych agentów. Pozostałe dokonywały osoby występujące w imieniu agentów, którzy utracili prawa licencyjne bądź ci bez licencji. To oznacza, że agentem może zostać niemal każdy. A jeśli ktoś zapragnie zrobić certyfikat, to nie ma z tym najmniejszego problemu. Może podróżować po krajach i zdawać egzaminy do skutku.

„Biznes agencyjny jest jak dziki zachód, brudny, zbyt biurokratyczny i czasochłonny, by mogła zajmować się nim FIFA” – stwierdził Tor-Kristian Karlsen, skaut i dyrektor sportowy. To dlatego właśnie ogólnonarodowa organizacja piłkarska zaniechała stworzenia systemu regulującego agencje.

Wedle słów Karlsona: „W Ameryce Południowej można spotkać zawodników, posiadających kilku agentów, z którymi kontrakty parafowali jego rodzice, gdy ten był nastolatkiem. Kiedy taki gracz przechodzi do profesjonalnej drużyny albo przenosi się za granicę, wszyscy pukają do drzwi, domagając się ustalonej w umowie prowizji. Tego po prostu nie da się kontrolować”.

Dobry, zły i brzydki

W piłkarskim światku nie brakuje przyzwoitych oraz moralnie zepsutych agentów. Wielkie i szybkie kariery, z drugiej strony złamane i katastrofalne kariery, monstrualne pieniądze i horrendalne prowizje, ogromne oczekiwania i znacznie większy zawód – w futbol pełno takich historii, a autorami niektórych są agenci.

„Po meczach w młodzieżowej reprezentacji Anglii U-21 miałem mnóstwo ofert od agentów, telefon nie przestawał dzwonić. Podpisałem kontrakt z jednym z nich, ale od chwili, gdy rozpoczęliśmy współpracę, nie odezwał się przez kolejne dwa lata. Osobiście musiałem negocjować mój kontrakt. Później otrzymałem od niego list, że jestem mu winien 700 tysięcy funtów z tytułu prowizji. Wszystko było legalne, musiałem zapłacić” – żali się bramkarz, Richard Lee.

Dla klubów agenci to zazwyczaj czyste zło. Przy pierwszej lepszej okazji starają się wytransferować swoich klientów tam, gdzie więcej płacą. Terry Robinson, dyrektor Stoke City, opisał łudząco podobną sytuację: „Uzgodniliśmy umowę z zawodnikiem. W tym samym momencie on i jego agent wyszli na zewnątrz, aby to jeszcze przedyskutować, ale potem już ich nigdy nie zobaczyliśmy. Porozumieli się z inną ekipą. Nie powiedzieli nam nic”.

Steve Bruce, wcześniej menadżer Birmingham City, Wigan Athletic i Sunderlandu, agentów określił mianem pasożytów. Kiedy kierował Sunderland, w ataku zespołu grał Asamoah Gyan. Spędził tam zaledwie sezon i niespodziewanie przeszedł do Al Ain, drużyny ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Zdaniem Bruce’a to wina agencji, której brzydkie sztuczki namąciły w głowie reprezentanta Ghany.

Zło konieczne

Bernard Halford, sekretarz Manchesteru City przez prawie cztery dekady, wzrost znaczenia agentów określił jako największą zmianę w futbolu. „Dawniej ściągałeś piłkarza i on występował u ciebie do końca. Dzisiaj agenci stale niepokoją graczy i próbują ich wytransferować. Nawet nie widzisz się z nim w trakcie negocjacji. Jeżeli nie dogadasz się z agentem, to także nie pozyskasz zawodnika”.

Brian McDermott - wcześniej szkoleniowiec FC Reading, a aktualnie Leeds United – przyznaje: “Zauważyłem, że wpływ agentów rośnie w zawrotnym tempie od kilku sezonów. W 2006 roku, kiedy wprowadziłem Reading do Premier League, nie dało się kupić kogoś kogo się chciało, bez kontaktu z odpowiednim agentem”.

„Nie było zbyt wielu agentów, którzy pragnęli z nami współpracować, ponieważ widzieli w nas murowanych kandydatów do spadku” – skarżył się Tony Pulis, trener, który w 2008 roku wywalczył ze Stoke City awans do pierwszej ligi.

Pomimo tego uważa się, że agenci to zło konieczne, a dla większości graczy są oni po prostu niezbędni. To oni odwalają brudną i papierkową robotę. Promują tych młodych i niedoświadczonych, krążą od klubu do klubu i szukają potencjalnych pracodawców. Cała sztuka polega więc na tym, żeby trafić w ręce porządnego agenta. 

Brudny świat

Richard Garland, agent i właściciel agencji Apollo Sports Agents, nauczony własnym doświadczeniem, stwierdził, że można spotkać zarówno dobrych, jak i złych agentów: „Są agenci, którzy faktycznie pomagają zawodnikom, ale dużo jest również takich, którzy myślą wyłącznie o kasie. Masa ludzi pretenduje do miana agentów, lecz tak naprawdę chodzi im jedynie o zarabianie pieniędzy poprzez sprzedaż i negocjowanie kontraktów”.

Według Garlanda potrafią oni wydoić ze swoich klientów, ile się tylko da: „Pewien młodzieniec grał parę lat temu na Ukrainie. Jego agent brał 55% prowizji. Nie zdawał sobie z tego sprawy, aż do czasu gdy zmieniał zespół. Zgłosił to do FIFA, ale agent nie posiadał licencji, więc nikt nie mógł nic zrobić. Chłopak stracił jakiś milion euro, które poszły bezpośrednio do kieszeni agenta”.

Ten problem dotyczy głównie państw wschodniej części Europy czy bardziej egzotycznych krajów. W Anglii kluby otrzymują listę uprawnionych agentów, z którymi mogą pertraktować umowę zawodnika. Mają odgórny zakaz kontaktu z agentami pozbawionymi licencji.

„Wśród agentów nie brakuje oszustów. Jest taki jeden, który wyszukuje futbolistów dla ekipy w Tajlandii. Prosi jedynie o pokrycie kosztów podróży”. Kiedy jemu pokrewni agenci otrzymują pieniądze, natychmiast się ulatniają, z dnia na dzień słuch o nich ginie. Kuszą juniorów obietnicą testów w słynnych drużynach, a w istocie są to tylko puste obietnice. FIFA i federacje są jednak bezradne.

Agenci wykorzystują młodych graczy, zatruwają ich wyobraźnie wizjami sławy i olbrzymimi zarobkami, żerują na chłopięcej naiwności. „Miał zostać zwolniony przez Arsenal Londyn. Sądził, że kiedy skończy z angielską drużyną, będzie mógł przejść do Realu Madryt bądź FC Barcelony. Powiedziałem mu, że nie kontaktowałbym się z nim, gdyby Real i Barcelona rzeczywiście były zainteresowane” – opowiada Garland.

Tym samym świat agencji i agentów jawi się nam niczym świat plugawych zagrywek, twardych negocjacji, bezdusznych decyzji i pozbawionych skrupułów ludzi. Rządzą nim prawa i zasady nieznane przeciętnemu człowiekowi. To w ogóle swego rodzaju zaczarowana kraina, niedostępna dla zwykłego śmiertelnika, owiana nieprzeniknioną mgłą tajemnicy. Wszystko odbywa się za zamkniętymi drzwiami i wszędzie unosi się zapach niebotycznych pieniędzy.

Piłkarski świat superagentami stoi

Nadal bardzo mało wiemy, jak dokonywane są transfery i wyglądają zakulisowe pertraktacje oraz biznes agencyjny w ogóle. Nie dowiemy się, na przykład, ile prowizji z transferu Cristiano Ronaldo do Realu Madryt otrzymał jego reprezentant, Jorge Mendes. Obecnie, to najpotężniejszy z agentów.

Pod skrzydłami Mendesa znajdują się także m. in. Jose Mourinho, Radamel Falcao, Nani oraz Angel Di Maria. Szatnię Realu Madryt w kończącym się właśnie sezonie wypełnia sześciu jego klientów. Posiada on najwartościowszą na kuli ziemskiej agencję – Gestifute - wycenianą na 536 mln euro.

Portugalski król agentów strącił z tronu innego superagenta – Pini Zahaviego. Ten licencjonowany agent z Izraelu maczał palce przy sprzedaży FC Portsmouth i Chelsea Londyn. Pierwszy z nich kontrolował niemal w pojedynkę. Dbał o transfery – ściągnął Yakubu, Muntariego oraz Ben Haima. Zatrudniał menadżerów - sprowadził Harry’ego Reedknappa i Avrama Granta. Szukał inwestorów – przekonywał do kupna klubu Gaydamaka.

Zaangażowany był ponadto w kontrowersyjne zdarzenia, jak potajemne rozmowy ze Svenem-Goranem Erikssonem w sprawie przejęcia Chelsea Londyn oraz z Ashley’em Colem o przeprowadzce do „The Blues”.

Grupa trzymająca władzę?

Brian Clough już dawno temu powtarzał, że agenci spowodują śmierć futbolu. Sir Alex Ferguson ostrzegał, że to poważne zagrożenie dla przyszłości piłki nożnej. Gary Neville nawoływał, by usunąć agentów z dyscypliny. FIFA dopiero teraz planuje wprowadzenie zmian, które zmniejszyłyby rolę agentów na rynku transferowym. Ale wszyscy wydają się wobec nich bezsilni.

Jeśli dzisiaj żyjemy w erze wielkich piłkarskich herosów i magów ławek trenerskich, to musimy się również przyzwyczaić do tego, że żyjemy w erze futbolowych superagentów.

czwartek, 23 maja 2013

Niedoceniony pan Jupp

To już jego trzydziesty drugi sezon na ławce trenerskiej i trzydziesty drugi sezon, w którym walczy o rozpoznawalność i uznanie. Paskudnie długie trzydzieści dwa lata pracy w roli szkoleniowca, a mimo to wciąż toczy batalię o pozycję menadżera, który zostanie zapamiętany i wryje się w naszą świadomość jako ten wielki.
 
Obecnie, na zakończenie swojej trenerskiej drogi, w Monachium stworzył prawdziwe dzieło sztuki. Zespół pozbawiony jakichkolwiek defektów i słabych punktów, podbijający największe stadiony piłkarskiej Europy z przesadnie dużą łatwością i nadzwyczajną uległością rywali, pewnie kroczący po najważniejsze trofea. I jeśli Heynckesowi się uda, to do historii piłki kopanej przejdzie wreszcie doceniony. Doceniony, ale dopiero na emeryturze.
 
Niedocenienie – leitmotiv Heynckesa
 
Niedocenienie to motyw przewodni w karierze Heynckesa, przewijający się przez caluteńką jego przygodę z futbolem, bombardujący go zewsząd i pojawiający się w najmniej oczekiwanych momentach. Przez przeszło trzy dekady zawsze tkwił na uboczu i znajdował się w cieniu innych.
 
Już samo dorównanie swej boiskowej legendzie, zajęło Niemcowi szmat czasu. Jako zimnokrwisty snajper bezlitośnie rozstrzeliwał przeciwników na murawach Bundesligi, łącznie strzelając 243 gole. Na pierwsze zaś sukcesy w roli szkoleniowca czekał prawie dekadę. Kiedy w końcu one przyszły i dwukrotnie sięgnął po mistrzostwo z Bayernem na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, w następnym sezonie utracił status nietykalnego i został zwolniony. Uli Hoeness uznał później, że to był jego życiowy błąd.
 
Trenerskie dzieje Heynckesa wypełnione są takimi właśnie chwilowymi wzlotami i bolesnymi, niespodziewanymi upadkami. Gdy jakąś drużynę prowadził do sporych osiągnięć, lada moment tracił posadę. Nie tylko w Monachium błyskawicznie po znaczących triumfach trafił na bruk, podobnie było także w Madrycie. Z Realem zdobył puchar Ligi Mistrzów i chwilę potem wyleciał z klubu.
 
Kariera Niemca to nieustanne zwroty akcji. Wyrzucony z Bayernu, po kompletnie nieudanym epizodzie z Eintrachtem, odbudował się w odległej Teneryfie, gdzie miejscową ekipę doprowadził do półfinału Pucharu UEFA. Wygrywając Champions League z „Królewskimi” w 1998 roku stał na samym szczycie, z którego spadł równie szybko, jak się na niego wdrapał. Po niedawnej, totalnej klapie w Borussi Moenchengladbach zmartwychwstał po raz kolejny, ładując akumulatory w Leverkusen i ponownie – tym razem w Monachium - wędrując na szczyt futbolowego świata.
 
Jednak nawet teraz, kiedy tworzy w Bawarii dzieło swojego życia, demony przeszłości nie dają mu spokoju. Odkąd władze klubu w styczniu tego roku ogłosiły, że Josep Guardiola przejmie zespół wraz z nowym sezonem, wszyscy jakby przestali się interesować Bayernem Heynckesa i zastanawiać się jaki będzie Bayern Guardioli. Dopiero wielkie triumfy w Turynie i Barcelonie przywróciły niemieckiemu szkoleniowcowi należną uwagę.
 
Życzenie śmierci 
 
Niemiec przez lata wielokrotnie upadał po, to by powstać z kolan i odrodzić się jeszcze silniejszym. Nieudane przygody, przeplatał bardziej udanymi. Nie powiodło mu się z Eintrachtem, oczarował maleńką Teneryfę, nie zyskał uznania w Schalke 04 Gelsenkirchen, solidności nabrał w Bayerze Leverkusen. 

Dowodząc Borussią Mönchengladbach upadł najboleśniej, zanotował serię 14 meczów bez zwycięstwa i wpakował drużynę do strefy spadkowej. Od lokalnych kibiców otrzymywał wówczas listy z pogróżkami i życzeniami śmierci. Wraz z żoną potrzebowali specjalnej ochrony. Wtedy, w 2007 roku, zrezygnował z futbolu.
 
Gdy odszedł, wydawał się menadżerem skończonym. Od paru sezonów jego kariera przypominała pasmo nieszczęść i porażek, którymi kopał sobie piłkarski grób. Heynckes tymczasem, ku zaskoczeniu wszystkich, powrócił do świata żywych, w dodatku mocniejszy niż kiedykolwiek wcześniej.
 
Dwuletnia wyrwa w trenerskim CV okazała się zbawienna. Przerwa w trenerce pozwoliła mu zupełnie zmienić styl pracy. Niemiec nabrał dystansu, stał się bardziej opanowany i zrelaksowany. Częściej zdejmował presję z zawodników niż kategorycznie wymagał, dbał o to, aby ci po prostu cieszyli się grą.
 
Niegdyś był typowym nerwusem, wyładowującym swoją złość na graczach. Piłkarskim dyktatorem, nie znoszącym sprzeciwu, stosującym ciężki reżim treningowy i oczekującym totalnego podporządkowania i poświęcenia. Ronald Reng, autor biografii Roberta Enke, mówił: „Kiedy znajdował się pod presją, często tracił panowanie nad sobą i wrzeszczał na zawodników”.
 
To właśnie konflikt z graczami był jednym z głównych powodów jego zwolnienia z Realu Madryt. Drugim, równie istotnym, było niezadowolenie ówczesnego prezydenta „Królewskich” z czwartego miejsca w lidze. Dowodząc Eintrachtem Frankfurt skłócił się z trzema najlepszymi zawodnikami klubu. Anthony Yeboah i Maurizio Gaudino odeszli, a Jay-Jay Okochą został, bo swojego zwierzchnika przeprosił.
 
Heynckes odżył pełniąc funkcję awaryjnego trenera Bawarczyków (poprowadził ich w pięciu spotkaniach po dymisji Jürgena Klinsmanna), a następnie głównodowodzącego Bayeru Leverkusen. Dwa lata temu przybył do Monachium, gdzie odmienił oblicze zespołu na tyle diametralnie, że jego asystent Hermann Gerland - przez lata pracujący w Bayernie jako drugi szkoleniowiec i współpracujący z najprzeróżniejszymi menadżerami - nazwał go „zbawicielem”. 
 
Monachijskie magnum opus
 
Bayern Heynckesa bije rekord za rekordem. Wygrał pierwsze osiem meczów w lidze, mistrzem Bundesligi został na początku kwietnia, na sześć kolejek przed końcem zmagań. W ogóle, w tym sezonie z boiska gracze Bayernu schodzili pokonani zaledwie trzykrotnie. Porażkę z BATE Borysów można uznać wypadkiem przy pracy, przegraną z Arsenalem Londyn zlekceważeniem rywala po wyjazdowym zwycięstwie 3-1, a jedyną ligową wpadkę zaliczyli u siebie z Bayerem Leverkusen, tracąc bramkę w 87 minucie meczu.
 
Dominacja zespołu przerasta piłkarskie wyobrażenie. Na 51 pojedynków tego sezonu wygrał 43 i strzelił 144 gole. Bawarczycy uzyskali największą liczbę punktów w historii Bundesligi, uzbierali także najwięcej punktów na wiosnę. Ustanowili rekordową przewagę nad drugą drużyną, która wyniosła 25 oczek. Ponadto przegrywali najrzadziej i stracili najmniej bramek w dziejach niemieckich rozgrywek. Zanotowali rekordową serię zwycięstw z rzędu – 14. Zdobywali bramki w każdym ligowym spotkaniu, od pierwszej do ostatniej kolejki przewodzili stawce.
 
Łącznie Bayern ustanowił 25 nowych rekordów. Karl-Heinz Rummenigge stwierdził żartobliwie: „Pobiliśmy nawet rekord ustanawiania rekordów”.
 
Jeżeli w futbolu istnieje pojęcie ideału, to Bayern w aktualnym sezonie dosłownie się o niego otarł.
 
Koniec wieńczy dzieło
 
Świat zna wielu geniuszy, niedocenionych za życia, zyskujących sławę dopiero po śmierci, jak chociażby mistrz malarstwa Vincent Van Gogh czy wybitny pisarz fantasy J. R. R. Tolkien. Jupp Heynckes futbolowym geniuszem raczej nie jest, ale jego życiowy paradoks polega na tym, że doceniony zostanie najprawdopodobniej po przejściu na emeryturę.
 
Nie należy on do najwybitniejszych trenerów w historii futbolu, nie ustawimy Niemca w panteonie najjaśniejszych sław tej dyscypliny, bo w jego karierze zbyt dużo było ciemnych kart wypełnionych niepowodzeniami i za mało rozświetlonych blaskiem wygrywanych trofeów. Ale na piłkarski spoczynek być może będzie mógł odejść w glorii, opromieniony zdobyciem potrójnej korony, która zwieńczy jego dzieło życia zapoczątkowane kilkanaście miesięcy temu. Tej sztuki nie dokonał nawet sam Alex Ferguson.

czwartek, 16 maja 2013

Football, bloody hell

Mieli wszystko pod kontrolą i w jednym momencie zupełnie tracili kontrolę. Mieli wszystko w swoich nogach i jednym meczem sukces wymykał im się spod nóg. Maszerowali triumfalnie, rozbijając rywala za rywalem, by w oka mgnieniu przegrać te najważniejsze z istotnych spotkań i stać się wielkimi przegranymi. Spadek formy, słabszy dzień, szokująca akcja indywidualna, niesamowity strzał z dystansu czy po prostu czysty przypadek – ktoś, kto powiedział kiedyś, że piłka nożna jest okrutna, powinien zostać uznany mędrcem nad mędrcami.
 
Jeszcze trochę ponad tydzień temu kibice Benfiki przeczuwali, że to będzie doprawdy wyśmienity sezon. Raptem mały kroczek dzielił ich od mistrzostwa, a potem dziewięćdziesiąt minut pojedynku z Chelsea Londyn i być może na dokładkę wiktoria w Lidze Europy. I jeśli oba mecze kończyłyby się po równych dziewięćdziesięciu minutach ekipa z Lizbony byłaby dużym wygranym tego sezonu. Tymczasem doliczony czas gry zabrał im to, na co pracowali przez kilkanaście ostatnich miesięcy.
 
Przykład Benfiki nie jest odosobnionym przykładem. Wredne licho nie przypałętało się tylko do portugalskiej drużyny. Bezlitośni bogowie futbolu nie byli surowi jedynie wobec Lizbończyków. Piłka kopana przez wieki spisała opasłe tomiska nieprawdopodobnych scenariuszy, od których samemu Alfredowi Hitchcockowi włos zjeżyłby się na głowie, a Quentin Tarantino, mistrz absurdu, oddałby pokłony i rzucił reżyserkę w diabły.
 
Historia lubi się powtarzać
 
Ubiegły sezon wykreował dwóch wielkich pokonanych – Bayern Monachium i Athletic Bilbao. O ile ci drudzy mogli jakoś przełknąć gorycz porażek, bo przecież w finale Ligi Europy i Copa del Rey przegrywali z kretesem, o tyle Niemcy ubiegłoroczne majowe zmagania chcieliby wymazać z pamięci. Dla Basków to swoją drogą powtórka rozgrywki. W 1977 roku również ulegli w dwóch finałach - o trofeum króla i Puchar UEFA.
 
Finału poprzedniej edycji Ligi Mistrzów nie można nazwać inaczej jak upokorzeniem Bawarczyków. Gol stracony w 88 minucie, niewykorzystana jedenastka w dogrywce i koszmar serii rozstrzygających rzutów karnych. I to na stadionie w Monachium. Na domiar złego tydzień wcześniej zostali rozgromieni przez Borussię Dortmund 2:5 w spotkaniu o Puchar Niemiec.
 
To nic, raptem namiastka koszmaru w porównaniu do tego, czego doświadczyli w 1999 roku. Wstrząsający finał Champions League z owego sezonu to klasyka nad klasykami i dobitny pokaz, że przewrotność futbolu nie zna granic. To miał być triumfalny pochód Bayernu po potrójną koroną. Jednak gracze z Monachium z rąk wypuścili nie tylko puchar Ligi Mistrzów, ale także krajowy puchar. Jakże odmienne nastroje panowały w Manchesterze, który sięgnął po potrójną koronę. Wystarczyły raptem trzy tygodnie, aby piłka nożna jednych wyniosła na piedestał, a drugich strąciła w najgłębsze czeluści piekła.
 
Trzy lata później podobne katusze przeżywali sympatycy i zawodnicy Bayeru Leverkusen. Mistrzostwo stracili na trzy kolejki przed końcem rozgrywek. Wygraną w Champions League odebrał niemieckiemu zespołowi geniusz Zinedina Zidana i wyśmienity instynkt bramkarski Cesara oraz jego zmiennika Ikera Casillasa. Nieco wcześniej ponieśli klęskę w finale Pucharu Niemiec z Schalke i tak oto byliśmy świadkami spektakularnego upadku na przestrzeni zaledwie jednego miesiąca.
 
Futbol kołem się kręci
 
Real Madryt, ten sam, który w 2002 roku zdobył trzeci w ostatnich pięciu sezonach puchar Ligi Mistrzów i przeżywał jeden z najpiękniejszych okresów w swoich dziejach, posmakował identycznego upokorzenia równe trzydzieści lat temu. Przegrał absolutnie wszystko w trzech ostatnich meczach sezonu. Porażka z Valencią w kończącej ligowe zmagania kolejce zabrała im tytuł mistrzowski, ostatnia minuta gry o Copa del Rey krajowy łup, a dogrywka triumf w Pucharze Zdobywców Pucharów.
 
Nie inne odczucia towarzyszyły Chelsea Londyn pięć lat temu. W przedostatniej kolejce Premier League posiadali tyle samo punktów, co pierwszy Manchester, ale zwycięstwa w lidze ostatecznie nie udało im się wydrzeć. W finale Pucharu Ligi ulegli po dogrywce, lecz najwięcej cierpień przysporzył im bój o Champions League. To tam piłka kopana ukazała swoją szyderczą naturę w sposób najdobitniejszy, pokazała, że nawet mikroruchy – poślizgnięcie Johna Terry’ego – decydują o zdarzeniach w skali makro – przegrana w serii rzutów karnych. To, co los odebrał „The Blues” tego potwornego dla nich wieczoru, oddał w tym i zeszłym sezonie.
 
Ten przeklęty futbol
 
Kibice piłkarscy przeklinali na wszystkich świętych od dawien dawna. Fani Arsenalu Londyn w 1980 roku otrzymali dwa potężne ciosy w ciągu pięciu dni - porażka w finałach Pucharu Anglii i Pucharu Zdobywców Pucharu. Tyle wystarczyło, żeby zawalił się im cały świat. Parę lat wstecz, nieco dłużej, bo aż 11 dni, na koniec świata musieli poczekać sympatycy Leeds United. Wiosna 1973 roku przyniosła, tak jak w przypadku „Kanonierów”, klęski w meczach o Puchar Zdobywców Pucharów i FA Cup. Znacznie dłużej znęcano się nad Juventusem Turyn, któremu - tego samego roku, co Leeds United – wbito sztylet w serce dwukrotnie na przestrzeni miesiąca. „Stara Dama” otarła się wtedy o Puchar Mistrzów i puchar kraju.
 
Wielokrotnie zdarzało się, że drużyna już przygotowywała się do świętowania sukcesów, by odwoływać szykowaną z dużą pompą imprezę w ostatniej chwili.  Interowi Mediolan w 1967 i HSV Hamburg w 1985 roku w decydujących starciach jakby odcięto prąd i dopływ energii. Oba zespoły mistrzostwa przegrywały w przedostatnich kolejkach, a trochę później dobijano je w finałach Pucharu Mistrzów.
 
W latach dziewięćdziesiątych o sporym pechu mogło mówić Olympique Marsylia. Fanom, zawodnikom i trenerom tej francuskiej ekipy mina zrzedła bowiem dwa razy. Najpierw w 1990, kiedy w walce o wygraną w najbardziej prestiżowym europejskim turnieju ulegli Crvena Zvezda Belgrad, a potem nie potrafili na osłodę zdobyć nawet krajowego pucharu. Drugi zawód przeżyli pod koniec ubiegłego wieku, tracąc tytuł mistrza w samej końcówce rozgrywek i pogrążając się w spotkaniu o Pucharu UEFA porażką z Benfiką.
 
Jeśli myśleliście, że bogowie futbolu zabawili się i podokazywali dostatecznie, to jesteście w grubym błędzie. Także i w bardziej dla nas współczesnych czasach kilka razy zdarzyło się, aby kluby zaprzepaszczały szansę na wielkie triumfy dopiero w decydujących dniach sezonu. 

Przeciwnik zza miedzy wczorajszego pechowca, Sporting Lizbona, osiem lat temu doświadczył porównywalnego rozczarowania. Przegrał bój o Puchar UEFA i tytuł mistrza Portugalii w przedostatniej kolejce. Przed pięcioma laty Glasgow Rangers nie dało rady Zenitowi w finale Pucharu UEFA, a z rywalizacji o mistrzowską paterę odpadli na trzy kolejki przed końcem rozgrywek. AC Milan, który w szokujący sposób wypuścił z rąk pewny puchar Ligi Mistrzów – pamiętne spotkanie z Liverpoolem - parę tygodni wcześniej na własnym stadionie sprezentował tytuł mistrza Juventusowi, przegrywając 0-1.
 
Esencja piękna
 
Lektura tych wszystkich piłkarskich dramatów powinna nam podpowiedzieć, że środowy mecz nie mógł skończyć się inaczej. Bo od lat wiemy, że piłka nożna jest okrutna i  niesprawiedliwa. Powinniśmy przeczuwać, że mimo iż Benfica miała przewagę i grała ładniej dla oka, to nie wzniesie pucharu w górę.
 
Od lat oglądamy te same nieprzewidywalne i dramatyczne widowiska, niczym odsłuchiwana na okrągło i zdarta do granic możliwości płyta winylowa z ulubionymi przebojami muzycznymi. Powinniśmy, więc wyczuć, że śmiertelny cios przyjdzie w doliczonym czasie gry. I choć futbol znamy na wylot to on ciągle nas zaskakuje. Wszak to taka piękna dyscyplina, o której wiemy absolutnie wszystko do moment pierwszego gwizdka. Wówczas nic już nie jest tak pewne i oczywiste.

czwartek, 9 maja 2013

Kryzys pod Olimpem

Spadek trzeciego w kraju pod względem popularności i zdobyczy piłkarskich klubu, masowy exodus obcokrajowców, ubożejąca liga, duże cięcia budżetowe i coraz mizerniejsze pensje zawodników – obraz nędzy i rozpaczy greckiej piłki dopełnia ustawianie spotkań oraz korupcja. Na domiar złego zainteresowanie futbolem stracili rodowici Grecy. Atakowani zewsząd przez kryzys, zobojętnieli zupełnie na los swoich, ukochanych niegdyś, zespołów.
 
Po siedemnastu kolejkach poprzedniego sezonu oglądalność rozgrywek była drastycznie mała. Zaledwie dwóm drużynom udawało się regularnie przyciągać na trybuny powyżej tysiąca widzów. Taka sztuka powiodła się jedynie Olympiakosowi Pireus i AE Larisie. Niedawno zakończone zmagania przyniosły jeszcze gorsze statystyki, bo względem ubiegłego roku widownia zmalała o 14%. Najwidoczniej w czasach kryzysu futbol przestał Greków najzwyczajniej w świecie obchodzić.
 
Raj utracony
 
Nie zawsze jednak tak było. Dawniej stadiony wypełniały się po same brzegi, a liga posiadała przeważnie trzech reprezentantów w Lidze Mistrzów. Lukratywne kontrakty na transmisje z meczów umożliwiały sprowadzanie gwiazd drugiego sortu, którym oferowano kompletnie astronomiczne kwoty. Po tamtejszych boiskach biegali kiedyś, m. in. Rivaldo, Giovanni, Gilberto Silva, Christian Karembeu, Djibril Cissé oraz Darko Kovačević.
 
Niekontrolowane wydatki oraz piłkarskie życie ponad stan miały w końcu swoje przykre konsekwencje. Kryzys uderzył w futbol ze zdwojoną siłą i zwielokrotnił tylko problemy klubów. AEK Ateny pożegnał się z ligą. Panathinaikos, etatowy uczestnik europejskich pucharów i krajowy potentat, uplasował się dopiero na siódmej pozycji i w przyszłym sezonie nawet nie powącha zagranicznych muraw.
 
Większość drużyn toczy zażartą batalię o przetrwanie. Zapaść finansowa doprowadziła do tego, że zawodnikom kontrakty okrojono o połowę. Dwóch na trzech z nich nie otrzymuje pensji w terminie. Ograniczenia budżetowe nastąpiły głównie w AEKu i PAOK Saloniki. Również Olympiakos Pireus, wspierany portfelem magnata Evangelosa Marinakisa, zmniejszył wypłaty o około 20%. GSS Panonios z kolei zredukowało wynagrodzenia o przeszło 80%.
 
Jeszcze cztery wiosny temu kluby mogły sobie solidnie pofolgować i pozwolić na – uważaną dziś za przesadny – ekscentryzm transferowy. Na transakcje przeznaczyły bowiem nieco ponad 50 milionów euro. Minionego okienka transferowego wydały zdecydowanie mniej. Tylko Olympiakos na nowych graczy wyłożył więcej niż milion euro. Zimą żaden z nich nie dał za zawodnika nawet złamanego grosza.
 
Hulaszczy tryb życia zespołów sprzed lat zmienił się błyskawicznie i diametralnie. Teraz greckie drużyny wyprzedają na potęgę i ani myślą o poważnych zbrojeniach. W ciągu ostatniego sezonu Panathinaikos opuściło siedemnastu piłkarzy z pierwszej kadry. Zeszłego lata AEK pozbyło się niemal całej podstawowej jedenastki. PAOK Saloniki wyrzucił dziewiętnastu najlepiej opłacanych graczy.
 
Kolos runął
 
Symbolem kryzysowych czasów jest z pewnością upadek AEK Ateny. Klub, który odkąd utworzono ogólnokrajową ligę - od 1960 roku - nie zajął miejsca niższego niż siódme, nagle osunął się w przepaść. 

Na niespodziewaną i szokującą degradację miało wpływ parę niekorzystnych zdarzeń, które dopadły zespół i skumulowały się w jednym, przeklętym sezonie. To tak jakby wszystkie nieszczęścia sprzysięgły się przeciwko ateńskiej ekipie w tej krótkiej chwili.
 
Finansowe kłopoty i konieczność spełnienia wymogów licencyjnych, aby wziąć udział w rozgrywkach, spowodowały wielką wyprzedaż. O ligowy byt musieli, więc walczyć niedoświadczeni młodzieńcy.
 

Jeden z nich został przyłapany na stosowaniu niedozwolonych środków dopingowych. Innego związek zawiesił, bo po strzeleniu gola pozdrawiał sympatyków nazistowskim gestem. W marcu policja zatrzymała prezydenta, gdyż ten nie płacił rachunków i zalegał urzędowi skarbowemu około 170 milionów.
 
Równie ponuro wyglądała ligowa rywalizacja o piłkarskie życie. W trakcie sezonu klub balansował na linie, której jeden koniec oznaczał przetrwanie, a drugi koszmar degradacji. Wraz z każdą kolejką drużyna niebezpiecznie zbliżała się do dna tabeli. Kiedy gracz AEK wpakował futbolówkę do własnej bramki w 87 minucie spotkania przedostatniej kolejki i praktycznie grzebał szanse ateńskiej ekipy na utrzymanie, kibice nie wytrzymali. Wbiegli na murawę i chcieli dokonać linczu na zawodnikach. Rozróby trwały przeszło godzinę, a frustracja fanów nie ustępowała, więc arbiter zawody przerwał. Federacja ukarała zespół grzywną i pustymi trybunami w czterech następnych meczach, lecz najgorszym ciosem był walkower przyznany przeciwnikom. Spadek do drugiej ligi stał się wówczas bolesną prawdą.
 
Tonący agencji towarzyskich i zakładów pogrzebowych się chwyta
 
Pomimo niefortunnego ciągu wypadków klęskę AEK należy tłumaczyć ogólnym kryzysem państwa, który miał znaczne przełożenie na tamtejszy futbol. Ogromne problemy dotykają wszystkie drużyny, a te z niższych klas rozgrywkowych odwołują spotkania, gdyż nie stać ich na pokrycie kosztów transportu.
 
Żeby przetrwać trudne czasy, szukają gotówki dosłownie wszędzie, nawet w domach publicznych. Voukefalas Larissa, ekipa ligi regionalnej, która znalazła się w poważnych tarapatach finansowych, przeżyła tylko dzięki pomocy dwóch lokalnych agencji towarzyskich. W zamian gracze mieli założyć różowe stroje z nazwami owych domów publicznych.
 
Niezbędne dochody przynosi współpraca z miejscowymi sklepami, restauracjami, wytwórniami serów i mięsa. Klub Paleopygro podpisał np. umowę z zakładem pogrzebowym. Od wtedy jego koszulki zdobił czarny krzyż.
 
Korupcja, czyli jak udawać Greka
 
Grecki futbol gotuje się we własnym sosie zadłużenia i niepewnej przyszłości, przyprawionym dodatkowo szczyptą łapówkarstwa i ustawiania spotkań. Dla związku piłkarskiego to swoisty temat tabu. Choć UEFA od kilku lat poddawała w wątpliwość uczciwość rozgrywek i wskazywała na jawne manipulowanie meczami, federacja przymykała oko.
 
Dopiero w 2011 roku dziewięć osób zostało zatrzymanych, oskarżonych o pranie pieniędzy i kierowanie przestępczą szajką, a potem wtrąconych do więzienia. Szwindel bukmacherski wykluczył z rywalizacji Olympiakos Walos i FC Kavalę, a ich właścicieli dożywotnio zdyskwalifikowano.
 
W oszustwa zamieszanych mogło być aż 70 osób. Wśród podejrzanych znalazło się dwóch prezydentów pierwszoligowych zespołów, w tym właściciel Olympiakosu, reprezentant Grecji Avraam Papadopoulos, sędziowie oraz szef policji. A liczba gier, których przebieg został zakwestionowany, wyniosła 54.
 
Do dzisiaj niejasności wzbudzają niektóre działania najpotężniejszych głów futbolowego światka Grecji. Gra toczy się podobno o wpływy, brudnym zagrywkom nie ma końca, ale na razie więcej tam domniemań i poszlak niż niepodważalnych zbrodni piłkarskich.
 
Katharsis nie będzie?
 
To przez korupcję i szemrane interesy niewiele brakowało, by w 2011 roku rozgrywki w ogóle nie wystartowały. W pierwszej kolejce rozegrano jedynie pięć z ośmiu zaplanowanych meczów.
 
Do poważnego zamętu doprowadziły wyrzucone z ligi Iraklis, Kavala i Olympiakos Walos, poirytowane takim obrotem spraw, rozpoczęły walkę na drodze sądowej. Adwokat ekipy z Salonik grzmiał: „Dowody sugerują, że w państwie funkcjonuje przestępczy syndykat, który czerpie zyski z nielegalnych zakładów”. Nic jednak nie wskórali, a rozgrywki wkrótce ruszyły pełną parą.
 
W ostatnich latach w greckim futbolu zapanował totalny nieład. Ale to od Greków nauczyliśmy się, że z chaosu powstał świat. Tym razem jednak z tego piłkarskiego chaosu nie narodzi się nic wielkiego. Spadkobiercy antycznych tragedii i dramatów, tworzą nam futbolową tragedię, rozpisaną na współczesną modłę. Obecna sytuacja to nie dzieło wrednego fatum czy bezlitosnych bogów. O losie Grecji decydują okoliczności bardziej przyziemne i na katharsis nie ma co liczyć.

czwartek, 2 maja 2013

Jak Bundesliga podbiła piłkarską Europę



Kiedy Bayern Monachium schodził rozbity w proch i pył z katalońskiego boiska, wielu podskórnie przeczuwało, że oto zobaczyli machinę doskonałą, która właśnie zaczęła swój marsz po puchar Ligi Mistrzów. Wtedy rozpoczynał się koszmar całego futbolowego kontynentu. Przeraźliwy i okrutny koszmar, którego ucieleśnieniem byli Pep Guardiola, Leo Messi i spółka. Któż mógł się spodziewać, że już niedługo role się odwrócą i dojdzie do nieoczekiwanej zmiany miejsc.
 
Dziś, kiedy futbolowi prorocy nie mają wątpliwości i wieszczą koniec ery barcelońskiej, na twarzach fanów piłki kopanej da się zauważyć ulgę. Może to być jednak uczucie chwilowe i złudne. Teraz z niepokojem należy patrzeć na naszych zachodnich sąsiadów. Nie tylko na Monachium, ale na Bundesligę ogółem. Niemcy, dzięki skrupulatnym i wykonywanym z lodowatą precyzją manewrom piłkarskim, zapoczątkowanym przeszło dekadę temu, szturmem biorą futbolową Europę.
 
Na początku była katastrofa
 
Euro 2000 zakończyło się dla Niemców prawdziwą klęską. Reprezentacja uciułała zaledwie jeden punkt i dostała ostre lanie od Portugalii. Wyglądała na podstarzałą, wypaloną, bez jakiejkolwiek wizji czy choćby nadziei na lepsze czasy.
 
Kadry zespołów Bundesligi w połowie wypełniali wówczas obcokrajowcy. Drużyna narodowa desperacko poszukiwała dobrych zawodników. Brakowało nowych twarzy, a na horyzoncie nie pojawiali się żadni wybijający się ponad przeciętność młodzi gracze. Doszło do tego, że ratunku musieli szukać w naturalizowaniu zawodników, np. w ataku reprezentacji występował swego czasu Paulo Rink.
 
Kolejnym ciosem był kres imperium Kircha, posiadającego prawa do transmisji ligi. „Upadek spółki Kircha dla większości klubów był finansowym szokiem. Trudności jakie potem napotkały w związku z opłatą wysokich kontraktów graczy i spłatą zadłużenia, spowodowały swoiste przebudzenie. Włodarze ekip zdali sobie sprawę, że powinni być bardziej ostrożni w kwestiach pieniężnych” – opowiada Christian Seifert, prezes DFL.
 
To wtedy najważniejsze osobistości tamtejszego futbolu poczęły intensywnie główkować nad zmianami. Sygnał do totalnej przebudowy dał ówczesny prezydent federacji piłkarskiej Gerhard Mayer-Vorfelder. Tuż po beznadziejnych Mistrzostwach Europy powołał do życia komisję, której zadaniem była analiza i ocena sytuacji oraz ustalenie działań niezbędnych do zrekonstruowania niemieckiego futbolu.
 

Inspiracja od sąsiadów
 
Pierwszym rzeczywistym krokiem w stronę odbudowy było stworzenie DFL (Związku Niemieckiej Ligi Piłkarskiej). Nowopowstały związek, sprawujący pieczę nad pierwszą i drugą Bundesligą, uchwalił bowiem rygorystyczne kryteria, które musiał spełnić każdy klub, pragnący stanąć w ligowe szranki. Zgodnie z nimi wszystkie zespoły miały posiadać własne akademie, stosowną ilość boisk oraz nowoczesne kompleksy treningowe. W sekcjach juniorskich powinni pracować fizjoterapeuci, a szkoleniem młodzieży mogli zajmować się wyłącznie licencjonowani trenerzy. Liczbę drużyn i opiekunów ustalono odgórnie.
 
Proces kształcenia wszędzie pozostaje identyczny. Szkółki uczą piłkarskiego rzemiosła wedle ścisłych wytycznych. Zaczynają kształcić dzieci w precyzyjnie określonym wieku. Rąbka trenerskiej tajemnicy uchyla nieco, Thomas Albeck, szef działu szkolenia w Vfb Stuttgart: „Już na początkowym etapie nauczania kładziemy nacisk głównie na rozwój umiejętności technicznych. Szkolenie rozpoczynamy od dziewięciolatków. Najpierw grają oni na niedużych boiskach, czterech na czterech, by doskonalić zdolności indywidualne. Wraz z wyższymi rocznikami do zespołów dodajemy po zawodniku”.
 
Wzorem stały się systemy francuski oraz holenderski, dokładniej narodowa akademia futbolu z Calirefontaine i szkółka Ajaxu Amsterdam. Naśladując sąsiadów, władze federacji dążyły zwłaszcza do podniesienia jakości szkolenia i ujednolicenia standardów.
 
Toteż po kraju rozjechały się specjalne mobilne jednostki trenerskie. Odwiedzały one wszystkie, nawet te zapomniane przez świat, zabite dechami wioski i doradzały jak szkolić juniorów, udzielały instrukcji oraz wskazówek. „Polem naszego działania są wszystkie, nawet te najmniejsze ekipy. Każdy profesjonalny gracz zaczynał kiedyś karierę w małej drużynie” – tłumaczy Seifert.
 
Na przestrzeni kilkunastu lat w Niemczech utworzono czterysta narodowych centrów szkoleniowych. Są one skrupulatnie kontrolowane i poddawane ocenie, na podstawie, której wystawia się certyfikaty jakości. 29 najlepszych z nich współpracuje z klubami z Bundesligi. Po mundialu w 2006 roku w państwie powstało ponad tysiąc niewielkich boisk, na których dzieci stawiają pierwsze piłkarskie kroki. W programie szkoleniowym ogółem bierze udział około dwudziestu tysięcy nauczycieli wychowania fizycznego.
 
Od 2002 roku kluby zainwestowały w akademie przeszło 700 milionów euro. Niemal każdy wybudował bądź zmodernizował swoją szkółkę piłkarską w ostatnich dziesięciu latach.
 
Reformy zainicjowane dekadę temu, zupełnie odmieniły Bundesligę. Dziś to już kompletnie inne rozgrywki. Zmieniły się nawyki i sposób myślenia Niemców o futbolu. Trenerzy coraz chętniej promują młodych, zdolnych zawodników, potrafią im zaufać, dać czas na rozbłyśnięcie. Obecnie multum ekip to swoiste kuźnie talentów, gdzie nie spojrzysz, na którekolwiek boisko nie zajrzysz, tam zobaczysz uzdolnionego młokosa.
 
Ponad połowa z biegających po pierwszoligowych murawach graczy, została ukształtowana w rodzimych szkółkach. Zespoły w swoich kadrach mają statystycznie piętnastu takich zawodników. "W akademiach szkolimy jakieś pięć tysięcy chłopców. Obecnie 15 procent Bundesligi stanowią gracze poniżej 23 roku życia” – chwali się Seifert.
 
Niemiecki porządek
 
Nie byłoby przeprowadzonej z wielkim rozmachem przebudowy systemu szkolenia bez odpowiednich inwestycji. Klubów nie byłoby stać na rozbudowę supernowoczesnej infrastruktury i pompowanie pieniędzy w sekcje młodzieżowe bez odpowiednich środków. O zasobność portfeli nie muszą się jednak martwić. Tym, co je wyróżnia w Europie to drobiazgowa, wręcz pedantyczna dbałość o finanse.
 
Podlegają one rygorystycznemu prawu zawartemu w dwustustronicowym kodeksie piłki, który - pośród mnóstwa reguł - zawiera dokładne zalecenia, dotyczące m. in. dopuszczalnego zadłużenia. „Kluczową sprawą jest to, czy drużyny zachowują należytą płynność finansową, która pozwoli im rywalizować w lidze w najbliższym sezonie” – wyjaśnia Seifert. Te, które nie stosują się do ustanowionych w przepisach norm, mogą zostać ukarane grzywną i odjęciem punktów.
 
W 2009 pod kreską były raptem trzy: Schalke 04 Gelsenkirchen, Borussia Dortmund oraz Hertha Berlin.
 
Zgodnie z raportem, ogłoszonym parę miesięcy temu przez federację, rozgrywki w 2012 przyniosły rekordowy dochód dwóch miliardów euro. To o 140 mln więcej niż rok wcześniej. Po odliczeniu podatku drużyny wygenerowały przychód w wysokości 55 milionów. 14 z 18 pierwszoligowców zakończyło ubiegły rok na plusie.
 
To jedyna liga na Starym Kontynencie, której zespoły albo przynoszą zyski albo przynajmniej nie zadłużają się. „Bundesligę uważa się za modelowy przykład finansowej stabilności i dobrego zarządzania” – twierdzi profesor wydziału ekonomii Uniwersytetu w Coventry, Simon Chadwick.
 
Zdaniem Christiana Seiferta za dokonaniami krajowego futbolu stoją również zasady własności klubów, unikalne w skali globalnej, które nie zezwalają, by jeden inwestor przejął nad drużyną pełną kontrolę: „To oznacza, że zespołem nie może rządzić właściciel oddalony o dwa tysiące kilometrów, którego jedynym zmartwieniem są wydatki i dochody”.
 
Według reguły „50+1” większościowy pakiet akcji w klubach mają ich sympatycy. W ich rękach znajduje się los niemal wszystkich pierwszoligowych ekip. Tylko Vfl Wolfsburg, Bayer Leverkusen i TSG Hoffenheim - pierwsze dwa wspierane od dawien dawna przez potężny koncern samochodowy Volkswagen i giganta farmaceutycznego Bayer - należą do prywatnych przedsiębiorstw.
 
Liga przyjemna dla oka i portfela
 
Bundesliga w sezonie 2011/2012 miała najlepszą średnią widownie na mecz w Europie – około 45 tysięcy widzów. Od 2003 roku ustanawia rekordy oglądalności. Nieprzerwanie od 2008 przyciąga największą ilość sympatyków. Jako jedyna stale notuje wzrost oglądalności, podczas gdy pozostałe tracą na popularności. Premiership z trybun obserwuje blisko 10 tysięcy kibiców mniej.
 
W zeszłym roku władze DFL podpisały nową umową z telewizyjną stacją Sky. Zdecydowanie bardziej lukratywną od poprzedniej. Zamiast 250 milionów ekipy pierwszej ligi w bieżącym sezonie otrzymały 486 milionów euro. A w przyszłym sezonie stawka znowu wzrośnie i wyniesie 628 mln. Nadal natomiast daleko jej do Premier League, która od stacji telewizyjnych w ciągu najbliższych czterech lat zgarnie 5 miliardów funtów.
 
Całkowita komercjalizacja futbolu niemieckiego nie uderzyła w kieszenie ludności nieco mniej zamożnej. Fani wciąż mogą kupić wejściówki stojące, tańsze od siedzących, np. na stadion Borussi Dortmund, na słynny południowy sektor nazywany „Żółtą Ścianą”, gdzie bilety kosztują najmniej – w granicach piętnastu euro. Aby obejrzeć, przykładowo Wigan Athletic, trzeba zapłacić powyżej dwudziestu funtów.
 
Spośród pięciu najsilniejszych lig to w Bundeslidze bilety są najtańsze – średnia to jakieś dwadzieścia euro. Dodatkowo kibice mogą skorzystać z darmowego transportu publicznego w okolice obiektu.
 
Kluby ani myślą o podwyżkach opłat za wejściówki, pragną wypełniać stadiony prawdziwymi fanami po samiuteńkie brzegi. Carsten Cramer - dyrektor działu marketingu, sprzedaży i rozwoju biznesowego Borussi Dortmund – argumentuje: „Oczywiście to ważne, by na stadion przyciągać ludzi o zasobnych portfelach, ale nie jest to droga do uzyskania finansowej trwałości. Przed sezonem dyskutowaliśmy, czy podwyższyć cenę za kufel piwa o dziesięć eurocentów i zastanawialiśmy się, czy jest to rzeczywiście potrzebne? Te dziesięć eurocentów nie pomoże, na przykład przedłużyć kontraktu z Robertem Lewandowskim”.
 
Piłkarski „blitzkrieg”
 
Zmiany zapoczątkowane przeszło dekadę temu, wreszcie zaczęły przynosić efekty czysto piłkarskie. Po kilku sezonach słabszych występów w europejskich pucharach, dla niemieckich ekip w końcu przyszedł czas sowitych sportowych sukcesów. W latach 2003-2008 jedynie Bayern (dwukrotnie) i Schalke 04 potrafiły dojść do ćwierćfinału Ligi Mistrzów. Tej wiosny nasi sąsiedzi mają dwie drużyny w finale, co nie zdarzyło się nigdy w historii Champions League.
 
Bayern w ostatnich czterech sezonach trzykrotnie wspinał się na sam szczyt „turnieju mistrzów”. Od czterech lat w półfinałach Ligi Mistrzów zawsze gra jakaś niemiecką drużyna, a w lutym tego roku w fazach pucharowych (razem z Ligą Europy) brało udział łącznie, aż siedem zespołów z Niemiec – to najwięcej z państw Starego Kontynentu.
 
Dziś, 14 lat po wprowadzeniu zasady „50+1” oraz 13 od powstania ligowego związku, Bundesliga staje się wiodącą siłą europejskiego futbolu. Już dawno zdystansowała francuską Ligue 1 i włoską Serie A. Systematycznie, z sezonu na sezon, zbliża się do Premier League i La Liga. A jeszcze pięć wiosen wstecz w rankingu UEFA zajmowała piąte miejsce. W 2006 miała niespełna dwa oczka przewagi nad szóstą ligą portugalską.
 
Bundesliga w rankingu depcze angielskiej lidze po piętach, która po raz pierwszy od 1996 roku nie posiadała swojego reprezentanta w ćwierćfinale Ligi Mistrzów. Przed tym sezonem Premier League liderowała, utrzymując bezpieczną dziewięciopunktową różnicę nad trzecimi Niemcami. Następny sezon Anglia rozpocznie na drugiej pozycji, z przewagą niecałych trzech punktów nad niebezpiecznie szybko zbliżającym się rywalem.
 
Pierwszym poważnym sygnałem doganiania Premier League przez Bundesligę można uznać zatrudnienie Josepa Guardioli w Bayernie Monachium. Parę lat wcześniej ściągnięcie trenera o tak znanym nazwisku do naszych zachodnich sąsiadów byłoby po prostu niemożliwe. Zatrudnienie Hiszpana było nie tylko bolesnym prztyczkiem wymierzonym w nienasyconą ambicję Abramowicza, ale także niespodziewanym ciosem zdanym prosto w serce obrzydliwie majętnej angielskiej ligi.
 
Pogoda na jutro
 
Bundesliga nie musi się bać o przyszłość spod znaku reform Michela Platiniego i jego „Financial Fair Play”. Niemieckie kluby nie muszą zmniejszać kontaktów, ponieważ płacą tam z głową. Nie muszą wyprzedawać zawodników i niepokoić się o płynność finansową, gdyż o niczym nie zachwianą stabilność dbają tam od dawna. Nie muszą trzy razy zastanawiać się nad wydanym groszem, mogą spać spokojnie. Nie muszą obawiać się o przychody, bo liga zyskuje na popularności, a stacje wykładają coraz większe sumy za pokazywany produkt.
 
Bundesliga to pod względem finansowym krystalicznie czysta liga, gdzie celem nadrzędnym jest przemyślany w najdrobniejszych szczegółach sukces sportowy. Ale Niemcy takim stanem rzeczy nie chcą się zadowolić. Powtarzają na okrągło, że pierwszym krokiem do upadku będzie satysfakcja z tego, co już się osiągnęło.
 
Dekadę zajął im podbój Europy. Teraz czekają na dekadę triumfów i dominacji. A przyszłość chyba nie może być inna niż niemiecka. Oni tam pewnie mają już wszystko zaplanowane w drobiazgach.