środa, 24 kwietnia 2013

Mały wielki klub

Zatwardziały fanatyk futbolu prosto z Anglii stwierdziłby, że po prostu to niemożliwe. Niemożliwe, by bliżej nieznany mu klub ze Szwajcarii z taką łatwością eliminował drużyny z jego ukochanego kraju. Rok temu fanatyk doznał pierwszego szoku. FC Basel sensacyjnie rozprawiło się z Manchesterem United. Przed dwoma tygodniami fanatyk dostał obuchem w łeb po raz drugi i w osłupieniu przyglądał się, jak przeklęci rywale odprawiają z kwitkiem Tottenham Hotspur. Teraz na rozkładzie ekipy z Bazylei znalazła się Chelsea Londyn. Czy Szwajcarzy ponownie nas zadziwią?
 
A wszystko rozpoczęło się w tejże Anglii, w Londynie. Dokładniej w zespole, kilkanaście dni temu przez FC Basel wyeliminowanym, czyli Tottenhamie. To tam w 1998 roku zawędrował Christian Gross. Zasiadł na ławce „Kogutów”, bo wcześniej nieźle namieszał w Europie z Grasshoppers Zurych. Niewiele brakowało, a jego podopieczni w fazie grupowej Ligi Mistrzów sezonu 1996/1997 utarliby nosa słynnemu Ajaxowi Amsterdam. Jedna bramka dzieliła ich od awansu.
 
Władze angielskiego zespołu miały nadzieję, że Gross również i Tottenham odmieni jak za midasowym dotknięciem. Eksperyment okazał się jednak bolesny i powiedzieć, że się nie powiódł, to praktycznie nic nie powiedzieć. Pod egidą Szwajcara drużyna szczęśliwie uniknęła relegacji z Premiership. Zajęła 14 miejsce, wyprzedzając raptem o cztery oczka ekipę z 18 pozycji w tabeli.
 
Przygoda szkoleniowca z wyspiarskim futbolem zakończyła się błyskawicznie. Wrócił do ojczyzny, gdzie dostał angaż w Bazylei, wówczas typowym średniaku ligi. Jego pobyt w tym klubie był jednak znacznie dłuższy niż kilkumiesięczny epizod z „Kogutami”. Dowodził nim przez okrąglutką dekadę.
 
Już w 2002 roku sięgnął po dublet. Następne sezony przyniosły dalsze sukcesy: kilka mistrzostw i parę pucharów. Christian Gross wypowiadając słowa - „to chyba trudne do zaakceptowania, że w Szwajcarii umieją grać na całkiem niezłym poziomie i, że nie mają tam tylko śniegu, krów, czekolady oraz banków” – sprawił sobie niewinną, aczkolwiek słodką przyjemność i równocześnie symboliczny rewanż na Anglikach.
 
Obecnie, drużyna z Bazylei to prawdziwy hegemon własnego podwórka. Przez ostatnie 10 lat gablotę z trofeami wypchało sześć tytułów mistrza i łącznie jedenaście pucharów oraz superpucharów Szwajcarii.
 
To jeden z najbardziej utytułowanych i najpopularniejszych klubów w państwie. Trzeci na liście najczęściej sięgających po krajowy laur - 15 razy wygrywali ligę. Gdy stadiony innych zespołów nie wypełniają się nawet w połowie, jego, niespełna 40-tysięczny, zawsze pęka w szwach.
 
Choć ma rzeszę wiernych fanów, to posiada również masę zaciekłych wrogów. Jego największymi przeciwnikami są kluby z Zurychu. Mówią, że między kibicami z Bazylei a FC Zürich bądź Grasshoppers panuje większa nienawiść niż wśród sympatyków ekip z tego samego miasta. Niedawno, szczególnie gorąco było na linii FC Basel – FC Zürich. Oba w poprzednich sezonach najzacieklej rywalizowały o prym w rozgrywkach.
 
W 2006 doszło do dużej bójki pomiędzy zawodnikami, trenerami oraz kibicami tych dwóch ekip. Tamtego roku drużyna Bazylei w ostatniej kolejce podróżowała do Zurychu. Potrzebowała remisu, żeby utrzymać pierwsze miejsce. Gospodarze z kolei musieli zwyciężyć, aby rywala przegonić i zdobyć mistrzostwo. FC Zürich mecz wygrał, dzięki golowi strzelonemu w końcowych minutach spotkania. Tuż po ostatecznym gwizdu arbitra goście nie wytrzymali. Zaczęła się szarpanina, a we wszystko wmieszali się jeszcze sympatycy jednej i drugiej strony.
 
FC Basel to także zespół słynący z doskonałego szkolenia młodzieży. Piłkarskiego rzemiosła uczyli się tam, a potem rozjechali po kontynencie, m. in. Ivan Rakitić, Zdravko Kuzmanović, Gökhan Inler, Hakan Yakin oraz Xherdan Shaqiri.
 
Kiedy ogrywali u siebie Bayern 1-0 w 1/8 finału Champions League w 2012 roku, w podstawowej jedenastce znalazło się siedmiu Szwajcarów, z czego czterech to produkt lokalnej szkółki. A z ławki rezerwowej w drugiej połowie wszedł kolejny. W obecnej kadrze jest 14 krajan i 6 wychowanków. Na Starym Kontynencie reklamują, więc towar wybitnie ojczyźniany.
 
A jak znakomicie potrafią się promować, powinniśmy wiedzieć nie tylko z bieżącego sezonu. W europejskich turniejach występują nieprzerwanie od 1999 roku. W sezonie 2001/2002 dotarli do finału Pucharu Intertoto. W następnym dobrnęli do drugiej rundy grupowej Ligi Mistrzów. W 2006 dofrunęli do ćwierćfinału Pucharu UEFA. W ubiegłym roku wyszli z grupy Champions League, mając za przeciwników „Czerwone Diabły” i Benfikę Lizbona. W tym znaleźli się w czwórce najlepszych drużyn konkurujących w Lidze Europy.
 
W Lidze Mistrzów grali najczęściej spośród szwajcarskich ekip - czterokrotnie. Ponadto jako jedyni z tego państwa awansowali do tych rozgrywek bezpośrednio.
 
W ciągu dziesięciu lat występów w europejskich turniejach pokonali tak renomowane piłkarskie firmy, jak: Juventus Turyn, Deportivo La Coruna, Manchester United czy Bayern Monachium. Eliminowali bądź przyczyniali się do wyeliminowania FC Liverpoolu, Manchesteru United, Sportingu Lizbona, Tottenhamu Hotspur albo Zenitu Petersburg. Od dekady nieustannie dają o sobie znać całej futbolowej Europie.
 
Nawet niedawne burzliwe pod względem trenerskich perturbacji sezony, nie mają większego wpływu na śmiałe poczynania na kontynencie. Odkąd era Christiana Grossa się skończyła, zespół miał czterech różnych głównodowodzących. Ostatnimi czasy Basel – jak dotąd symbol spokojnych i przemyślanych decyzji – pod tym względem bardziej przypominało amatorsko zarządzany klub rodem z Ekstraklasy.
 
Pierwszym następcą Grossa mianowano znanego wcześniej z gry w Bayernie Monachium – Thorstena Finka. W trakcie dwóch lat pracy zdobył dwa tytuły mistrzowskie i puchar Szwajcarii. Zasłynął także z tego, że na jednym z treningów przekazał swojemu asystentowi, żeby „zdjął tę małpę z drzewa”. Była to nieprzyjemna uwaga względem czarnoskórego gracza – Fwayo Tembo.
 
Heiko Vogel osiem tygodni przed - jak się potem okaże - arcyważnym meczem z „Czerwonymi Diabłami” został menadżerem FC Basel. Na trenerskiej ławce miał zasiąść tylko na chwilę. Do tej pory pomagał jedynie Niemcowi, ale ten w październiku 2011 wybrał ofertę HSV Hamburg. Dwa miesiące później tymczasowy trener, dokonał rzeczy niemożliwej. Odprawił z kwitkiem Manchester United i tym samym przeszedł do dalszej rundy Champions League. 
 
Szokującej rzeczy dokonał, więc szkoleniowiec, który w swej karierze po raz pierwszy prowadził samodzielnie seniorską drużynę. Dotychczas tylko asystował lub dyrygował młodzieżówkami Bayernu.
 
Nigdy nie grał wyczynowo w piłkę, od samego początku zajął się nauczaniem futbolowego rzemiosła nastoletnich zawodników. Ekipą z Bazylei kierował jeszcze przez parę miesięcy. Jego upadek był równie niespodziewany i szybki, co nieprzewidziana rola w klubie oraz sukces w Champions League.
 
Następcę wyłoniono w październiku ubiegłego roku. Został nim Murat Yakin, kilka lat wcześniej boiskowa legenda FC Basel. Kapitan zespołu, który pamiętał jeszcze zwycięstwa z Juventusem Turyn i Deportivo La Coruna. Jego aktualne dokonania na Starym Kontynencie są równie zaskakujące, co poprzednika. Na rozkładzie pokonanych ma już Zenit i Tottenham.
 
Na przestrzeni dekady niewielka drużyna z Bazylei dowiodła, że wcale nie jest taka mała. Teraz znowu stanie przed szansą pokazania swojej wielkości w Europie. W czwartkowy wieczór ten mały klub znowu może być wielki.

piątek, 19 kwietnia 2013

Tam, gdzie gorzej być nie może



Gdzieś na krańcu świata, w miejscu zapomnianym przez Boga, gdzie nawet diabeł boi się powiedzieć dobranoc, w samej paszczy ogromnego oceanu znajduje się maleńka wyspa. To Samoa Amerykańskie, mikroskopijne, ledwo dostrzegalne na mapie kuli ziemskiej państwo. Na powierzchni nie większej od Świnoujścia żyje tam tylu ludzi, co w Prószkowie.

Gdzieś tam, miliony lat świetlnych od nas, na szarym końcu zapomnianej galaktyki futbolowego wszechświata gra sobie piłkarska reprezentacja, która jeszcze do niedawna nie wygrała oficjalnego meczu i, która przez wieki leżała na samiuteńkim dnie rankingu FIFA. Od tamtej pory wykonała jednak nieprawdopodobny skok w nadprzestrzeń. Najgorsza bowiem jak dotąd piłkarska drużyna świata od kilkunastu miesięcy nie jest już najgorsza.

Futbol w innym wymiarze

Jeszcze dwie wiosny temu o Samoa Amerykańskie śmiało mogliśmy mówić, jako o najsłabszej pośród najsłabszych. Do listopada 2011 roku nie tylko nie potrafiła wygrać, ale także choćby zremisować spotkania. Trzydzieści kolejnych porażek, 238 straconych bramek i zaledwie 10 zdobytych - bilans zespołu wyglądał gorzej niż fatalnie.

Wszystko, co najnieprzyjemniejsze dla samoańskiego futbolu wydarzyło się 11 kwietnia 2001 roku. Niemal równe dwanaście lat temu Australia w 90 minut wtłukła im tyle goli, że rachubę stracili sędziowie, a komputery zaczęły się mylić w wyliczeniach. W końcu licznik strzelonych przez rywala goli zatrzymał się na 31, co do dzisiaj stanowi rekord w dziejach rywalizacji międzypaństwowej.

Samoańczycy ponieśli sromotna klęskę, lecz dziewiętnastu graczy z 20-osobowej kadry wykluczyły problemy z paszportami. Na pojedynek nie zdołali dojechać juniorzy z młodzieżówki U-20, bo podchodzili w owym czasie do szkolnych egzaminów.

Przeciw Australii wystąpili, więc nieopierzeni młodzieńcy z niższych roczników, m. in. trzech piętnastolatków. Średnia wieku reprezentacji w tym spotkaniu wyniosła 18 lat. Niektórzy kopacze nie mieli ze sobą butów piłkarskich, a dwóch przyjechało kontuzjowanych. Zawodnicy, którzy wybiegli wówczas w podstawowej jedenastce, do tego meczu nigdy nie zasuwali za piłką przez pełne 90 minut.

Przegrana miała swój oddźwięk w świecie futbolu i spowodowała małą rewolucję w tamtejszym regionie. Od wtedy najniżej notowane ekipy ze strefy Oceanii rywalizowały ze sobą w rundzie przedwstępnej. Zainspirowała ona ponadto amerykańskich reżyserów do nakręcenia filmu dokumentalnego pt. „Next Goal Wins”. Bombardowani pytaniami, co też ich skłoniło, by kręcić dokument o amatorskiej drużynie, wyjaśniali: „Wydawało się nam oczywiste, że zawodnicy grający dla zespołu, który nie wygrał niczego i kontynuujący występy pomimo następnych kompromitacji, muszą ten sport kochać bardziej niż ktokolwiek inny na ziemi”.

Kilka wiosen później, nawet dla graczy najbardziej beznadziejnej ekipy na globie, nastały pomyślne czasy i wydarzenia, których nie musieli mozolnie wymazywać z pamięci. Dzień chwały nadszedł 22 listopada 2011 roku. Zawodnicy czekali na to prawie dwie dekady i nieco ponad 2700 minut na boisku. Gdy dokonali rzeczy niemożliwej, podnieśli ręce w geście triumfu i upadli na murawę. Cieszyli się tak, jakby właśnie zdobywali mistrzostwo świata. A było to tylko zwycięstwo 2-1 z Tonga w fazie przedwstępnej do eliminacji.

Zanim to jednak nastąpiło w samoańskiej piłce doszło do poważnych przemian.

Wiatr zmian

Kiedy Holender leciał do Samoa Amerykańskie wiedział tylko jedno – lada moment podejmie pracę z najgorszą na kuli ziemskiej reprezentacją. Podróżował do zapadłej dziury w samym sercu Oceanu Spokojnego, doskonale zdając sobie sprawę, że kopacze kadry namiętnie znęcali się nad swoimi fanami oraz nad samymi sobą, dając się chłostać wielobramkowo w każdych poprzednich kwalifikacjach do mistrzostw. Przez dwanaście eliminacyjnych bojów nie uciułali żadnego punktu, strzelili raptem dwa gole, tracąc przy tym 129.

W październiku 2011 Thomas Rongen, wychowanek szkoły trenerskiej Ajaksu Amsterdam, który w swojej karierze dyrygował czterema klubami z Major League Soccer, który w 1999 roku doprowadził DC United do mistrzostwa, który wreszcie przez dziesięć lat prowadził młodzieżówkę USA U-20, zmierzał do kompletnie anonimowej dla większości ziemskiej populacji krainy. Słowem, dosyć utytułowany i szanowany szkoleniowiec podążał w nieznane.

Tuż przed wylotem zadzwonił do niego prezydent tamtejszej federacji i zapytał się nieśmiało, czy nie mógłby zabrać ze sobą futbolówek: „Sądziłem, że żartuje, ale zaprzeczył. Opowiadał, że przeczesali całą wyspę i okazało się, że posiadają jedynie dwie piłki. Musiałem, więc wypakować połowę ubrań z bagażu i wziąć futbolówki”.

Zaraz po przyjeździe stwierdził: „To najniższy poziom grania, jaki kiedykolwiek widziałem”. Tymczasem metamorfoza, jaką przeszła drużyna pod dowództwem Holendra w ciągu miesiąca, była totalna i jednocześnie zupełnie zdumiewająca. Rongen dokonał rewolucji, pozmieniał i powywracał do góry nogami dosłownie wszystko, począwszy od ustawienia i stylu, przez samych graczy, których wyuczył obrony i dyscypliny taktycznej, aż po sposób myślenia na boisku.

Nauczył ich, że mecz można przegrać już w głowach, że nie można wiecznie wspominać bolesnej przeszłości i że ciężka praca w końcu przyniesie efekty: „Najważniejszą rzeczą była mentalność. Im nawet na treningach brakowało pewności siebie. Na murawę wychodzili z przekonaniem, że jeśli stracą maksymalnie dziesięć bramek, to dobrze wykonają swoją robotę. Notoryczne porażki zadały im poważne rany. Od blamażu z Australią bezustannie żyli ze swoimi demonami. Mieliśmy, więc sesje medytacji i zajęcia z jogi. Starałem się zaszczepić w ich świadomości to, że powinni żyć tylko tym, co jest teraz. Chciałem, żeby stale myśleli w pozytywny sposób”.

Zabrał swoich podopiecznych na najwyższe wzniesienie kraju, w miejsce, które uważali za niedostępne, aby pokazać, że niemożliwe nie istnieje. Przed konfrontacją z Tonga motywował zawodników w wyjątkowy sposób. Wziął ich na przystań naznaczoną wojenną zawieruchą, gdzie niewielka armia Samoa Amerykańskiego wygrała batalię z Tonga i odzyskała wolność: „Nie wyznaję zasady, że mecz piłkarski to swego rodzaju bitwa, lecz w tym spotkaniu, przez 90 minut, miałem dokładnie takie odczucia. Myślałem, że to prawdziwa wojna”.

Mentalna zmiana okazała się zadziwiająca. Po historycznym zwycięstwie z Tonga większość z kadrowiczów wypowiadała słowa niezadowolenia tylko dlatego, że nie udało się im zachować czystego konta.

Dla bramkarza Nicky’ego Salapu – jedyny z seniorskiej kadry, który zagrał z Australią - ponad trzydziestokrotne wyciąganie piłki z siatki stało się autentycznym koszmarem. Zaczął nadużywać alkoholu i obsesyjnie grać w komputerową grę FIFA. Brał wówczas Samoa (nie dało się wybrać Samoa Amerykańskiego) i wirtualnie znęcał się nad „krajem kangurów”, wygrywając mecze dwucyfrową różnicą.

Na prośbę Rongena wrócił do zespołu. Po triumfie nad Tonga ze łzami w oczach mówił: „Wreszcie mogę przekazać moim dzieciom, że jestem zwycięzcą. Wreszcie mogę umrzeć jako szczęśliwy człowiek”.

Gabinet osobliwości

Historia Salapu ukazuje jak przedziwny twór tworzy ekipa Samoa Amerykańskie. Amator, który dla reprezentacji gra zupełnie za darmo. Na zgrupowania oraz spotkania przylatuje z odległego o pięć tysięcy kilometrów Seattle, gdzie pracuje w sklepie spożywczym. Do USA wyemigrował, by móc utrzymać własną rodzinę. Przez wiele godzin przemierza cały glob, po to, żeby założyć koszulkę swojej ojczyzny i kilkanaście razy wyjąć futbolówkę z siatki.

Drużyna narodowa składa się z 23 zawodników, ale jedynie trzech z nich mieszka na wyspie. Kadrę wypełniają studenci lub pracownicy z okolicznych doków, parający się wyrabianiem tuńczyka bądź jego połowem.

O tym, jak niecodziennie wyglądała codzienność w tamtym egzotycznym miejscu opowiadał Rongen: „Miałem jedyny samochód na wyspie. Z samego rana dawałem wycisk moim podopiecznym. Potem zawoziłem ich na uczelnie bądź do roboty. Parę godzin później oni wracali i dawałem im kolejny wycisk, a mimo to żaden z nich nigdy się nie skarżył”.

Na co dzień śpią na podłodze, wstają o 4:30, modlą się o 6, wieczorami śpiewają pieśni religijne i dzielą się jedzeniem. Największym jednak dziwem w swoistym gabinecie osobliwości piłki samoańskiej jest Johnny Saelua. Reprezentantka tzw. trzeciej płci, z biologicznego punktu widzenia mężczyzna, który czuje się kobietą.

„Kiedy po raz pierwszy przybyłem do biura, zauważyłem, że do pokoju weszła bardzo atrakcyjna pani. Pomyślałem, że to pewnie menadżer ekipy bądź terapeutka. Zapytałem się jaką pełni funkcję. Odpowiedziała, że środek obrony. To była fa’afafine, czyli przedstawicielka trzeciej płci, a równocześnie jedna z ważniejszych graczy w drużynie. Dla mnie to był prawdziwy szok, lecz w tutejszej kulturze to zjawisko absolutnie naturalne. W zespole zaś to chyba mój najlepszy defensor” – relacjonował Holender.

To pierwsza transseksualna osoba, która wystąpiła w spotkaniu eliminacyjnym do Mistrzostw Świata. Odegrała kluczową rolę w zwycięstwie z Tonga. Asystowała przy zdobytej bramce. „Kiedy wybiegam na murawę, koncentruję się wyłącznie na grze. Na boisku jestem zawodnikiem. W mojej ojczyźnie ludzie są niezwykle tolerancyjni dla transseksualistów. Tutaj nie ma dyskryminacji. Na początku uprawiałam futbol amerykański, teraz jednak gram w piłkę, bo ktoś mi powiedział, że jestem w tym naprawdę dobra” – chwali się.

Następnie dodaje: „Aby stać się fa’afafine trzeba być Samoańczykiem, chłopakiem z urodzenia, czuć się kobietą i odczuwać seksualny pociąg do mężczyzn”.

Piłkarskie Samoa nabiera rozpędu

75 procent ludności Samoa Amerykańskie leczy się z otyłości. Ich świadomością zawładnął futbol amerykański. To ta dyscyplina ma tam monopol na sport. To w niej krajanie odnoszą godne uwagi sukcesy. Do amerykańskiej ligi wyeksportowano stamtąd przecież gwiazdorów rugby, jak Juniora Seau oraz Troy’a Polamalu.

W państwie istnieje również 15 amatorskich drużyn piłkarskich, a zarejestrowanych jest około dwóch tysięcy graczy. Do tej pory byli najgorsi, ale już nie są.

Dwa lata temu rozpoczęli żmudną wspinaczkę po szczeblach rankingu FIFA. Dofrunęli wtedy do 186 miejsca. Tak monstrualny skok wzwyż o 18 pozycji był efektem bezprecedensowych występów w kwalifikacjach do MŚ 2014, w których ograli wspomniane Tonga i zremisowali z Wyspami Cooka 1-1. Awans do kolejnej rundy wydawał się bliski, lecz ulegli ostatecznie Samoa, tracąc bramkę w 89 minucie.

Aktualnie plasują się na 197 pozycji i wyprzedzają 12 innych zespołów. I nie przestają marzyć. Tunoa Lui, dyrektor związku piłkarskiego, tłumaczy: „Kiedy grałem w reprezentacji, trenowaniem musiał zajmować się jeden z nas. Nigdy nie mieliśmy selekcjonera, który ukończyłby jakieś kursy trenerskie”. Obecnie federacja kształci profesjonalnych menadżerów. Na szkolenia uczęszcza szesnastu, w przyszłości prawdopodobnie, licencjonowanych trenerów.

W 2010 roku ruszył program „OFC Just Play”, popularyzujący futbol w kraju i zachęcający szkolną młodzież do treningów. Władze związku w niedalekiej przyszłości pragną stworzyć akademią piłkarską.

Od tak wielkich planów Samoańczycy mogliby dostać zawrotu głowy. Na wyspie bowiem czas płynie znacznie leniwiej, a życie toczy się jeszcze wolniej. Wszak w stolicy Samoa Amerykańskie, Pago Pago, limit prędkości wynosi 20 mil na godzinę. A błyskawicznie zmieniający się od jakiegoś czasu futbol, zdecydowanie już przekroczył dozwoloną prędkość.

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

W Afryce dojrzewają szybciej

Kilkanaście dni temu eksprezydent Partizanu Belgrad, Zarko Zecevic, odpalił prawdziwą medialną petardę. Stwierdził bez ogródek, że występujący w klubie za czasów jego prezesury Taribo West, kłamał na temat swojego wieku: „Przybył do nas, informując, że ma 28 lat. Potem okazało się, że ma już czterdziestkę na karku. Grał bardzo dobrze, więc nie żałowaliśmy, że mieliśmy go naszej drużynie”.

Nigeryjczyk zaprzeczył słowom Zecevica, ale nie był to jedyny niejasny incydent w trakcie jego piłkarskiej kariery. Po przygodzie z Partizanem chciał przejść do NK Rijeka. Transfer nie doszedł jednak do skutku, gdyż władze chorwackiej ekipy, zaalarmowane opinią doktorów, zerwały negocjacje. Podejrzenia klubowych lekarzy wzbudzały kolana zawodnika, które wskazywały, że jest on znacznie starszy niż podają jego dokumenty.

Przypadek Taribo Westa nie stanowi odosobnionego przypadku. Przez szmat czasu wokół reprezentacji Nigerii narosło mnóstwo pogłosek o wieku jej graczy. Według nich notorycznie oszukiwały prawdziwie posągowe postacie tamtejszego futbolu.

Nie takie tajne przez poufne

W 2010 roku po zupełnie nieudanym dla Nigerii Pucharze Narodów Afryki, w lokalnych mediach rozgorzały żarliwe dyskusje o rzeczywistym wieku liderów zespołu. Oburzeni internauci zgodnie utrzymywali, że Nwankwo Kanu nie miał wówczas 33 lat tylko 42, a Obafemi Martins zamiast widniejących w dowodzie 26, powinien mieć wpisane 32.

Jeden z trenerów nigeryjskiego pierwszoligowca oświadczył „To, co się stało w Angoli jest potwierdzeniem tego, co się działo w naszym futbolu w przeszłości, kiedy większość zawodników zaniżała swój wiek. Wielu z nich ma więcej wiosen na karku niż w dowodach tożsamości i dlatego nie potrafili oni wytrzymać tempa gry młodszych ekip”. A niedawny medyk kadry narodowej tłumaczył: „Nasi chłopcy są starzy. Płacimy ogromną cenę za fałszowanie ich wieku”.

Pierwszy skandal wokół Nigerii wybuchł w 1988 roku na Igrzyskach Olimpijskich w Seulu. Okazało się, że trzech graczy skłamało na temat swojego wieku. W konsekwencji reprezentacja została zawieszona na dwa lata.

Adokiye Amiesimaka, zwycięzca PNA w 1980 roku z Nigerią, prowadził niegdyś klub piłkarski w swojej ojczyźnie. W 2002 nabył zawodnika, który głosił, że miał wtedy 18 lat. To był Fortune Chukwudi, gwiazdor mistrzostw U-17 w 2009 roku, na którym w ogóle nie powinno go być. Jeżeli podawał faktyczny wiek siedem lat wcześniej, to na zmaganiach siedemnastolatków stuknęło mu już 25 lat.

W samej Nigerii podobnych przykładów fałszerstw moglibyśmy doszukiwać się bez końca. To, co powinno znajdować się w najciemniejszych, niedostępnych dla zwykłego śmiertelnika, przykrytych kurzem tajemnicy, przygniecionych stertą różnych krętactw i zawiłości zakamarkach tamtejszego futbolu, z taką łatwością wychodzi na światło dzienne, bo proces samego oszustwa jest dziecinnie prosty.

„W Nigerii możesz wejść do każdego urzędu imigracyjnego z podrobionymi w pobliskim centrum handlowym dokumentami i w jednej chwili zmienić imię i nazwisko, datę oraz miejsce urodzenia. Wystarczy zapłacić około 10 tysięcy naira (lokalna jednostka monetarna) za paszport międzynarodowy i w przeciągu paru godzin załatwisz wszystkie formalności” – wyjaśnia miejscowy dziennikarz, George Onmonya.

To, co nawet w filmach szpiegowskich jawi się jako piekielnie żmudny, trudny i niebezpieczny zabieg, w Nigerii przypomina zwykłą opłatę rachunków za prąd. W niecały dzień można tam mieć całkiem nową tożsamość, stać się zupełnie innym człowiekiem, a w szczególności dużo młodszym człowiekiem.

Afryka oszustwem stoi

Tego typu zagrywki, choć nie wiemy czy równie łatwe, to zmora Czarnego Lądu. Nagminnie kantują wszyscy i wszyscy oszukują wszystkich dookoła. Kręcą działacze, naciągają trenerzy, łgają nauczyciele i rodzice, którzy wysyłają własne pociechy na treningi. Kłamstwa  opowiedziane kilkanaście razy, zapętlone innymi kłamstwami, przybrały tam iście gargantuiczne i absurdalne rozmiary.

Thomas Kwenaite, publicysta z RPA, wykrył, że w turnieju U-15 we Francji w 1998 roku w Republice Południowej Afryki występował student trzeciego roku inżynierii na uniwersytecie w Port Elizabeth. Ponadto, kapitanem tejże drużyny był 24-letni mężczyzna. Prywatne śledztwo żurnalisty zaprowadziło go do rodzinnego miasta gracza. Tam na własne oczy widział rzekomo oryginalny, zatwierdzony przez lokalnego doktora certyfikat urodzenia zawodnika. Zgodnie z nim piłkarz zaczął uczęszczać do szkoły w wieku dwóch lat.

Najbardziej znanym przykładem zawodnika celowo zaniżającego swój wiek jest Kameruńczyk Tobie Mimboe, który kilkakrotnie korzystał ze sfabrykowanych dokumentów. W ten sposób jego kariera wyglądała wręcz zdumiewająco, gdyż z biegiem czasu, podczas gdy zegar biologiczny tykał nieubłaganie, on – według papierów – stawał się coraz młodszy.

Prawdziwym rekordzistą stał się jednak piłkarz Demokratycznej Republiki Kongo, Chancel Mbemba Mangulu, który swego czasu posiadał cztery różne daty urodzenia. Mangulu - wedle danych z miejscowych klubów, w których przebywał - narodził się w 1988 roku. Według rejestru przeprowadzonego przez reprezentację, dla której grał w PNA w 2011 roku, przyszedł na świat 30 listopada 1991. Z kolei Anderlecht Bruksela, jego aktualny klub, zanotował datę narodzin na 8 sierpnia 1994. Tymczasem, on sam twierdził, że urodził się w 1990. Po miesiącach zawiłych procedur sąd uznał wreszcie, że Mangulu przyszedł na świat 19 lat temu.

Dowody zbrodni ?

Na Czarnym Lądzie od dawien dawna krąży kawał, który mówi, że afrykańscy gracze mają dwa rodzaje wieku – ten piłkarski i ten biologiczny, znany jedynie ich rodzinom oraz społeczności wśród, której się wychowywali. W najbiedniejszych państwach, jak Malawi, Kenia bądź Gambia praktyki podrabiania wieku są na porządku dziennym.

W 2003 roku minister sportu w Kenii rozwiązał drużynę siedemnastolatków, kiedy wyszło na jaw, że dwóch jej kadrowiczów sfałszowało swój wiek.

Młodzieżówka Gambii U-17 dwukrotnie triumfowała w mistrzostwach kontynentu, mimo iż seniorski zespół w świecie piłki kopanej nie znaczy kompletnie nic. Nigdy choćby nie otarł się o awans na mundial, a w rankingu FIFA plasuje się obecnie na 146 pozycji.

To samo możemy powiedzieć o sporej liczbie innych afrykańskich ekip, które są hegemonami piłki młodzieżowej, wypchanymi najzdolniejszymi juniorami na globie, lecz ich dokonania i niespotykany talent nastolatków nie idą w parze z wynikami w futbolu seniorskim. Krótkie kariery młodzieńców przypominają meteoryty, które wchodząc w ziemską atmosferę rozbłysną raptem na sekundę, po czym gasną ostatecznie.

W nigeryjskich reprezentacjach odnajdziemy bezlik przykładów wielce uzdolnionych graczy, którzy nie tyle nie spełniali pokładanych w nich nadziei, co w niewytłumaczalny sposób dosłownie ulatniali się z futbolowego środowiska. Jednym z bardziej znamiennych przypadków jest historia Phillipa Osondu. Najlepszy zawodnik turnieju U-17 w 1987 roku, od razu po mistrzostwach trafił do Anderlechtu Bruksela. Tam wystąpił w zaledwie jednym spotkaniu. Następne sezony przynosiły wyłącznie wypożyczenia do nic nie znaczących belgijskich klubów. Świetnie zapowiadająca się kariera skończyła się, zanim na dobre się zaczęła. Osondu duże perspektywy błyskawicznie zamienił na marną przyszłość. W momencie kiedy pojawiły się plotki o jego nielegalnie obniżonym wieku, przerwał przygodę z piłką. Teraz jest podobno sprzątaczem na lotnisku w Brukseli.

Femi Opabunmi był niekwestionowaną gwiazdą młodzieżowych Mistrzostw Świata w 2001 roku, a potem trzecim najmłodszy debiutantem w dziejach mundiali (zagrał z Anglią na MŚ w Korei i Japonii). Trzy lata później występował u francuskich amatorów z FC Chamois Niortais. Ogromny talent, Macauley Chrisantus, król strzelców rozgrywek U-17 z 2007 roku, dziś nawet nie gra regularnie w drugoligowym UD Las Palmas.

Dysproporcja pomiędzy wynikami juniorów a zespołami seniorskimi rodzi kolejne wątpliwości. Osiągnięcia nigeryjskiej drużyny do lat 17 na międzynarodowych zmaganiach są tylko tego potwierdzeniem. Na mistrzostwach sześciokrotnie dofrunęła do finału i trzykrotnie w nim triumfowała. Podobnymi osiągnięciami może pochwalić się jedynie Brazylia, choć i gracze z „kraju kawy” są nieco gorsi, bo w finale pojawili się pięć razy. Tuż za nimi sytuuje się Ghana, która rozgrywki pięciokrotnie kończyła w strefie medalowej.

Gdy piłkarzom przybywa lat i centymetrów, sukcesy zadziwiająco i stopniowo nikną. Nigeryjskie reprezentacje do lat 20 mogą pochwalić się raptem dwoma wicemistrzostwami, a zespoły Ghany jednym pucharem i dwoma finałami. Na czternaście turniejów U-17 afrykańskie ekipy w dziewięciu dochodziły do finałów. Na osiemnaście mistrzostw U-20 do finału docierały już tylko pięć razy.

Walka z wiatrakami

Ukręcić łeb przestępczej hydrze postanowiła FIFA. W przeddzień turnieju U-17 w 2009 roku odbywającym się w Nigerii, zapowiedziała, że będzie szacować rzeczywisty wiek zawodników na podstawie badań nadgarstków, wykonywanych za pomocą rezonansu magnetycznego. Większość ekip podważyła ich wiarygodność i przeprowadziła je samemu. Gospodarze, wprawdzie nie ogłosili oficjalnie wyników testów, ale wyrzucili z kadry piętnastu graczy. Gambia, która parę miesięcy wcześniej sięgnęła po młodzieżowe mistrzostwo kontynentu, wykreśliła z drużyny jedenastu nastolatków.

Analizy z mistrzostw U-17 z lat 2003, 2005, 2007 wykazały, że 35% ich uczestników kłamało na temat swojego wieku.

Profesor Jiří Dvořák, szef działu lekarskiego FIFA, chwali takie działania: „Badania nadgarstków to prosta, wiarygodna, słuszna i bezinwazyjna metoda szacowania wieku młodych graczy. Możemy zidentyfikować starszych zawodników na turniejach U-17. To spore udogodnienie dla FIFA i federacji”.

Dają one pewność określenia prawidłowego wieku w 99 procentach. Jednak takie same testy są kompletnie bezskuteczne podczas kontroli 20-latków. FIFA wykryła multum nieprawidłowości przy turniejach U-17, ale przy mistrzostwach do lat 20 jest po prostu bezradna.

Za wszelką cenę

Wielu ekspertów afrykańskiej piłki wskazuje, że zwyczajne badania nie wytępią całkowicie przestępczego procederu. Przyczyn fałszowania wieku szukają we wszechobecnej nędzy materialnej mieszkańców kontynentu. Juniorskie rozgrywki, na których aż się roi od skautów, zapewniają ulotną okazję na lepsze jutro i jedyną możliwość, by wyrwać się ze szponów biedy. To szansa na szybką karierę, a kosztem sukcesu jest zwyczajne oszustwo.

Jay Jay Okocha, nie przebierając w słowach, powiedział: „Afrykańscy futboliści czują potrzebę oszukiwania, ponieważ w dzieciństwie nie posiadają takich perspektyw jak Europejczycy”.

Starania podjęte przez FIFA nie przyniosą pożądanych skutków, dopóki piłkarskie związki z Czarnego Lądu będą dawać ciche przyzwolenie na matactwa. Kuszone wizją łatwych i sowitych sportowych zysków, na młodzieżowe rozgrywki wysyłają silne zespoły, które potrafią powalczyć o końcowy triumf. Nikogo nie interesuje, że niektórzy zawodnicy znacznie przekroczyli dozwolony limit wieku. Od sprawiedliwej rywalizacji ważniejsze są medale. I federacje nie dopuszczają nikogo, kto taki stan rzeczy pragnąłby zmienić.

Kiedy Anthony Kojo Williams w 1999 roku został wybrany na prezydenta związku w Nigerii, to na stanowisku wytrwał zaledwie trzy miesiące. Zwolniono go, gdyż nie chciał podporządkować się bardziej wpływowym osobistościom nigeryjskiego futbolu. W 2010 roku w wywiadzie dla BBC World zwierzał się: „Używamy dorosłych graczy w zmaganiach nastolatków. Wiem to i dlaczego miałbym o tym nie mówić ? To prawda. My od dawna oszukujemy”.

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

To nie jest kraj dla bogatych klubów

Kiedy Francuzi wybierali na prezydenta socjalistę Françoisa Hollande'a, jedną z jego bardziej solennych obietnic było wprowadzenie 75-procentowego podatku dla najbogatszych. Nowa głowa państwa chciała w ten sposób ratować kraj przed recesją i rosnącym zadłużeniem. Nikomu jednak wtedy przez myśl nie przeszło, że podatek może objąć również piłkarskie zespoły.
 
Jeszcze parę dni temu prezes francuskiej federacji futbolowej ze spokojem i zadowoleniem obwieścił: „Premier dał mi jasno do zrozumienia, że opodatkowane zostaną jedynie wielkie firmy. A kluby uważane są za małe lub średnie przedsiębiorstwa, więc podatek ich nie dotyczy”.
 
Wielu włodarzy drużyn odetchnęło z ulgą, lecz radość okazała się zdecydowanie przedwczesna. Dobę później premier Francji wyjaśnił: „Nowy system tyczy się firm, które własnym pracownikom wypłacają pensje większe niż milion euro”.
 
Kontrowersyjny podatek dotknie osoby, zarabiające w skali roku powyżej miliona euro. Każda z nich - zarówno zawodnicy, jak i gwiazdy ekranu czy artyści - będzie musiała odprowadzić na rachunek państwa 75% swojego wynagrodzenia. Podatek obejmie zaledwie trzy tysiące osób, w tym około stu pięćdziesięciu graczy, co stanowi jedną czwartą Ligue 1, ale ma przynieść państwu prawie pół miliarda zysku.
 
Niezadowolenia z takiego obrotu spraw nie kryją właściciele zespołów. Przedstawiciel PSG stwierdził: „Nie sądzę, że jest to odpowiednie rozwiązanie dla francuskiej piłki. Nie jest to dobre dla francuskich ekip i pozycji ligi w świecie”.
 
Nie zabrakło także bardziej stanowczych głosów. Prezydent Olympique Marsylia oznajmił: „Nie mamy środków, by opłacać ten podatek”. Z kolei prezydent Lille oświadczył: „To wszystko zacznie działać na zasadzie błędnego koła – najlepsi gracze wyjadą, stadiony będą świecić pustkami, a kompanie telewizyjne przestaną płacić, ponieważ produkt, który pokazują stanie się zupełnie bezwartościowy”.
 
Podatek uderzy najmocniej w opływający w petrodolary Paris Saint Germain. To tam płaci się najwięcej, a najważniejsze ogniwa drużyny zarabiają kolosalne kwoty. Zlatan Ibrahimović pobiera roczną pensję w wysokości 14 milionów. Carlo Ancelotti pobiera tylko o dwa miliony mniej.
 
Szwed ze swojego wynagrodzenia odda prawie 10 milionów. Jeśli PSG chciałoby go zatrzymać, musiałoby zaoferować mu prawdziwie horrendalną sumę pieniędzy. Z drugiej strony klub z Paryża musi również spełnić wymogi Financial Fair Play. I tak koło się zamyka. Działacze nie zaproponują Szwedowi większego kontraktu, bo zadłużenie znacznie wykroczyłoby poza dopuszczalne granice ustanowione przez UEFA, co groziłoby z kolei wykluczeniem z pucharów.
 
W ostatnich sezonach francuska liga przeżywała „mały renesans”. Po kilku latach kompletnej zapaści, jakiej doświadczyła na przełomie wieków, wracała ze świata umarłych. Drużyny osiągały coraz lepsze wyniki w europejskich pucharach, niektóre stały się nawet postrachem dla renomowanych ekip (jak chociażby Olympique Lyon swego czasu dla Realu Madryt). Pod względem finansowym Ligue 1 powoli doganiała najbardziej majętne ligi. Ogólny obrót gotówką w sezonie 2010-2011 wyniósł niespełna miliard euro, co sytuowało rozgrywki na piątym miejscu na Starym Kontynencie.
 
Jej zamożność wzmocnił Paris SG, który - odkąd trafił w ręce katarskiego szejka - zaczął szastać forsą bez opamiętania. Nowi włodarze sprowadzili gwiazdorów światowego formatu i coraz śmielej myśleli o podboju europejskich aren. Teraz takie plany pokrzyżuje najprawdopodobniej sam prezydent.
 
Zdaniem ekspertów Ligue 1 czeka ciężki los. Liga znacznie straci na wartości, nie będzie w stanie rywalizować z innymi, a żaden szanujący się piłkarz nie spojrzy na nią przychylnym okiem. Dla przykładu: w Anglii od 6 kwietnia obowiązuje 45-procentowy podatek dla najbogatszych, mniejszy od poprzedniego o pięć procent. Nic więc dziwnego, że w trakcie zimowego okienka Newcastle United z dużą łatwością przekonało do gry u siebie pięciu utalentowanych zawodników z Francji.
 
Prezes Ligue 1 grzmi: „Nowy podatek to wzrost kosztów utrzymania klubów z pierwszej ligi do 182 milionów euro. Tak szalone sumy spowodują, że rozgrywki opuszczą najjaśniejsze gwiazdy, nasze zespoły nie będą żadną konkurencją dla zamożniejszych zagranicznych drużyn, a rząd straci swoich najlepszych podatników”. Po czym dodał dosadnie: „To nas udusi. Doprowadzi do śmierci francuskiego futbolu”.
 
Wtóruje mu przewodniczący Związku Zawodowych Klubów: „Efekty będą opłakane. Mówiliśmy o tym wcześniej i nadal uparcie powtarzamy – jeżeli do tego dojdzie, to skończy się to katastrofą”.
 
Obaj roztaczają iście apokaliptyczne wizje. Z Francji zaczną masowo uciekać gracze, stadiony opustoszeją po ostatnie krzesełko, ulice dosłownie wymrą, bo żadnemu dzieciakowi nie będzie się opłacało uganiać za piłką. Francuzi spragnieni rozrywki i sportowych emocji przerzucą się na badminton bądź curling.
 
Bogaci podnoszą larum, bo czeka ich nieco mniej zamożna przyszłość. Sygnał do ucieczki z kraju jako pierwszy dał Gérard Depardieu, który przyjął obywatelstwo rosyjskie i przeniósł się do sąsiedniej Belgii. On jednak nie ma żadnego wpływu na futbol i piłkarzy. A nie mamy pewności czy ci postąpią podobnie.

Tekst ukazał się również na portalu krotkapilka.pl: http://krotkapilka.pl/artykul,to_nie_jest_kraj_dla_bogatych_klubow,268