czwartek, 14 lutego 2013

PNA 2013: rzeź faworytów, skorumpowany trener i kontroler lotów



Puchar Nardów Afryki to turniej, który jak żaden inny na świecie upodobał sobie niespodzianki oraz czysty przypadek. Jak żaden inny na globie nienawidzi faworytów i wielkich gwiazd. To rozgrywki, które piszą osobliwe i właściwe tylko sobie scenariusze. Słabiznę piłkarską, niedostatek bramek, niedobór świetnych i zaciętych bojów rekompensują zbiorem mniej lub bardziej niecodziennych opowiastek, w które ostatnimi czasy obrodziło wyjątkowo.

Nawyk przegrywania

Oto bowiem do finału zawędrowała Burkina Faso. W rankingu FIFA sklasyfikowana na 92 pozycji. Spośród wszystkich uczestników zmagań w RPA jedynie Etiopia, Demokratyczna Republika Kongo i Niger uplasowały się niżej.

Po wicemistrzostwo sięgnęła drużyna, dla której jedynym słodkim wspomnieniem z futbolowej przeszłości było czwarte miejsce mistrzostw Czarnego Lądu z 1998 roku, skądinąd zdobyte u siebie. Do tegorocznego turnieju nie wygrała meczu PNA poza granicami swego kraju. Jej bilans wyglądał gorzej niż mizernie: dwadzieścia sześć pojedynków, ledwie trzy zwycięstwa, cztery remisy i aż dziewiętnaście porażek. Z poprzednich siedemnastu konfrontacji reprezentacja Burkina Faso nie wygrała ani jednego, zremisowała pięć i przegrała dwanaście. Wiktoria z Etiopią 4-0 była pierwszą w tych rozgrywkach od czternastu lat.

Najlepszy start zanotowała właśnie w tym roku. Jeżeli wcześniej kwalifikowała się na zawody, to prawie za każdym razem odpadała, zanim te na dobre się rozkręciły – zazwyczaj w rundzie grupowej. Zeszłe, rozegrane raptem kilkanaście miesięcy temu, zakończyła na dnie grupy z trzema porażkami i dwoma strzelonymi golami.

Jadąc do RPA jej gracze, szkoleniowcy i kibice niemal każdą zdobycz punktową uznaliby za porządny wynik, wyszarpanie zwycięstwa za spore osiągnięcie, a wtargnięcie do fazy pucharowej za unikalne wydarzenie w dziejach tamtejszej piłki kopanej. Na określenie obecnego sukcesu - wicemistrzostwa Afryki - brakuje im po prostu skali i słów. Po drodze do finału zdystansowali obrońcę trofeum – Zambię – i jednego z hegemonów – Ghanę. Dziennikarz z Burkina Faso grzmiał na łamach okolicznej gazety: „Kto nie wierzy w cuda, ten nie jest realistą”.


Państwo, które w futbolu przyzwyczaiło się do notorycznych klęsk i upokorzeń, musiało nagle nauczyć się cieszyć wiktoriami. Fani z ponurej jawy przenieśli się w strefę marzeń sennych, a potem z trudem uzmysłowili sobie, że to, co powinno wyglądać niczym wyśniony sen, okazało się tak naprawdę wspaniałą rzeczywistością.
Kanciarz na ławce trenerskiej

Żeby było ciekawiej, to tę niebywałą wędrówkę na wierzchołek afrykańskiej piłki przebyli pod wodzą trenerskiego wygnańca, szukającego odkupienia za błędy z przeszłości w odległych od własnej ojczyzny krainach.

Paul Put będąc niegdyś szkoleniowcem SK Lierse, maczał palce w procederze szwindlowania meczami. Został oskarżony o przehandlowanie paru spotkań i o kontakty z biznesmenem Ye Zheunem, który prowadził szemrane interesy z azjatyckimi syndykatami przestępczymi. Chińskiemu przedsiębiorcy wystawiono nakaz aresztowania. Tymczasem zbiegł on z Belgii i wyparł się wszystkiego. Zarzuty postawiono czterdziestu osobom, ale ukarano wyłącznie dzisiejszego opiekuna Burkina Faso.

Po latach Put stwierdził, że czuł się kozłem ofiarnym skandalu: „Cały belgijski futbol był wtedy chory. Szantażowała mnie mafia. Moje dzieci nie były bezpieczne. Grozili mi przy użyciu broni palnej. Zostałem zmuszony do ustawiania pojedynków, niemniej to za duże słowo. Zespół był wówczas w złej sytuacji. Nie miał nic – nadziei, pieniędzy, niczego. Zrobiono z tego szaloną historię manipulowania rezultatami, lecz pozostałe ekipy robiły dokładnie to samo”.

Rodzima federacja zawiesiła go na trzy sezony. Gdyby nie zawieszenie prawdopodobnie nigdy nie wyjechałby z państwa, tym bardziej nie trafiłby na Czarny Ląd i, kto wie, być może nigdy nie zyskałby rozgłosu. Stałby się kolejnym, zwykłym trybikiem w potężnej piłkarskiej machinie, w której tylko nieliczni potrafią się wybić i mieć swoje pięć minut.

Z Burkina Faso dokonał prawdziwego cudu. Zbudował doskonale zdyscyplinowaną i znakomicie zorganizowaną drużynę. Zadbał o mentalność swoich podopiecznych. Wiele czasu poświęcił psychologicznemu podejściu do rozgrywek. Przed końcem obozu przygotowawczego powtarzał graczom: „Na każdym turnieju zdarzają się niespodzianki”. Stworzył kompilację wideo, pokazującą niewiarygodne zwycięstwa Grecji na Mistrzostwach Europy w Portugalii, szczęście Chelsea w poprzedniej edycji Champions League i ubiegłoroczne, kompletnie nieprawdopodobne osiągnięcie Zambii. „Powiedziałem zawodnikom, że w futbolu możliwe jest absolutnie wszystko”. Kilkanaście dni później okaże się, że miał rację.

Choć jego zespół poniósł porażkę w finałowym boju, to żaden z reprezentantów z pewnością nie uważa się za przegranego. Przecież przed PNA nikt nie postawiłby nawet złamanego grosza na to, że wyjdą z grupy. Podobnie zresztą, na Republikę Zielonego Przylądka. To drugi z wielkich wygranych niedawno zakończonych zmagań.


Przyjaciel Mourinho
Reprezentacja z tego maleńkiego archipelagu – liczba mieszkańców nie przekracza pół miliona, a jedna piąta zmieściłaby się na stadionie otwierającym mistrzostwa - jeszcze parę miesięcy wstecz zajmowała w rankingu FIFA 182 miejsce. Teraz plasuje się na 70. Monstrualny skok wzwyż o przeszło sto pozycji zawdzięcza historycznemu awansowi i grze w Pucharze Narodów Afryki. Sama obecność w nim mogłaby się wydawać ogromną nobilitacją dla tego niewielkiego państwa. Wtarabanienie się do ćwierćfinału, w którym uznali wyższość Ghany, można zaś śmiało traktować w kategoriach spełnionego „mission impossible”.

Republika Zielonego Przylądka to najmniejszy kraj, który kiedykolwiek brał udział w PNA. W eliminacjach do MŚ rywalizują dopiero od 2000 roku. W drodze na południowoafrykańskie zawody „Niebieskie Rekiny” zademonstrowały jak ostre mają kły i sensacyjnie wyeliminowały czterokrotnego triumfatora PNA - Kamerun.

Na jak daleką piłkarską prowincję się przenieśliśmy, uświadamia nam fakt, że na spotkania miejscowej ligi przychodzi średnio tysiąc widzów, na szczególnie ważne pojedynki w granicach pięciu tysięcy, a na meczach drużyny narodowej stadion wypełnia się siedmioma-ośmioma tysiącami kibiców.

Ich szkoleniowiec, Lucio Antunes, by objąć reprezentację musiał zaniechać wykonywania wyuczonego zawodu – od 1990 roku pracował jako kontroler ruchu lotniczego. Wieżę kontrolną na szatnię piłkarską zamienił dwa lata temu. Wcześniej wykonywał swoje obowiązki na wyspie Sal, jednej z dziesięciu, które tworzą maluteńką republikę położoną w samym sercu Oceanu Spokojnego, oddaloną o ponad 500 kilometrów od wybrzeży Czarnego Lądu.

Antunes reprezentował własną ojczyznę na poziomie międzynarodowym w tenisie i koszykówce. W jego menadżerskim CV odnajdziemy tylko jedną, krótką przygodę związaną z futbolem – był trenerem tymczasowym ekipy do lat 21 w 2006.

W grudniu ubiegłego roku spędził tydzień w Madrycie, podpatrując metody pracy Jose Mourinho. Potem telefonował do niego często, prosząc o porady. Jak na kontrolera lotów przystało wzniósł swoją reprezentację w przestworza i bezpiecznie wylądował na piłkarskich wyżynach.


Niespodzianka małego kalibru
O ile występy Burkina Faso i Republiki Zielonego Przylądka wolno uznać za pełnokrwiste sensacje, o tyle wyczyn Nigerii da się określić mianem drobnego zaskoczenia. Żadne bowiem znaki na niebie i ziemi tuż przed rozgrywkami nie wskazywały, że ten zespół będzie stać na wywalczenie złotego medalu. Ostatni raz dotarł do finału dwanaście lat wstecz. Ostatni raz Nigeryjscy zawodnicy wznieśli puchar osiemnaście lat temu.

Zawodzili wielokrotnie, mimo iż mieli mocną drużynę, wypchaną gwiazdorami najlepszych lig Starego Kontynentu. Zdecydowanie silniejszą niż tę współczesną. Toteż nastroje przed turniejem były nadzwyczaj posępne.

Jeszcze nigdy ten, mający gigantyczne piłkarskie aspiracje kraj, na PNA nie wysyłał równie młodej, niedoświadczonej i ubogiej w wielkie ikony futbolu kadry. Po raz pierwszy od dawna spostrzeglibyśmy w niej więcej anonimowych nazwisk niż rozpoznawalnych na kuli ziemskiej graczy. Znalazło się w niej, aż sześciu kopaczy z lokalnej ligi, co nie przydarzyło się od przeszło dwóch dekad. Średnia wieku wyniosła 24 lata, a zaledwie jeden spośród kadrowiczów przekroczył trzydziestkę.

Zespół Stephena Keshiego ponadto do zmagań w RPA przygotowywał się w piekielnie gorącej i nieprzyjemnej atmosferze. Chwilę przed wyjazdem selekcjoner wywalił Sholę Ameobiego i Petera Odemwingie, bo nie dopatrzył się u nich odpowiedniego zaangażowania. Danny Shittu z kolei sam zrezygnował. Przy ustalaniu kadry pominął Obafemi Martinsa i Taye Taiwo. Tydzień przed pierwszym meczem minister sportu bardzo poważnie rozważał zastąpienie Keshiego kimś innym.

Nieprzewidywalność przegania jakość

Puchar Narodów Afryki powtórnie dostarczył nam solidnej porcji urokliwych historyjek i nieplanowanych zdarzeń. Zabrakło natomiast futbolu przez duże F. To już powszechny problem - afrykańskie potęgi nieustannie rozczarowują, zaprzepaszczają szansę za szansą na kolejnych mistrzostwach kontynentu i Mundialu. Poziom stale się wyrównuje, pojawiają się nowe konkurencyjne ekipy, lecz prawdziwe mocarstwa nie posunęły się do przodu ani trochę, nawet o cal.

Wybrzeże Kości Słoniowej i Ghana zawiodły po raz enty. Ich zgraja wybitnie uzdolnionych zawodników starzeje się nieubłaganie, a na horyzoncie nie widać następców. Przed następnym Mundialem znowu stwierdzimy, że jakaś afrykańska drużyna może zaskoczyć świat. I ponownie nie powiemy, że któraś z nich będzie jednym z głównych pretendentów do medalu.

środa, 6 lutego 2013

Bradford – Swansea: a kind of magic



Obie drużyny w ligowych rozgrywkach dzieli 69 miejsc, a już niedługo zmierzą się na Wembley. Jedni coraz śmielej myślą o podboju Premiership, drudzy główkują intensywnie jak przetrwać następny miesiąc, a mimo to spotkają się w finale Pucharu Ligi Angielskiej. Jednym ambicja nie pozwala zadowalać się drobiazgami i zmusza do wyznaczania sobie wielkich celów - zamaszystym krokiem chcą wedrzeć się do czołówki wyspiarskiego futbolu. Drudzy drobnostkami się zadowalają, żyją z dnia na dzień, twardo stąpając po ziemi i wykonując maleńkie kroczki naprzód, ze spokojem pragną spoglądać w niejasną przyszłość.

To będzie jeden z najbardziej zadziwiających finałów ostatnich lat. Naprzeciw siebie staną wschodząca siła Premier League – Swansea – i czwartoligowy szarak – Bradford. Choć zderzą się dwie odległe o lata świetlne, zupełnie odmienne piłkarskie planety, to łączy je więcej niż moglibyśmy sobie wyobrazić.  

Czarno-biała historia

Dzieje obu zespołów są bliźniaczo podobne. Te założone w małych mieścinach na początku XX wieku kluby przez szmat czasu spowiła ciemność i odcienie szarości. Pałętały się one po niższych klasach rozgrywkowych, lawirowały pomiędzy marną futbolową egzystencją a całkowitym unicestwieniem i kompletnym zapomnieniem. Jedynym osiągnięciem godnym odnotowania był triumf Bradford City w Pucharze Anglii w 1911 roku.

Dość powiedzieć, że – wyjąwszy bieżące chlubne dokonania Swansea – przez blisko wiek swego istnienia spędziły ledwie dwa sezony w na szczytach angielskiej ligi.

Pierwsze wyjście z mroku „The Swans” nastąpiło na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Pod wodzą Johna Toshacka pięli się w górę nadspodziewanie łatwo. W 1977 roku trener oraz jego podopieczni wsiedli do windy na czwartym piętrze rozgrywek i w oka mgnieniu – w 1981 - wysiedli na pierwszym. Wystarczyły cztery lata, by wywalczyli trzy kolejne awanse. 

Potem los nie był już tak łaskawy. Krótki, bo zaledwie trochę ponad dwudziestomiesięczny, pobyt w First Division i znacznie szybsza niż rozwój agonia. W cztery wiosny walijska ekipa wyszła z ponurych okręgowych lig i trafiła do barwnego świata gwiazdorów oraz sławnych drużyn. Cztery następne wiosny i zsunęła się na samo dno. Ponownie znalazła się na piłkarskiej prowincji, gdzie miała skonać ostatecznie. Groziła jej likwidacja, a dosyć niespodziewany ratunek przyszedł ze strony lokalnego biznesmena Dougha Sharpe’a.

Bradford City na swoje dni chwały musiało poczekać nieco dłużej. Dopiero tuż przed końcem wieku dostąpiło zaszczytu gry w Premiership. Wracając jednak do połowy lat osiemdziesiątych warto wspomnieć, że, kiedy fani Swansea przeżywali trudne chwile i martwili się o przyszłość swojego zespołu, tak nieuchronnie zbliżającego się ku totalnemu upadkowi, sympatycy „The Bantams” musieli znieść znacznie bardziej traumatyczne zdarzenie.

Najczarniejszy z dni – Valley Parade w ogniu

Był 11 maja 1985 roku. Martin Fletcher miał wówczas dwanaście lat. Wraz z ojcem, bratem, wujkiem i dziadkiem jechał na pojedynek między Bradford a Lincoln. Wtedy jeszcze nie wiedział, że dla czterech członków jego rodziny będzie to ostatni mecz, jaki obejrzą w swoim życiu. W najgorszych koszmarach nie mógł przypuszczać, że tylko on opuści stadion i wróci do domu sam. Że jego ojciec, brat, wujek i dziadek już za parę godzin nie będą żyć.

W 40 minucie spotkania na w całości zrobionej z drewna trybunie zaczął rozprzestrzeniać się ogień. Uważa się, że pożar wzniecił niedopałek upuszczony przez któregoś z kibiców na stertę śmieci, leżącą pod trybuną. Ogień przybierał na sile z każdą sekundą. Wystarczyły cztery minuty, żeby caluteńka drewniana trybuna stanęła płomieniach. Łatwopalne tworzywa z jakich wykonano dach oraz intensywny wiatr wznieciły pożar i rozniosły go po obiekcie. Płonące belki oraz stopione materiały zlatywały na widzów.

George Mitchell, jeden z ocalałych, będzie później relacjonował dla BBC: „Ogień rozproszył się momentalnie niczym błysk. Nigdy w życiu nie widziałem czegoś takiego. Dym, który spowił wyjścia dusił, niesamowicie ciężko się oddychało”. Ściana czarnego, mocno toksycznego, wypełnionego tlenkiem węgla dymu przynosiła natychmiastowy zgon. W ten sposób zginą 43 osoby.

Tymczasem na stadionie wybuchła panika. Nie było gaśnic, które usunięto w obawie przed wandalizmem. Pozamykano wyjścia. Ludzie w popłochu szukali dróg ewakuacji. Ci, którzy wybrali ucieczkę przez boisko wybrali życie. Na tych, którzy udali się do korytarzy czekała śmierć.

Martin Fletcher opowiadał: „Oślepiającemu pożarowi towarzyszyła dziwna cisza. Moja świadomość została bezboleśnie zmiażdżona. Zaakceptowałem śmierć. Nie wiem, co potem dokładnie się wydarzyło, lecz postanowiłem uwolnić się z tej pułapki. Uciekałem sam i za wyjątkiem krótkiego, samotnego krzyku utrzymywała się niezmącona cisza. Przebiegłem prosto przez płonącą trybunę. Natrafiłem na mur, ale zostałem przeciągnięty nad nim przez innych fanów. Upadłem na murawę, podniosłem się i popędziłem, ile sił w nogach w bezpieczne miejsce. Ułamek sekundy później stadion stał w ogniu”.
 


W tym fatalnym wydarzeniu zmarło pięćdziesiąt sześć osób, a co najmniej dwieście kolejnych zostało rannych. Liczba ofiar byłaby znacznie wyższa, gdyby nie jedno kuriozalne niedopatrzenie. W tamtych czasach na większości brytyjskich obiektów boiska od trybun - ze względów bezpieczeństwa - odgradzał płot. Na Valley Parade, stadionie Bradford City, tego elementu zabrakło. Fletcher skonstatował: „Brak ogrodzenia uratował tego dnia życie tysiącom”.

Przyjemny odcień szarości

Kilka lat po tym tragicznym incydencie sympatycy klubu mogli wreszcie przeżyć utęsknione momenty radości. Dotychczasowe, nasycone wyłącznie paletą bezbarwnych kolorów dzieje, zastąpiły jaśniejsze odcienie. Czerń zupełnie niepostrzeżenie przeszła w błękit. „The Bantams” sezony 1999/2000 oraz 2000/2001 spędzili wśród najlepszych.

Piękne chwile minęły jednak o wiele szybciej niż kibice, by sobie tego życzyli i mogli w ogóle przypuszczać. A wszystko za sprawą ówczesnego prezesa Geoffrey’a Richmonda i jego sześciu tygodniom szaleństw latem 2000 roku.

Kiedy zespół cudem ocalał w debiutanckim sezonie w Premiership, wymknął się spod topora degradacji dzięki wygranej w ostatniej kolejce z Liverpoolem, Richmond zdecydował znacząco wzmocnić kadrę. Na nowych graczy wydał ponad osiem milionów funtów, sumę, której lwią część stanowiła pożyczka od korporacji Gerling. Sprowadził m. in. Dana Petrescu, Stana Collymore’a oraz Benito Carbone. Włoch okazał się największym z dziwactw prezesa. Zarabiał tam czterdzieści tysięcy funtów tygodniowo, więcej niż ówczesne gwiazdy Manchesteru United - Roy Keane oraz David Beckham.

Po transferowych wariactwach roczny fundusz płac wzrósł z 5 do 11 milionów. W skarbcu drastycznie zaczęło brakować pieniędzy. Przysłowiowym gwoździem do trumny stał się spadek do niższej ligi w 2001 roku.

Klub tonął. Debet sięgał 30 milionów. Władze pożegnały dziewiętnastu zawodników, w tym Carbone, który zgodził się na redukcję odprawy o połowę. Pozostałych prosili o odroczenie płatności. Aby pokryć należności wyprzedano dosłownie wszystko. Wyposażenie stadionu, aż po krzesełka dla widzów rozprzedano spółkom leasingowym. Nawet kapitan zespołu, David Wetherall, stał się własnością kompanii finansowej.

Niewiele to zmieniło. Portfel nadal świecił pustkami. Właściciele nie mieli trzystu tysięcy funtów, żeby opłacić miesięczne wynajęcie obiektu. W 2004 roku drużynę wystawiono na sprzedaż. Brakowało 24 godzin, a przestałaby istnieć. Wybawili ją sympatycy oraz miejscowy przedsiębiorca, miłośnik „The Bantams” – Mark Lawn. Udało się im przywrócić umarlaka do żywych, choć nie mieli pewności na jak długo.

Na przestrzeni sześciu lat Bradford City zaliczyło równie spektakularną plajtę, co Swansea w latach osiemdziesiątych. Kiedy przeszło dekadę temu ekipa z Bradford chyliła się ku upadkowi, drużyna z Walii chwiała się w posadach jednakowo mocno i również zabrakło raptem doby, by została wymazana z piłkarskiej mapy Wielkiej Brytanii.

„The Swans” paradoksalnie pomogły fatalne trzymiesięczne rządy Tony’ego Pettego. Ten Australijski finansista przejmował zespół, obiecując spłatę zadłużenia. Z obietnic się nie wywiązał. Nie posiadał środków na załatanie rosnącej dziury budżetowej. Zaczął ciąć koszty jego utrzymania. Wylał siedmiu graczy i ośmiu kolejnym obniżył wynagrodzenie o 70%.

To wtedy fani postanowili wziąć sprawy w swoje ręce. Wyszli na ulice, protestowali, założyli organizację kibicowską „Swansea City Supporter’s Trust”, która potem przysporzy im tyle dobrego. Ich determinacja i działania poszłyby na marne, gdyby nie uśmiech szczęścia.

Nie odkupiliby od Pettego klubu, gdyby nie zbieg okoliczności i pomoc człowieka interesu z RPA. Brian Katzen, którego firma znajdowała się Nowym Jorku, przebywał akurat w Londynie i kompletnie przez przypadek zauważył, że Swansea została wystawiona na sprzedaż. Zainteresował się ogłoszeniem, a jego późniejsze pieniężne wsparcie okazało się nieocenione.

Następne lata zarówno dla Swansea, jak i Bradford nie były pomyślne. Ciągle wypełniała je szarzyzna niższych klas rozgrywkowych, lecz była to szarość o stosunkowo przyjemnym odcieniu. Dawała względną stabilizację i szansę na przetrwanie. W tym miejscu losy obu ekip, przez tyle czasu tak łudząco podobne, rozchodzą się. Bradford City wciąż będzie tkwiło w niepewności, czasami wypożyczając bądź wyprzedając najwartościowszych zawodników, aby przeżyć dalsze dni. „The Swans” natomiast będą piąć się ku futbolowym wyżynom, a ich sympatycy coraz bardziej upajać świetlaną przyszłością.
 


„Swansea-lona”

Przenosząc się równe dziesięć lat wstecz zobaczylibyśmy zespół, który leżał na dnie czwartej ligi, ze stratą czterech punktów do następnego w tabeli Exeter City. Przegrał wówczas u siebie z Bury 2-3. Były to pierwsze jego trafienia od 449 minut. Trener zwierzał się wtedy, że klub stanął w obliczu zapomnienia, że groziło mu wyginięcie. Cudownie ocalał rzutem na taśmę - zwycięstwem z Hull w potyczce o być albo nie być.

Obecnie zajmuje ósmą pozycję w Premier League, a za niespełna trzy tygodnie wystąpi w finale Pucharu Ligi. W tym sezonie podopieczni Michaela Laudrupa pokonali już Chelsea i Arsenal w Londynie oraz Liverpool na wyjeździe.

Dekadę temu Swansea nie miała pieniędzy nawet na zapłatę rachunków za prąd. W poprzednim sezonie przyniosła ponad 15-milionowy zysk. Świętując początkowe sukcesy, nie dysponowała własnym ośrodkiem treningowym. Aktualnie ma supernowoczesny stadion, który wkrótce planuje powiększyć oraz dwa kompleksy treningowe.

To pierwszy drużyna z Walii, która wdarła się do Premiership i, która częściowo należy do jej fanów. 19,9% akcji oraz dyrektora w radzie posiada kibicowska organizacja „Swansea City Supporter’s Trust”.

Jeden z jej członków, Phil Sumblar, mówi: „Teraz postrzega się nas jako wzór do naśladowania. Nasz klub został zbudowany na fundamentach znikąd. Trudne lekcje, które dawniej otrzymaliśmy wpłynęły na formę zarządzania nim. Finansowa roztropność pozostaje kluczowym czynnikiem przy podejmowaniu jakichkolwiek decyzji”.

Walijska ekipa zachowuje wręcz zachwycającą płynność finansową. Nie szasta gotówką na prawo i lewo, rozsądnie inwestuje i spogląda tylko w dalekie jutro. Gdy awansowali do Premier League i wynagrodzenia dla zawodników wzrosły dwukrotnie – z przeszło 17 do prawie 35 milionów – to większość z nich podpisała klauzulę, redukującą zarobki o połowę w razie spadku.

Równie zachwycająca jest droga jaką przeszła drużyna, jeszcze w 2005 roku kopiąca w czwartej lidze, oraz styl gry określany mianem imitacji Barcelony – „Swansea-lona”. Na Wyspach to zupełnie nowa jakość. Jej siła tkwi w błyskawicznej wymienności pozycji i piłki, jej szanowaniu oraz ataku pozycyjnym. Niebywałą ewolucję zapoczątkował przed kilkoma laty Roberto Martinez. Jego myśl kontynuowali Paulo Sousa oraz Brendan Rodgers. Ten ostatni np. szukając bramkarza, zwracał uwagę przede wszystkim na umiejętność posługiwania się nogami.

Zespół błyszczy we wszystkich statystykach zliczających liczbę podań, ich skuteczność oraz procentowe posiadanie piłki. Kiedy występowali w 2 lidze wykonywali średnio o 312 więcej zagrań na mecz niż przeciętna drugoligowa ekipa. Pobili rekord ziem brytyjskich w ilości podań w trakcie jednego spotkania – 756. Kiedy debiutowali w Premiership, w swoim pierwszym pojedynku przeciwko Manchesterowi City, wymienili między sobą futbolówkę 159 razy częściej od rywali.

W poprzednim sezonie zajęli szóste miejsce na Starym Kontynecie pod względem dokładności podań - 85.6%, a w obecnym plasują się na dziesiątej pozycji – 84.9%. W ubiegłym sezonie w Europie wśród kopaczy najcelniej podających liderował Leon Britton – wyprzedził samego Xaviego. Aktualnie ośmiu z dziesięciu regularnie biegających po boiskach zawodników z pola, może pochwalić się ponad 80-procentową skutecznością zagrań.

Tego typu statystyki nie świadczą o tym, że styl Swansea to jedynie swego rodzaju sztuka dla sztuki. Taki sposób gry daje wymierne korzyści. Dziś klub nadal niezmiennie zachwyca, wspina się w ligowej tabeli coraz wyżej i patrzy na lokaty premiowane awansem do europejskich pucharów. Świeżo mianowany menadżer, Michael Laudrup, z ogromnym wyczuciem prowadzi swoich podopiecznych. Doskonale wkomponował w unikalny system nowych graczy, a najlepszym tego przykładem jest hiszpański goleador – Michu.

Ten szalony, szalony futbol

Przyszłość „The Swans” maluje się w kolorowych i wyłącznie przyjemnych dla oka barwach. Bradford z kolei nie może być pewnym praktycznie niczego, poza jednym – 24 lutego wybiegnie na Wembley, by zagrać o puchar Ligi Angielskiej.

W finale ujrzymy zatem drużynę stworzoną za 7,5 tysiąca funtów, która w ogólnym rozrachunku nie jest warta nawet funta kłaków. Jej udział w rozgrywkach miał skończyć się już dawno temu. Gdzieś pomiędzy rywalizacją z Wigan Athletic a Arsenalem. Ona jednak za każdym razem uciekała spod szponów faworyzowanych ekip i wymierzała im bolesnego prztyczka w nos. To pierwszy od pięćdziesięciu lat czwartoligowiec, który dofrunął do samiuteńkiego finału.

Naprzeciw wyjdzie zespół, któremu teraz wiedzie się wyjątkowo dobrze, ale, którego dzieje są jednakowo osobliwe i pokręcone. Swansea, podobnie jak Bradford, przez kawał czasu karkołomnie balansowała na linie zawieszonej tuż nad futbolową przepaścią.

Nawet wyobraźnia najbardziej natchnionych współczesnych pisarzy nie mogłaby zrodzić tak oszałamiającej opowieści. Nawet najbardziej pomysłowe i zbzikowane umysły Hollywoodu nie byłyby w stanie wykoncypować równie niezwykłego filmowego scenariusza.

Chyba każdy z nas lubi takie historie, wariackie i nierealne, bo pokazują jak przewrotny oraz nieprzewidywalny bywa piłkarski świat. Ponadczasowe motto wypływające z ust matki tytułowego bohatera filmu Forrest Gump, która mawiała: „życie jest jak pudełko czekoladek, nigdy nie wiadomo, co ci się trafi”, nie znajdzie prawdopodobnie doskonalszego odzwierciedlenia nigdzie indziej niż w futbolu.