czwartek, 27 grudnia 2012

Bezradność piłkarza



Rujnuje zawodnikom kariery, a ich życia obraca w zgliszcza. Medycyna nie wie o niej praktycznie nic. Nie wiadomo, dlaczego się pojawia. Nie ma na nią skutecznego leku. Nie wiadomo, czemu ze zdwojoną siłą atakuje profesjonalnych graczy. Stwardnienie zanikowe boczne, zwane ASL bądź chorobą Lou Gehriga, zbiera coraz większe śmiertelne żniwo wśród piłkarzy.

To straszliwe schorzenie, według książkowych definicji, prowadzi do powolnego, systematycznego pogarszania się sprawności ruchowej, a następnie do całkowitego paraliżu i śmierci poprzez niewydolność oddechową, która nadchodzi zwykle w ciągu 3-5 lat od momentu postawienia diagnozy.


Przykry polski akcent

Krzysztof Nowak mógł czuć się jak prawdziwy szczęściarz. Piorunująco pokonywał kolejne stopnie trudności. Stał się pierwszym obok Mariusza Piekarskiego zawodnikiem, który trafił do ligi brazylijskiej. Chwilę później biegał po boiskach Bundesligi w koszulce Wolfsburgu z numerem dziesięć. Grał na pozycji rozgrywającego. Momentalnie wywalczył miejsce w podstawowej jedenastce. Znalazł się w rankingu „Kickera” w gronie najbardziej uzdolnionych środkowych pomocników rozgrywek. Jego umiejętności oceniano wyżej nawet od samego Michaela Ballacka.

W 2001 roku wartość rynkowa Nowaka wynosiła około 10 milionów marek. Wróżono mu wspaniałą przyszłość, przymierzano do Bayernu Monachium oraz Borussi Dortmund. Zdaniem kolegi z zespołu, Andrzeja Juskowiaka, zapowiadał się na gracza wielkiej klasy.

W tym samym roku zachorował na anginę. Ominął przygotowania do drugiej części sezonu. Kiedy się wyleczył i rozpoczął treningi, to z wydolnością nadal nie było dobrze. W rundzie wiosennej wystąpił zaledwie trzy razy. Nie potrafił już przez 90 minut grać na pełnych obrotach. Wówczas nic nie zwiastowało dramatu.

Jeszcze w tym samym roku przeszedł szereg testów i badań. Okazało się, że jego organizm zaatakował tajemniczy wirus. Wykryto poważne kłopoty związane z układem nerwowym, polegające na nieprawidłowym przewodzeniu impulsów nerwowych. Pięknie rozwijająca się kariera została brutalnie przerwana. Jak grom z jasnego nieba spadła informacja o ciężkiej chorobie i konieczności zawieszenia butów na kołku.

Leczył się w Niemczech, Holandii oraz w Stanach Zjednoczonych. Lekarze pozostawali jednak bezsilni wobec postepującej choroby, która dla współczesnej medycyny była po prostu nieuleczalna. Z bezradnością mogli jedynie obserwować, jak stopniowo niszczy komórki i mięśnie zawodnika, jak sukcesywnie prowadzi do zaburzeń w mowie oraz koordynacji ruchowej.

Krzysztof Nowak w 2001 roku biegał po niemieckich boiskach, jako profesjonalny piłkarz, słynący z pracowitości i żelaznej kondycji. Dwie wiosny później nie miał siły, by zrobić, choćby dwa kroki. Mięśnie odmawiały mu posłuszeństwa, nie mógł przemieszczać się samodzielnie, nie umiał poruszyć nawet palcem. Z dnia na dzień tracił kontrolę nad swoim ciałem. To, co niegdyś było dla niego łatwą, codzienną czynnością, nagle stało się nierealnym wyzwaniem.

Kilkanaście miesięcy wcześniej uganiał się za futbolówką, odbierał piłkę, podawał, asystował i strzelał gole. Potem, przykuty do wózka inwalidzkiego, nie potrafił podnieść ręki i utrzymać sztućców. Musiał być karmiony. Nie miał czucia w plecach, nie mógł samemu kierować wózkiem, musiał więc być dostarczany wszędzie niczym drogocenna paczka.

Andrzej Juskowiak tak opisywał całą tę sytuację: „Trudno uwierzyć, że coś jest w stanie w tak szybkim tempie zrujnować zdrowie młodego, silnego mężczyzny. Tempo w jakim ta choroba się rozwijała było zastraszające”.

Sam poszkodowany niechętnie opowiadał o swoich problemach: „Mnie na razie doktorzy mówią, że o piłce powinienem zapomnieć. Szczerze powiedziawszy, o powrocie do gry w ogóle nie myślę. Chciałbym tylko znów normalnie chodzić”.

W 2002 klub i zawodnik założyli fundację, próbującą w pełni zdiagnozować schorzenie i mającą pomagać osobom cierpiącym na ASL. Rozegrano mecz charytatywny, by zebrać środki na leczenie Nowaka. Przez caluteńkie spotkanie kibice skandowali jego nazwisko. Lecz nauka ciągle pozostawała kompletnie bezbronna w obliczu stwardnienia zanikowego bocznego. Mimo to gracz Wolfsburga do samego końca nie tracił nadziei: „To wszystko wygląda tak, jak w futbolu – nigdy nie wiesz, jak się zakończy”. Zmarł w 2005 roku.

Choroba niczym wyrok śmierci

Przebieg ASL i jej objawy przypominają sadystyczne znęcanie się nad człowiekiem. Paskudne i okrutne choróbsko unicestwia organizm, który po ostatnie dni zachowuje pełną świadomość. Dotknięty schorzeniem, widzi jak mięśnie stopniowo zanikają. Czuje jak życie, powoli, oddech po oddechu, się z niego ulatnia. Podejrzewa, że z tego nie wyjdzie, że koniec jest bliski, choć on przez długi czas nie chce nadejść. To precyzyjny i rozłożony na kilkanaście miesięcy wyrok śmierci. Nie inaczej musiał się czuć Lou Gehring, pierwszy znany medycynie przypadek osoby chorej na ASL.

W latach międzywojennych Gehrig uchodził za sławę baseballu, legendę New York Yankees, bijącą wszelkie możliwe rekordy, prawdziwy okaz zdrowia, który nie opuścił meczu rozgrywek MSL przez czternaście sezonów – ponad dwa tysiące kolejnych rozegranych spotkań. W pewnym momencie znakomita forma nieoczekiwanie zniknęła. Baseballista zaczął mieć niewyjaśnione kłopoty z kondycją. Nie umiał już rzucać z taką jak dawniej siłą, w końcu przestał biegać i trenować.

Diagnoza lekarzy brzmiała niczym wyrok: błyskawicznie pogłębiający się paraliż, coraz większe trudności z mową i połykaniem, szanse na przeżycie – mniej niż trzy lata. Żonie zawodnika powiedziano, że męża zaatakował nieznany, niezakaźny i nieuleczany wirus. Doktor tłumaczył: „Na tę przypadłość nie ma antidotum, bo w tej chwili jest bardzo mało takich zaburzeń”.

Dziś, choć medycyna rozwija się w ekspresowym tempie, a śmiertelne niegdyś choroby stały się zupełnie niegroźne, to stwardnienie zanikowe boczne nadal okrywa gruba kotara niewiedzy. Blady strach padł w szczególności na Półwysep Apeniński. Badania przeprowadzane przez Uniwersytet Medyczny w Turynie wykazały, że wśród emerytowanych piłkarzy, grających w pierwszej oraz drugiej lidze w latach 1970-2006, było aż 41 przypadków zachorowań na ASL.

Z zatrważających statystyk wynika, że futboliści są siedmiokrotnie bardziej narażeni na tę dolegliwość niż zwykli ludzie, nie uprawiający sportu na poziomie wyczynowym. Zgodnie bowiem z ogólnie przyjętą normą, tylko jeden spośród wszystkich występujących w tym czasie graczy, powinien cierpieć na stwardnienie zanikowe boczne. Co więcej, schorzenie najczęściej dopada mężczyzn po sześćdziesiątce. U młodszych prawdopodobieństwo pojawienia się choroby wynosi dwa do stu tysięcy.

We Włoszech na tajemniczą chorobę umierają byli zawodnicy i nikt nawet nie wie, dlaczego tak się dzieje. Nie ma jednej, stuprocentowej hipotezy. Lekarze niepokojącą tendencję tłumaczą na różne sposoby: stosowaniem środków dopingujących oraz medykamentów poprawiających wydolność, nadmiernym wysiłkiem fizycznym i stresem, wielokrotnym główkowaniem, ciężkimi kontuzjami lub kontaktem z murawami, w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych spryskiwanymi różnego rodzaju pestycydami i herbicydami.

Problem typowo piłkarski ?

ASL wykryto również poza granicami Italii. W Turcji na identyczną przypadłość zmarły dwie osoby, a w Anglii trzy. Na najbardziej typowe odmiany chorób neurologicznych w samej Wielkiej Brytanii cierpi około pięciu tysięcy osób. Na stwardnienie zanikowe boczne w Stanach Zjednoczonych choruje ponad trzydzieści tysięcy ludzi.

Znamienne dla świata sportu jest to, że w pozostałych dyscyplinach nie odnaleziono żadnego przykładu sportowca, dotkniętego schorzeniem Gehriga. Nie pojawia się ono u koszykarzy, rugbistów, siatkarzy czy kolarzy. Naukowcy nie są przekonani, co do powodów jej występowania, ale są niemal pewni, że istnieje korelacja między futbolem a dolegliwością.

Niektórzy badacze twierdzą, że występuje pewna współzależność: „Może istnieć jakaś cecha w systemie nerwowo-mięśniowym, która odpowiada jednocześnie za zdolności do sportu i podatność na ASL” – opowiada dr Ammos Al-Chalabi z Instytutu Psychiatrycznego w Londynie.

Inni utrzymują, że ma to raczej związek z wysokim poziomem aktywności fizycznej. Tego typu domniemania stara się bagatelizować Al-Chalabi: „Jeden człowiek na czterystu umrze na stwardnienie zanikowe boczne. Więc to wielce prawdopodobne, że wśród ofiar będą piłkarze”. 

„Prawda jest taka, że po prostu nie wiemy nic” – odpowiada Adriano Chio, doktor z Uniwersytetu w Turynie. Jego słowa zdają się potwierdzać niektóre przedziwne sytuacje. W piłce hiszpańskiej i francuskiej do tej pory nie odnotowano, choćby jednego przypadku tego schorzenia.

Tajemnicza choroba potrafi dopaść w różnych miejscach i o różnym czasie. W Anglii trzech amatorskich graczy, doświadczonych stwardnieniem zanikowym bocznym, kopało dla tej samej okolicznej drużyny i pochodziło z tej samej wioski. „W Chicago jedenaście ofiar ASL mieszkało w tym samym budynku i nigdy tak naprawdę nie zrozumieliśmy dlaczego” – zwierza się Vincent Meninger, jeden z najlepszych na świecie neurologów.

Zapomniani

Uczucie spotęgowanej bezradności wobec parszywego losu, a może bezsilność w obliczu postępującej, wżerającej się w każdy kawałek ciała choroby. Wyrok zapisany gdzieś w gwiazdach, który stał się przerażającą realnością. Z dnia na dzień, z godziny na godzinę, stale i niespiesznie zaciskająca się pętla na szyi i widmo jednego, ponurego końca.

Dopóki nauka jest bezbronna i dopóty stwardnienie zanikowe boczne będzie czyniło takie spustoszenie, to zawsze czymś niewyobrażalnym będzie opisanie losu graczy doświadczonych przez tą straszną chorobę.

Warto jednak pamiętać o takich historiach. O krótkiej, lecz imponującej karierze Krzysztofa Nowaka. O wielu innych zawodnikach, jak Stefano Borgonovo, niegdyś napastnik Milanu, strzelec bramki w finale Pucharu Mistrzów w 1990 roku, który teraz wprawdzie żyje, ale wszystkie jego funkcje życiowe podtrzymuje specjalistyczna aparatura.

Warto pamiętać szczególnie dziś, kiedy piłka nożna kojarzy nam się już tylko z nadętymi do granic komercyjnych możliwości widowiskami, z rekordami Lionela Messiego i jego zaciekłą rywalizacją z Cristiano Ronaldo o miano najlepszego na globie. Warto pamiętać, że w tym lukrowanym i pudrowanym na okrągło futbolowym świecie nie brakuje zwykłych opowieści i cichych, ludzkich dramatów.

wtorek, 18 grudnia 2012

Moja lewa stopa, czyli jak zostać piłkarskim geniuszem



Obaj na stałe zapisali się w annałach piłki nożnej, jako zawodnicy skończenie doskonali, potrafiący z futbolówką zrobić dosłownie wszystko. Tymczasem Diego Armando Maradona i Lionel Messi swoją wybitność zawdzięczają lewej stopie. Jednemu prawa noga służyła wyłącznie do podpierania ciała. Drugi używa jej od święta.


Maradona dryblował, uderzał, przyjmował piłkę lewą nogą. Strzelając gola – określanego mianem „stulecia” – Anglii na Mistrzostwach Świata w 1986 roku dotknął futbolówki 11-krotnie, z czego ani razu prawą stopą.


Jeżeli z uwagą przyjrzymy się występom Messiego, obejrzymy klatka po klatce jego akcje bramkowe, to z łatwością dostrzeżemy, te same, powtarzające się elementy rzemiosła piłkarskiego. Tutaj nie ma wirtuozerii oraz nadzwyczajnych sztuczek, jest za to precyzja. Precyzja, precyzja i jeszcze raz precyzja. Porażająca, wręcz chirurgiczna precyzja. Szybki drybling, slalom między przeciwnikami, wbiegnięcie w pole karne i uderzenie, zazwyczaj techniczne, koło słupka. A wszystko wykonywane lewą stopą, przy niemal zerowym udziale prawej. 80 z 90 zdobytych w tym roku goli, strzelił lewą nogą.


Równie skrajnych przykładów w historii futbolu moglibyśmy znaleźć, co najmniej kilkanaście. Czy rzeczywiście tak niewiele potrzeba, aby zostać piłkarskim fenomenem ? Czy wcale nie trzeba być perfekcyjnym w każdym elemencie gry ? Czy w obecnym futbolu kwestia słabszej nogi stała się zupełnie nieistotna ?


Jak pokazują statystyki, przeprowadzone przez serwis whoscored.com w połowie ubiegłego sezonu, wielu wybitnie uzdolnionych graczy jest niesamowicie zależnych od swojej mocniejszej stopy. David Silva jedynie 6 z 67 strzałów oddał prawą nogą. Genialny technik, Francesco Totti, na 53 próby zaledwie trzy wykonał tą gorszą stopą. Angel di Maria oddał 33 strzały lewą nogą, a prawą ledwie jeden. Lukas Podolski 95% uderzeń wykonał lepszą stopą.


Większość piłkarzy woli posługiwać się sprawniejszą kończyną, by na boisku zachować pedantyczną, wprost milimetrową dokładność. Nawet jeśli umieją zrobić użytek z obu nóg, to zawsze częściej będą wykorzystywać tą silniejszą. Nią wykonują rzuty karne, rożne oraz wolne. Nią przyjmują, dryblują, odbierają piłkę. Jej używają w sytuacjach spontanicznych, wynikających z wydarzeń na murawie.


Problem obunożności, a raczej jego braku, wpisuje się jednak w znacznie szerszy kontekst. To nie tylko sprawa wytrenowania. 


Na całym świecie dominują osoby praworęczne bądź prawonożne – ponad 80% populacji. Oburęcznych lub obunożnych od urodzenia osobników na kuli ziemskiej żyje raptem 1%. Stąd w futbolu to bardzo rzadki talent – posługiwać się lewą i prawą nogą z jednakowym skutkiem. Lwia część zawodników kopie piłkę jedną stopą, a różnice pomiędzy lepszą a gorszą są na ogół ogromne. Czy można zatem nauczyć się korzystać ze słabszej nogi ?


Pierwszym graczem, który samemu wyuczył się używać obu nóg w równie niezawodnym stopniu, miał być niejaki Tom Finney, znany w latach pięćdziesiątych angielski napastnik.


W ogóle w Anglii kłopot obunożności uderzył ze zdwojoną siłą. Jeszcze niedawno bowiem cała pierwsza jedenastka reprezentacji składała się z samych prawnonożnych zawodników. Toteż tamtejsza federacja podjęła współpracę ze szkołami podstawowymi. Od tej pory dzieci na wychowaniu fizycznym miały gimnastykować się, używając na przemian jednej i drugiej kończyny. W 2004 roku na Wyspach założono szkółkę piłkarską, skupiającą się wyłącznie na poprawie umiejętności operowania mniej sprawną stopą.


Naukowcy przekonują jednak, że treningi przyniosą oczekiwane skutki jedynie wtedy, gdy rozpocznie się je odpowiednio wcześnie. Tylko w młodym wieku da się w pełni opanować sztukę posługiwania się obiema nogami.


Istnieje ponadto szereg problemów, z którymi muszą poradzić sobie młodzi adepci. Różne badania wykazały, że kluczowymi aspektami są balans ciała oraz sposób myślenia. Wyuczonemu – korzystającemu z prawej nogi – organizmowi, zdecydowanie łatwiej utrzymać balans na silniejszej nodze. Nie tylko mięśnie pracują inaczej, ale także umysł. Nauka władania gorszą nogą to nie tylko godziny praktyk i ćwiczeń, ale także zmiana toku myślenia na boisku. Zawodnicy wyglądający na obunożnych, świetnie wytrenowani, sporadycznie posługują się słabszą stopą, nawet w dogodnych ku temu sytuacjach w trakcie meczu.


Wielogodzinne sesje treningowe i najczęściej mizerne rezultaty, to dla trenerów gra niewarta świeczki. Statystyki dowiodły, że zespoły posiadające w swych składach większą ilość piłkarzy obunożnych, nie zdobywały więcej punktów albo bramek. Powszechnie akceptuje się to, że dużo graczy gorszą stopą na murawie nie potrafi praktycznie nic. Namawia, żeby koncentrowali się wyłącznie na lepszej nodze.


Steve Burns, asystent dyrektora akademii młodzieżowej Aston Villi, twierdzi: „Ci mniej uzdolnieni być może powinni ćwiczyć słabszą nogę. Jeżeli natomiast zawodnik umie zrobić wszystko jedną stopą, to po co martwić się drugą ?”. Dodaje, że najlepsi po prostu nie potrzebują takich treningów: „Kiedy Paul Merson przybył do naszego klubu, uderzał wszystko z prawej nogi. Robił to na tyle skutecznie, że nie mogliśmy mu powiedzieć, aby przestał i zaczął ćwiczyć lewą nogę”.


Skoro w dzisiejszych czasach dba się o rozwój graczy w każdym, choćby najdrobniejszym mikroelemencie rzemiosła piłkarskiego, to kompletnie niezrozumiałe jest niechlujstwo w kwestii ich obunożności. To w tej sferze powinniśmy doszukiwać się dalszej ewolucji futbolu. Jeśli bowiem aktualnie cenimy głównie zawodników uniwersalnych, to w niedalekiej przyszłości niezwykle cennym kruszcem stanie się zupełnie naturalne wykorzystywanie możliwości obu nóg.


Współczesny futbol nieustannie pędzi za wszechwiedzą, maniakalnie zwraca uwagę na maciupeńkie drobiażdżki, analizuje setki tysięcy detali. Tymczasem na przykładzie Argentyńczyka z Barcelony może się wydawać, że doprawdy niewiele potrzeba, by stać się piłkarskim geniuszem. Bo jak inaczej traktować fenomen Lionela Messiego, który tak dużo zawdzięcza swojej lewej stopie. Bez niej nie wywindowałby futbolowych rekordów do nadludzkich rozmiarów, które już teraz zdają się być dla niego zbyt ciasne. Z nią naprawdę nieważne jest, jak dobrą lub słabą ma prawą nogę.

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Malaga, czyli kaprys milionera



Nie zna słowa po hiszpańsku, nie odwiedza siedziby klubu, a swoje zainteresowanie jego losami wyraża jedynie poprzez wpisy na Twitterze. Al Thani, członek rodziny królewskiej Kataru, właściciel zespołu z Andaluzji, jest zarówno jego przekleństwem, jak i błogosławieństwem. Panem i władcą Malagi, którą od dobrych kilku miesięcy sukcesywnie prowadzi ku zagładzie. Tegoroczna rewelacja Ligi Mistrzów stoi na skraju przepaści.


Gdy latem 2010 roku Al Thani przybył negocjować wykupienie drużyny, to okazało się, że jego prywatny jacht jest zbyt duży, aby zacumować w pobliskiej przystani – Puerto Banus. Musiał udał się do głównego, największego portu w samym centrum miasta. Sympatycy tamtejszej ekipy mogli wówczas poczuć się, jak prawdziwi szczęściarze, którzy wygrali na loterii.


Przeciętny, słynący dotychczas z rekordowej liczby promocji do pierwszej ligi klub, przejął obrzydliwie bogaty szejk. W państwie pogrążonym w kryzysie, mającym niebagatelny wpływ również na futbol, Malaga mogła poczuć się niczym krezus wśród biedoty. Miała stać się odpowiednikiem Manchesteru City oraz PSG. Budżet w wysokości 150 milionów euro, mniejszy tylko od zasobów Barcelony i Realu, pozwalał roztaczać mocarstwowe plany.


Tymczasem zamysł Al Thaniego był zgoła odmienny. Nie zaczął szastać forsą na prawo i lewo, wszystko podporządkował kilkuletniemu projektowi budowania konkurencyjnego zespołu. W trakcie pierwszego okienka transferowego ściągnął raptem czterech zawodników. Trenera Jesualdo Ferreirę zwolnił po zaledwie dziewięciu meczach. Nic nie wskazywało wtedy, że drużyna w trybie ekspresowym wedrze się do czołówki Primera Division.


Rzeczywiste inwestycje rozpoczęły się od momentu przyjścia Manuela Pellegriniego. W ciągu paru miesięcy ekipa miała kompletnie nową podstawową jedenastkę. W caluteńkiej 30-osobowej kadrze ze „starej gwardii” zostali jedynie dwaj gracze.


Przed sezonem 2011/2012 klub wydał najwięcej spośród wszystkich z pierwszej ligi. Prawie 60 mln poszło, m. in. na: jednego z najlepszych zawodników La Liga Santiego Cazorlę oraz jednego z najbardziej utalentowanych młodzianów ziemi hiszpańskiej – Isco. Skład uzupełniono o doświadczonych, pozyskanych za darmochę graczy, jak Ruud Van Nistelrooy, Joris Mathijsen, Martin Demichelis, Joaquin czy Julio Baptista.


Maladze daleko było do nuworyszów z Paryża lub Manchesteru, trwoniących mamonę na gwiazdy futbolu. Tylko dwie transakcje przekroczyły barierę dziesięciu mln. W ogóle obecna wyjściowa jedenastka kosztowała raptem 40 baniek, wielokrotnie mniej od obracających setkami milionów zespołów Manciniego i Ancelottiego.


Rewolucja Al Thaniego doprowadziła do zmian w kierownictwie. Fernando Hierro, dawniej gwiazdor Realu i reprezentacji, został dyrektorem generalnym. Antonio Fernandeza - człowieka odpowiedzialnego za osiągnięcia Sevilli, która na przestrzeni 15 miesięcy zdobyła pięć trofeów i wyszukanie oraz sprowadzenie Daniela Alvesa za niecały milion - mianowano dyrektorem sportowym.


Nowy właściciel wpakował szmal w remont stadionu i szkółki piłkarskiej, lecz jego zamiary wybiegały znacznie dalej. Przejmując drużynę z Andaluzji pragnął nie tylko zainwestować w zespół, ale także stworzyć sportowe miasteczko z nowoczesnym stadionem, akademią, kompleksem treningowym, centrum handlowym, hotelem oraz portem. Na przestrzeni dwóch lat szejk ulokował na południu Półwyspu Iberyjskiego 200 milionów i zamierzał wpompować kolejne.


Radni odrzucili jednak jego koncepcje. Milioner znad Zatoki Perskiej nie ukrywał niezadowolenia. Swoją frustrację wyrażał poprzez wpisy na Twitterze. Narzekał na trudną współpracę z władzami, oskarżał dziennikarzy o rasizm, pisał o niesprawiedliwym podziale wpływów z praw do transmisji, a cały tamtejszy futbol określił mianem skorumpowanego.


Wraz z fiaskiem swoich planów, stracił zainteresowanie ekipą. Z dnia na dzień zakręcił kurek z gotówką. Malaga historyczny sukces – czwarte miejsce w lidze – świętowała w atmosferze niepewności.


Przestał wypłacać zawodnikom pieniądze. Zaległości wobec nich wynosiły już podobno 9 milinów. Zaległe wynagrodzenia regulował z trzymiesięcznym opóźnieniem i pokrywał jedynie w połowie. Czterech z graczy poskarżyło się federacji hiszpańskiej.


Włodarze Villarreal złożyli skargę do UEFA, gdyż nie otrzymali pełnej sumy za Cazorlę. Kasy w terminie nie dostały również HSV Hamburg (transakcja Mathijsena) oraz Osasuna (Nacho Monreal), której zażalenie poskutkowało zakazem transferowym dla Malagi zimą poprzedniego sezonu.


Organa podatkowe zablokowały konta bankowe klubu, bo ten winny jest im około siedmiu milionów. Burmistrz wezwał katarskiego biznesmena do spłaty wszystkich należności. Maladze w pewnym momencie groziło wykluczenie z europejskich pucharów i relegacja do niższej klasy rozgrywkowej. Działacze zaś kłopoty finansowe tłumaczyli procesem restrukturyzacji i dostosowywaniem się do wymogów „Financial Fair Play”.


Wyjściem z impasu stała się wyprzedaż wartościowych zawodników. Do Arsenalu odszedł Cazorla, a w odległej Rosji szczęścia postanowił szukać Salomon Rondon. Al Thani ani myślał pomagać zadłużonej drużynie. W lipcu bieżącego roku chciał opchnąć go albańskiej korporacji Taci Oil.


W Maladze doszło zatem do zupełnie nieprawdopodobnej sytuacji. Kiedy uzyskiwała nadzwyczajne wyniki, wydarzyło się coś niebywałego – szejk zgubił zapał. I tak w trakcie zaledwie kilku tygodni z pretendentów do tytułu mistrza zmienili się w ekipę walczącą o przetrwanie. Potem stało się coś jeszcze bardziej zadziwiającego. Los klubu w swoje nogi wzięli piłkarze. Zdecydowali bić się o przyszłość własną i zespołu.


W nastrojach nieufności, goryczy i niepokoju wygrali rywalizację w Lidze Mistrzów z Milanem i Zenitem Sankt Peterburg. Zajęli pierwsze miejsce, awans zapewnili sobie na kolejkę przed końcem rundy grupowej. Są bez wątpienia jednym z najlepszych debiutantów w historii tego turnieju. Szokujące triumfy podkreśla fakt, że tegorocznego lata na nowych graczy nie wydali nawet złamanego grosza. Co więcej, o ich obliczu decydują młodzieńcy, jak 16-letni Fabrice Olinga czy 20-letni Isco.


W obecnej edycji Chamapions League prawdopodobnie nie ma zespołu o równie niejasnym położeniu. Kibice zgodnie mówią: „Jesteśmy gigantem na glinianych nogach”. Następne zwycięstwa i potencjalny sukces nie mają wyłącznie wartości samej w sobie. Mogą uratować ekipę z Andaluzji w sensie dosłownym. Dziś w oczach katarskiego milionera to ponownie drużyna nie na sprzedaż. Nie mamy jednak pewności jaka będzie jej przyszłość, bo dla Al Thaniego losy Malagi znaczą tyle, co splunięcie. Bo w Europie niewiele jest klubów tak bardzo uzależnionych od kaprysu swego właściciela.