środa, 31 października 2012

Wampiry bez zębów



Gęste i niezbadane lasy, niedostępne wioski leżące wysoko w górach, wiekowe fortyfikacje oraz posępne, wyniosłe, położone nad skalnymi urwiskami zamki. Transylwania to nie tylko bajkowa, malowniczo usadowiona pośród górskich szczytów kraina. To także kraina spowita gęstą mgłą niedomówień, aurą grozy i tajemniczości. Rejon opuszczonych gotyckich zamczysk, których grube mury skrywają krwawe i przerażające wydarzenia. Terytorium, gdzie upiorna atmosfera towarzyszy przybyszom na każdym kroku.

Tak Transylwanię na kartach swej najsłynniejszej powieści przedstawia Bram Stoker. Region rozsławiony w świecie przez legendarnego wampira, dziś wśród piłkarskich fanów może być znany z co najmniej jednego powodu. Dzięki niepozornej futbolowej drużynie – CFR Cluj.

Współcześnie największy strach w Transylwanii budzi stadion Cluj. Dla wielu rumuńskich pierwszoligowców to forteca nie do zdobycia. Miejscowa ekipa była niepokonana u siebie przez prawie dwa i pół roku. Sezony 2008/2009 i 2009/2010 kończyła bez domowej porażki. W ogóle, odkąd awansowała do pierwszej ligi (2004 rok), to na 137 rozegranych na własnym obiekcie pojedynków, jedynie osiemnastokrotnie uznawała wyższość rywali.

CFR Cluj to ostatnimi czasy najbardziej utytułowany klub w państwie. Przez osiem lat kolekcje trofeów poszerzył o trzy tytuły mistrzowskie, trzy krajowe puchary i dwa superpuchary. To również pierwszy, od niespełna dwóch dekad, zespół spoza stolicy Rumunii, który wygrał ligę.

Nie tylko sukcesywnie wzmacnia swą dominację na rodzimym poletku, lecz także coraz zuchwalej poczynia sobie na europejskich arenach. W 2005 zaszedł aż do finału Pucharu Intertoto, eliminując po drodze Athletic Bilbao. Z przytupem rozpoczął rozgrywki grupowe Champions League - będąc zupełnym debiutantem najpierw zremisował z Chelsea przed swoją publicznością 0:0, a następnie pokonał AS Romę na Stadio Olimpico 2:1. Jakimż szokiem to dla Rzymian musiało być. Anonimowa drużyna z krainy znanej tylko i wyłącznie dzięki wyimaginowanej, książkowej postaci podbiła ich boisko.

By było jeszcze zabawniej – dokonał tego Włoch, Maurizio Trombetta, który jako głównodowodzący na ławce trenerskiej zasiadł po raz drugi w życiu. Jego wcześniejsze szkoleniowe doświadczenie nie wybiegało poza amatorskie murawy Italii.

Jeśli więc przyjrzycie się najświeższym losom CFR Cluj to stwierdzicie, że to niesamowicie utytułowany zespół. Jeśli jednak spojrzycie na caluteńką, przeszło stuletnią historię ekipy z Transylwanii, to z zawstydzającym niedowierzaniem uznacie, że na kuli ziemskiej po prostu nie ma bardziej prowincjalnego klubu, który z piłkarskich nizin wzleciałby na samiuteńkie szczyty w równie ekspresowym tempie. Wystarczyło zaledwie sześć sezonów, by startując z trzeciej ligi, poszybować wprost do Ligi Mistrzów, wylądować w stolicy Włoch i pokonać Romę.

Natomiast na pierwsze mistrzostwo klub czekał szmat czasu, równe sto lat. Założony w 1907 roku, większość czasu spędził w niższych klasach rozgrywkowych. Obecny sezon to raptem siedemnasty w pierwszej lidze. Jedynie w latach siedemdziesiątych udało mu się przez dłuższą chwilę przetrwać na pierwszoligowych boiskach. W 1976 CFR Cluj spadł do drugiej ligi. Do końca dwudziestego wieku słuch o nim kompletnie zaginął. W 2001 był na krawędzi bankructwa. Ówcześni włodarze nie mieli pieniędzy nawet na kupno własnych futbolówek.

Mówimy, więc o zespole, który przez okrągły wiek swego istnienia nie mógł pochwalić się żadnymi osiągnięciami czy jakimikolwiek drobnymi sukcesikami, bo takimi z pewnością nie można nazwać zwycięstw w niższych klasach. Mówimy także o ekipie, która dziesięć lat temu walczyła zażarcie o utrzymanie w trzeciej lidze i przetrwanie w ogóle, a która kilka tygodni wstecz biła się do upadłego z Manchesterem United w Champions League i była blisko wydarcia punktów.

Co zatem wpłynęło na tak diametralną zmianę ? Przenieśmy się do 2002 roku. Wówczas Arpad Paszkany, rumuńsko-węgierski biznesmen, który dorobił się fortuny na handlu samochodami, próbował wykupić Universitateę Cluj. Do transakcji nie doszło, ze względu na jego węgierskie korzenie. Paszkany wobec tego zwrócił się do drugiego, mniej popularnego klubu z miasteczka - CFR. Ten szczęśliwy zbieg okoliczności zadecydował o pięknej przyszłości CFR Cluj.

Początkowo nowy właściciel inwestował w najbardziej utalentowanych graczy z Rumunii, ale tytuły mistrzowskie dali mu przede wszystkim obcokrajowcy. W 2006 nawiązał współpracę z Benfiką oraz Sportingiem Lizbona. Począł sprowadzać zawodników niechcianych w Portugalii. W tym samym roku ściągnął stamtąd dziesięciu piłkarzy. Aktualnie w 36-osobowej kadrze jest dwunastu krajan i tylu samu graczy z ojczyzny Cristiano Ronaldo.

Błyskawiczny rozwój i nieprawdopodobne dokonania oraz triumfy przysłoniły nieco problemy Cluj. Problemy z jakimi zmagają się małe zespoły, całkowicie uzależnione od kaprysu swego bogatego sponsora. A w królestwie Arpada Paszkanego nie brakowało zgrzytów i skandalicznych sytuacji.

Nawet w momencie najpiękniejszym, czyli w trakcie pierwszej przygody w Lidze Mistrzów, nie obyło się bez przykrego incydentu. Kiedy drużyna remisowała z Chelsea i ogrywała Romę, gdy miała realną szansę na awans do dalszej rundy, na jaw wyszły tarapaty finansowe Paszkanego. Biznesmen pakował sporą gotówkę w ziemie i grunty, których cena potem drastycznie spadła. Klub ucierpiał, a niepewność zawodników znaczenie odbiła się na dyspozycji w kolejnych meczach. Cztery porażki w LM rozwiały wszelkie nadzieje.

Największe jednak kontrowersje wzbudzał sam Arpad Paszkany. Inwestor od samego początku nie grzeszył skromnością. Kiedy przejął Cluj, stwierdził zuchwale, że w ciągu czterech lat jego zespół sięgnie po mistrzostwo. Słowa nie dotrzymał, lecz w rozgrywkach triumfował ledwie dwa sezony później. W 2005 zarzucił arbitrom korupcję. Afera rozlała się na całe państwo. Rok temu sam znalazł się w ogniu krytyki, oskarżony o wspieranie grupy przestępczej i szantażowanie innych przedsiębiorców.

Paszkany nie grzeszył również cierpliwością. W trakcie dekady jego rządów, przez Cluj przewinęło się 17 trenerów. W latach 2003-2004 wywalił dwóch szkoleniowców: Gica Ciorceriego zwolnił, mimo iż ten wygrał pierwsze trzynaście spotkań w sezonie. Adriana Cocę wyrzucił, bo styl gry był niezadowalający.

Trzy mistrzostwa zdobywało trzech różnych menadżerów. Ioan Andone oraz Andrea Mandorlini stracili pracę kilka miesięcy po wygraniu ligi. Jorge Costa wyleciał w chwili, gdy jego podopieczni pewnie zmierzali po tytuł. Do wściekłości doprowadziła właściciela przegrana 0:5 z Rapidem Bukareszt. Parę dni temu Andone został ponownie zwolniony, gdyż w 13 spotkaniach uciułał jedynie 19 punktów. Dymisja nastąpiła po wyjazdowym remisie z Galatasaray Stambuł.

Problemy klubu nie ogniskują się wyłącznie wokół osoby Paszkanego, ale także dotyczą samych piłkarzy oraz ich lojalności. Obcokrajowcy traktują Cluj jako pomost do większych, zachodnio-europejskich firm. Każdy sukces starają się przekuć we własne zamierzenia i cele. Emmanuel Culio, strzelec dwóch bramek na Stadio Olimpico w Rzymie, otwarcie mówił: „Tutaj jest fantastycznie, ale jeśli jakaś hiszpańska drużyna będzie mnie chciała, natychmiast odpowiem tak”. Z kolei Sebastian Dubarbier oznajmił: „Moim marzeniem jest gra w Romie. Jestem młody i chcę przejść do dużego zespołu. Prezesi muszą zaakceptować moje marzenia i nie mogą robić mi przeszkód”. Dwa miesiące wcześniej Dubarbiera przyłapano na rzucaniu lotkami w herb Chelsea. Wtedy gadał o miłości i przywiązaniu do rumuńskiej drużyny. W następnym sezonie występował w koszulce FC Lorient.

Od dawna kłopotem pozostaje frekwencja na meczach. Lwia część mieszkańców sympatyzuje z Universitateą, stąd zmodernizowany w 2007, nowoczesny stadion rzadko kiedy wypełnia się po ostatnie krzesła.

Te wszystkie piętrzące się trudności to dla CFR Cluj nie pierwszyzna. Przez ponad sto lat niewielu wiedziało o istnieniu ekipy z Transylwanii. Spadkobiercy legendarnego Draculi przez szmat czasu udawali wampiry bez zębów. Ostatnio jednak powoli rosną im kły. Na swoim boisku potrafią już ukąsić uznane na Starym Kontynencie firmy. Ich głód bez wątpienia nie jest jeszcze zaspokojony. Rządni krwi, ostrzą sobie apetyty na awans do następnej fazy Ligi Mistrzów.

poniedziałek, 22 października 2012

Piłkarska Kolumbia wychodzi z cienia



2 lipca 1994 roku w godzinach porannych reprezentant Kolumbii Andres Escobar wyszedł z nocnego lokalu. Poszedł do zaparkowanego auta. Nagle pojawiło się trzech mężczyzn. Zazwyczaj spokojny piłkarz, stracił panowanie nad sobą i wdał się w sprzeczkę. Dwóch z napastników wyjęło pistolety i wystrzeliło dwanaście kul w klatkę piersiową Escobara. Jeden z nich wrzeszczał „gol” za każdym razem, gdy pociągał za spust. Escobar zmarł 45 minut później.


Motywy zbrodni do dziś są niejasne. Wedle jednej z licznych teorii Andres Escobar został zabity na zlecenie syndykatów hazardowych, wściekłych, że jego samobójcza bramka na mundialu w USA, kosztował ich miliony. Szokująca hipoteza wcale nie musi być daleka od prawdy. Futbol kolumbijski przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych łączyły ścisłe powiązania z kartelami narkotykowymi. Przede wszystkim dzięki strumieniowi pieniędzy płynącemu wprost od gangów tamtejsza piłka zawdzięczała swój rozwój.

Najsłynniejszy z ówczesnych baronów narkotykowych – Pablo Escobar – finansował transfery i kontrakty zawodników, sprowadzał zagranicznych szkoleniowców. Zanim zaczął inwestować gotówkę w swój ukochany klub, Atletico Nacional, wybudował sieć boisk wokół rodzinnego miasta, zapewniając dzieciakom żyjącym w skrajnym ubóstwie, szansę na zaistnienie w futbolu oraz lepszą przyszłość.

Pablo Escobar nie był jedynym baronem, który pompował kasę w tę dyscyplinę. Pod koniec lat osiemdziesiątych szajki narkotykowe kontrolowały większość zespołów i walczyły między sobą o wpływy. Usiłowały wywierać presję na graczy oraz trenerów, wybierać obsadę sędziowską i ustawiać mecze. Tylko tam powiedzenie, że piłka nożna jest czymś więcej niż sprawą życia i śmierci, nabrało literalnego znaczenia.

W 1989 Atletico Nacional sięgnęło po puchar Copa Libertadores. Nieco później Urugwajski arbiter zeznał, że ludzie Escobara zmusili go do przychylnego sędziowania kolumbijskiej ekipie. W następnym roku zmarł. Danie, które zamówił w restauracji, wymieszano z trutką na szczury.

Inne ważne spotkanie pomiędzy Atletico Nacional a America de Cali arbiter poprowadził na korzyść tych drugich. Escobar zlecił odnalezienie sędziego i wykonanie wyroku. Rozgrywki ligowe wstrzymano na caluteńki sezon, ale niewiele to pomogło.

W 1990 po pojedynku Independiente Medellin – America de Cali dwóch bandytów wpakowało dwadzieścia kul w ciało arbitra, krzycząc: „To cię nauczy odwoływać bramki zdobyte przez Medellin”. Potem dwóch bramkarzy zastrzelono, ponieważ wpuścili głupie gole. Tylko tam, więc jakiekolwiek reguły i prawa mało znaczyły, gdyż tak naprawdę żadne z nich nie obowiązywały.

W krainie przesiąkniętej handlem narkotykami, porwaniami i morderstwami, przemocą oraz wszechobecną nędzą, rządy sprawowało bezprawie. Macki karteli sięgały wszędzie, nie tylko w świat futbolu, lecz także w niemal każdą dziedzinę życia Kolumbii. W 1990, kiedy reprezentacja zajmowała czwarte miejsce w rankingu FIFA i brała udział w mundialu, zamordowano wszystkich trzech kandydatów na prezydenta. Ich zastępca, Cesar Gaviria, przeżył wyłącznie dlatego, że nie wsiadł do samolotu, który potem zestrzelono. Według policyjnych źródeł w owym czasie w samym Medellin żyło około czterystu płatnych zabójców.

  


Tylko tam w narkotykowy szwindel zamieszani byli nawet piłkarze, reprezentanci drużyny narodowej. Faustino Asprillę, podczas występów w Anglii w Newcastle United, policja wiązała ze sprawą handlu kokainą. Rene Higuita spędził siedem miesięcy w więzieniu, bo uczestniczył w uprowadzeniu.

Synonimem boiskowego geniusza i ryzykanckiego sposobu bycia poza murawami stał się Albeiro Usuriaga. Napastnik, którego trafienia decydowały o awansie Kolumbii na mundial w 1990 oraz o wygraniu Copa Libertadores przez Atletico Nacional, w życiu prywatnym wziął sobie do serca stare porzekadło rockandrollowców - żyj szybko, umieraj młodo. W 1988 został zawieszony za zażywanie kokainy, dwa lata później przyłapany na kradzieży. Pewna opowieści mówi, że przez trzy godziny uciekał glinom skradzionym Mercedesem. Selekcjoner Francisco Maturana nie powołał Usuriagi na mistrzostwa do Włoch, twierdząc: „Nigdy nie wiadomo, co się dzieje w jego głowie”. Koniec zuchwałego życia gracza nastąpił w 2004. Zastrzelono go w niewyjaśnionych okolicznościach w nocnym lokalu.

Najważniejszym wydarzeniem dla Kolumbii lat dziewięćdziesiątych były Mistrzostwa Świata w Stanach Zjednoczonych. Reprezentacja, wypełniona po brzegi szatni gwiazdami pokroju Carlosa Valderramy, Asprilli, Adolfo Valencii czy Freddiego Rincona, jechała na turniej jako jeden z głównych faworytów. Przed mundialem w 34 spotkaniach poniosła ledwie jedną porażkę. Rozbiła m. in. Argentynę w Buenos Aires 5:0.

Cały naród żył nadzieją na sukces, a gangi zacierały ręce, zwietrzając szansę na niebywały zarobek z zakładów bukmacherskich. By mieć pewność, że zawodnicy dadzą z siebie dosłownie wszystko, porywały ich bliskich, wysyłały groźby śmierci. „Przed turniejem wielu z nas otrzymywało pogróżki, co się stanie, jeśli coś pójdzie źle. Każdy z nas strasznie się bał. Po przegranej z Rumunią, presja, aby pokonać USA, stawała się nie do zniesienia” – zwierzał się Rincon.

Dzień przed pojedynkiem ze Stanami Zjednoczonymi, ktoś włamał się do hotelowego systemu telewizyjnego i w pokojach odtworzył informację, że jeśli w najbliższym meczu zagra Gabriel Gomez, wszyscy piłkarze zostaną zabici. Gomez nie wystąpił, lecz nie uchroniło to drużyny przed klęską.

Dla Kolumbii mistrzostwa skończyły się wcześniej, niż się spodziewano. Brak awansu do dalszej rundy dla sporej liczby zawodników mógł być gwoździem do trumny. Toteż większość z nich wolała pozostać na urlopach w USA, odkładając powrót do ojczyzny na później. Wyłamali się jedynie Rincon oraz Escobar. Ten drugi jeszcze tego samego miesiąca miał podpisać kontakt z AC Milanem. Zginął tydzień po powrocie do kraju, obarczony winą za klęskę.

To był punk kulminacyjny, symboliczne dla tamtejszego futbolu zajście, które stało się początkiem jego końca. Po tym tragicznym zdarzeniu zagraniczni trenerzy wyemigrowali, piłkarze żyli w przerażeniu, a władze zaostrzyły prawo względem karteli narkotykowych. Te z kolei wycofały się ze sponsorowania zespołów. Dotychczasowa niezachwiana symbioza, przynosząca obopólne korzyści, uległa przerwaniu.

Piłka kolumbijska na długie lata pogrążyła się w kryzysie. Wprawdzie drużyna narodowa w 2001 jako gospodarz wygrała Copa America, ale o tym kuriozalnym turnieju, który mógł w ogóle się nie odbyć, niewielu chce pamiętać. Kilkanaście dni przed Copa America największa marksistowska grupa rebeliancka w kraju, zwana FARC, porwała wiceprezydenta i zagroziła uprowadzeniem argentyńskich graczy, m. in. Hernana Crespo i Diego Simeone. Z udziału w turnieju zrezygnowała Argentyna, a Brazylia przyjechała trzecim garniturem.

Miejscowy futbol nadal, pomimo zintensyfikowanych działań rządu, zanurzony był w odmętach korupcji i przemocy. W 2006 zastrzelono napastnika, reprezentanta, Elsona Becerrę. W tym samym roku zabito trenera Envigado, a w następnym kolejnego z zawodników.

Klubom - pozbawionym podstawowego źródła dochodów, czyli środków pochodzących od karteli narkotykowych - w oczy zajrzało widmo bankructwa. Dwa sezony temu czternastu z osiemnastu pierwszoligowców groził upadek. Ich zadłużenie wynosiło łącznie ponad 70 milionów dolarów. Drużyny nie wypłacały pieniędzy graczom, a Ci odmawiali wyjazdów na mecze. Większość zespołów zaakceptowało plan restrukturyzacji finansów, by uniknąć likwidacji. Niektóre chciały odciąć się od mafijnej przeszłości. Prezes Millionarios zapowiedział, że odda tytuły zdobyte nieuczciwie w latach osiemdziesiątych.

Inne wciąż jednak utrzymują kontakty z szajkami. Niedawny skandal i dochodzenie wykazały, że cztery ekipy służyły gangom jako pralnie brudnej forsy. Rozważano zawieszenie Independiente Santa Fe przez, które przepłynęło przeszło półtora miliarda dolarów, mających nielegalne źródło. Od 2002 klub regularnie otrzymywał torby wypchane mamoną, należące do Julio Alberto Lozano. Obecnie najpotężniejszego barona narkotykowego w państwie, który do USA i Europy przemycił 960 ton kokainy.

Przypadek Independiente nie jest odosobniony. Śledztwo wśród właścicieli zespołów stale się toczy. Jednego z nich, posługującego się paszportem Gwatemali, zatrzymano w Buenos Aires. W Bogocie policja przejęła ponad sto milionów dolarów, upchniętych w bagażnikach samochodów. Następnego dnia z finansowania klubu z Bogoty wycofał się jego największy dobroczyńca. 



Niegdyś czołowa liga na kontynencie, dziś przeżywa potężny kryzys, z którego nie widać wyjścia. Impas pomiędzy kartelami a rządem trwa w najlepsze, a gangsterskie porachunki zbierają krwawe żniwo. Tymczasem na nieboskłonie - zdawać by się mogło - chylącej się ku upadkowi kolumbijskiej piłki pojawiła się nowa zadziwiająca, konstelacja gwiazd. Utalentowana generacja, stawiająca coraz śmielsze kroki w Europie, zupełnie wolna od narkotykowych powiązań.

Falcao i spółka szturmem zdobywają kolejne boiska eliminacyjne i są na najlepszej drodze do awansu na mistrzostwa w Brazylii. Kolumbijskie perełki podbijają europejski futbol i lada dzień o takich graczach, jak James Rodriguez, Jackson Martinez, Freddy Guarin, Pablo Armero, Juan Camilo Zuniga czy Juan Guillermo Cuadrado może być niesamowicie głośno.

Najludniejsze obok Brazylii państwo Ameryki Południowej, a zarazem najbardziej niebezpieczne, gdzie w samym Medellin w 2011 w wojnach gangów na ulicach zginęło prawie cztery tysiące ludzi, powoli wychodzi z cienia. Kolumbia o przyszłość nie musi się martwić. Przynajmniej o tę piłkarską.