niedziela, 24 czerwca 2012

Paulo Bento, cichy bohater Portugalii



Selekcjonerem Portugalii został trochę przez przypadek. 20 września 2010 roku po katastrofalnym początku kwalifikacji do Mistrzostw Europy prezes tamtejszej federacji zwolnił Carlosa Queiroza. Reprezentację chciano powierzyć Jose Mourinho, lecz, kiedy ten odmówił, rozpoczęto poszukiwania odpowiedniego kandydata. Bento nie był pierwszym i oczywistym wyborem. W ciągu 4-letniej pracy w Sportingu Lizbona wielokrotnie krytykowany był za nazbyt defensywny i zachowawczy styl gry.

Przejmował schedę po Queirozie, w klimacie wszechobecnego pesymizmu i niezbyt wygórowanych oczekiwań. Niedawny asystent Alexa Fergusona w Manchesterze United doprowadził drużynę narodową na skraj upadku. Ta po dwóch kolejkach meczów eliminacyjnych zajmowała przedostatnie miejsce w grupie, z zaledwie jedynym punktem – remis u siebie z Cyprem 4:4 i wyjazdowa porażka z Norwegią 0:1.

To czego dokonał w krótkim czasie młody i niespecjalnie doświadczony trener przerosło najśmielsze przewidywania nawet jego najzagorzalszych zwolenników. Portugalia zanotowała pasmo pięciu zwycięstw. Pozwoliła się pokonać dopiero Danii i trafiła do baraży. Tam z dużą łatwością rozprawiła się z Bośnią i Hercegowiną (0:0 i 6:2 na własnym stadionie).

Podobną historię Bento przeżył w Sportingu. W połowie sezonu 2005/2006 został mianowany tymczasowym opiekunem. Szkoleniowiec, który wcześniej prowadził wyłącznie sekcję młodzieżową (zdobył z nią mistrzostwo kraju), miał dotrwać na stanowisku do końca ligowych zmagań i wrócić do trenowania juniorów. Tymczasem wiosną odniósł jedną z najbardziej pamiętnych serii w dziejach klubu – dziesięć wygranych z rzędu, co w efekcie przyniosło niespodziewane wicemistrzostwo. Metamorfoza jakiej dokonał w ekipie była dla prezesów tak zadziwiająca, że ci postanowili mu zaufać i pozostawić go na następny sezon.

Zespołem kierował jeszcze przez trzy lata. Stał się drugim najdłużej pracującym oraz drugim najbardziej utytułowanym trenerem w dziejach klubu. Zyskał przydomek „Papa-tacas”, co znaczyło „zjadacz pucharów”. Ze Sportingiem dwukrotnie triumfował w pucharze oraz superpucharze kraju i raz w pucharze ligi.

Bił różne klubowe rekordy: po raz pierwszy od 1974 roku sięgnął po trofeum w dwóch kolejnych sezonach, po raz pierwszy od 1962 w trzech sezonach z rzędu plasował się w czołówce ligi, po raz pierwszy od 1987 zakończył rozgrywki bez domowej porażki. W wieku 38 lat został piątym w Portugalii szkoleniowcem, który rok po roku wygrywał krajowe puchary i pierwszym w historii lizbońskiej ekipy, który obronił superpuchar. Po jego wodzą ponadto rozbłysnęły dzisiejsze gwiazdy: Miguel Veloso, Joao Moutinho i Nani.

Przygoda Bento w Sportingu nie była jednak tak do końca piękna. Nie udało mu się przede wszystkim zdobyć mistrzostwa – czterokrotnie zajmował drugie miejsce. Nienajlepsze wyniki uzyskiwał na arenie międzynarodowej. Fani zapamiętali głównie dotkliwe klęski z Bayernem Monachium w 1/8 finału Ligi Mistrzów – 0:5 oraz 1:7 – czy zawstydzający remis na własnym boisku z Ventspils 1:1 w Pucharze UEFA, po którym zrezygnował z posady.

W reprezentacji zawstydzające rezultaty odnotował w najmniej spodziewanym i zarazem bolesnym momencie – tuż przed turniejem w Polsce i Ukrainie. Podział punktów z Mołdawią oraz przegrana 1:3 z Turcją pogorszyły wówczas już i tak fatalną atmosferę. Kibice wygwizdali zawodników, a prasa nie szczędziła selekcjonerowi słów krytyki. Dziennikarze stwierdzili, że nie kontroluje on sytuacji w kadrze, że pozwala swoim podopiecznym na zbyt dużą swobodę. Media szumnie informowały o nocnych eskapadach reprezentantów, m. in. Pepe i Nelson Oliveira widziani rano pod stadionem Benfiki, czy Ronaldo opuszczający późną porą restaurację w centrum Lizbony.

Dla portugalskich fanów te niepokojące wieści były wręcz szokujące. Dotychczas bowiem Bento dał się poznać przede wszystkim jako trener-dyktator, który nie boi się podejmować bezkompromisowych decyzji. Odkąd objął drużynę narodową zaprowadził w niej rządy twardą ręką.

Wykluczył z kadry charyzmatycznego przywódcę formacji defensywnej Ricardo Carvalho oraz etatowego prawego obrońcę Jose Bosingwę. Futbolista Realu Madryt wyleciał, bo opuścił przedwcześnie zgrupowanie. Kiedy dowiedział się, że nie wystąpi w najbliższym pojedynku, w trakcie treningu wsiadł w samochód i wrócił do domu. Afera rozlała się na całe państwo. Oburzony szkoleniowiec mówił o zdradzie i więcej razy piłkarza nie powołał. Znamienne, że pozostali kadrowicze zdecydowanie opowiedzieli się za selekcjonerem.

Dziś wszelkie chryje i skandale odeszły w niepamięć. Portugalia wtargnęła do strefy medalowej. Zespół zachwyca nie tylko doskonałymi wynikami, ale także urzeka wytrawną grą. Najmłodszy portugalskiej trener prowadzący reprezentację na turnieju rangi mistrzowskiej, zmienił ją ze zdemoralizowanej, rozlazłej i wypchanej gwiazdorami w solidny kolektyw, wypełniony graczami sumiennie harującymi dla dobra drużyny. Team wielkich indywidualności przemienił w wielki zespół, grający z niebywałym pietyzmem o niuanse taktyczne, zabójczo konsekwentnym i pragmatycznym, w ofensywie bazującym na umiejętnościach Naniego oraz Cristiano Ronaldo.

Największym osiągnięciem obecnego dowódcy Portugalii było właśnie maksymalne wykorzystanie potencjału tego ostatniego. Zawodnik, który w Realu nękał rywali seriami goli niespotykanymi nigdy wcześniej w futbolu, przyjeżdżając na zgrupowania, tracił jakby swoją naturalną łatwość do znęcania się nad przeciwnikami. Za kadencji Bento piłkarz powrócił do swojej normalnej dyspozycji strzeleckiej, w 18 grach trafiając do siatki 12 razy (prawie połowa bramek zdobytych dla ojczyzny). Najdroższy gracz świata wreszcie stał się liderem z prawdziwego zdarzenia. Do tej pory na ważnych turniejach zawodził. Na Euro 2012 po nieudanym początku, olśniewa coraz bardziej, wyrastając na gwiazdę numer jeden.

W środę Paulo Bento czeka mecz życia. Być może najważniejszy w jego karierze bój. Pojedynek o finał Mistrzostw Europy. Każdy Portugalczyk życzy sobie powtórki z rozrywki. Niespełna dwa lata temu Portugalia w sparingowym spotkaniu rozbiła Hiszpanię 4:0. Jeśli teraz dokonają podobnego wyczynu, Bento nie będzie już tylko cichym bohaterem. Będzie bohaterem narodowym.

niedziela, 17 czerwca 2012

Ciszej nad tą trumną



Miało być miło, pięknie oraz bezproblemowo. Polacy do Wrocławia jechali w nastrojach niebywałych, euforia w kraju zrodziła się niespotykana, wśród dziennikarzy i ekspertów zapanował niecodzienny optymizm. Dziś wiemy, że zabrakło tylko jednego – umiejętności.

Za słabi na kiepską Grecję, z którą szczęśliwie zremisowaliśmy. Za słabi na mocarną Rosję, która okazała się mizerna. Za słabi na przeciętnych Czechów, którzy w drugiej połowie nas zmiażdżyli. Ekipa Smudy nie wyszła z żenująco słabej grupy, pokazując dobitnie, jaki poziom reprezentuje polska piłka.

Mieliśmy na turnieju wszystko, co jest potrzebne do osiągnięcia sukcesu: wymarzona grupa, której trafienie było niemalże równoznaczne z trafieniem liczb w lotka, własną publiczność, przychylność sędziów i teoretycznie najlepszą drużynę od wieków. Trener miał ponad dwa lata na przygotowania, selekcję zawodników i dobór odpowiedniego systemu gry. Naszych piłkarzy nikt nie nękał, nie musieli się oni wykrwawiać w pojedynkach eliminacyjnych, mogli w skupieniu i spokoju szykować się do realizacji jednego założenia – awansu do fazy pucharowej.

Podsumujmy więc nasz występ na Euro 2012 w prosty sposób: 3 mecze, dwa remisy i jedna porażka, dwie strzelone bramki, trzy stracone. 30 minut dobrej gry z Grecją, druga połowa z Rosją oraz 20 minut z Czechami. To kategorycznie za mało, by móc współreprezentować plejadę najsilniejszych zespołów na Starym Kontynencie.

Nie zamierzam w tym miejscu rozwodzić się skrupulatnie nad błędami popełnionymi w trakcie przygotowań i samych mistrzostw (na to przyjdzie jeszcze czas). Błędami, które każdy trzeźwo patrzący na kadrę kibic widział od dawien dawna. Wystarczy stwierdzić, że Franciszek Smuda przez ponad dwa lata pracy nie zrobił nic. Kompletnie nic.

W mediach rozpoczęło się polowanie na czarownicę, czyli głównego winowajcę klęski. Piłkarze z kolei atakują związek, jakby tam chcieli szukać usprawiedliwienia własnych niepowodzeń. Przykre, że prasa usilne próbuje bronić zawodników: że wycisnęli z siebie maksimum, że wylali hektolitry potu. Tymczasem drużyna złożona z mistrzów Niemiec, graczy ligi niemieckiej, francuskiej, holenderskiej czy rosyjskiej mogła dać zdecydowanie więcej niż zaledwie kilkadziesiąt minut przyzwoitej gry.

Najbardziej przykre jest jednak to, że wnioski z totalnego blamażu nie zostaną pewnie wyciągnięte. Już teraz - jak po każdych wcześniejszych nieudanych mistrzostwach - mówi się, że za dwa, cztery czy dwadzieścia lat będzie lepiej, że tak naprawdę nic się nie stało. Jakże typowe dla naszego kraju. Lecz polski futbol nie umarł wczorajszego wieczoru. To nie jest takie proste, że jednym nieudanym turniejem przekreślimy oraz zaczniemy wszystko od nowa. On konał od dobrych kilkunastu lat. Dziś leży zakopany gdzieś głęboko i gnije. Czczym gadaniem oraz narodowym entuzjazmem próbowaliśmy tylko wskrzesić martwe truchło. Ciszej zatem nad tą trumną.

wtorek, 12 czerwca 2012

Antonio Di Natale, napastnik wyjątkowy



Wszedł na boisko w 56 minucie boju z Hiszpanią. Chwilę później wpisał się na listę strzelców. To był jego triumfalny powrót do reprezentacji po prawie dwuletniej przerwie. Za kadencji Prandellego zdążył przecież zagrać raptem 21 minut w przedturniejowym sparingu z Rosją. Dziś jest bohaterem całej Italii. Antonio Di Natale to napastnik wyjątkowy, zabójczo regularny i dojrzewający z wiekiem. Stanowi doskonałe odzwierciedlenie powiedzenia określającego jakość wina – im starszy, tym lepszy.

Jeśli dokładnie przyjrzymy się karierze Włocha, z łatwością dostrzeżemy jak niezwykłym jest piłkarzem. Do 24 roku życia tułał się po niższych klasach rozgrywkowych. W Serie A zadebiutował z Empoli w sezonie 2002/2003 dopiero w wieku 25 lat, czyli w momencie, kiedy wielu futbolistów ma już za sobą pokaźny bagaż doświadczeń. On na jakiekolwiek poważniejsze wyzwania czekał niewspółmiernie długo.

W reprezentacji zadebiutował jeszcze za czasów Trapattoniego, w październiku 2002 roku, mając na koncie ledwie kilka meczów w Serie A. Lecz zaistniał w niej tak naprawdę w 2007, a w 2008 pojechał na pierwszy ważny turniej – na Mistrzostwa Europy w Austrii i Szwajcarii. Miał wówczas 30 lat.

Na prawdziwą szansę w piłce klubowej czekał równie długo. W 2004 przeszedł do Udinese za 100 tysięcy euro. Potrzebował aż pięciu sezonów, by stać się gwiazdą numer jeden. Z każdym kolejnym poprawiał grę i skuteczność. Najpierw stworzył śmiertelnie groźny atak z Fabio Quagliarellą. Potem samodzielnie prowadził klub do sukcesów.

Ostatnie trzy lata w wykonaniu Di Natale to istny majstersztyk. Dwa tytuły króla strzelców, najlepszy piłkarz Serie A w sezonie 2009/2010. W niedawno zakończonym w klasyfikacji najskuteczniejszych snajperów miejsca ustąpił tylko Zlatanowi Ibrahimowiciowi i Diego Milito. A przecież mówimy o graczu, który nagrody i wyróżnienia uzyskiwał dobrze po trzydziestce. O zawodniku, który cały swój strzelecki potencjał wykorzystał mając dopiero 32 wiosny na karku.

Po pierwszą koronę króla strzelców sięgał w momencie, gdy jego drużyna rozpaczliwie walczyła o utrzymanie. Ostatecznie zajęła 15 miejsce w lidze, a Di Natale dał jej ponad połowę goli – 29 na 54. Druga korona, to perfekcyjna średnia – 0,78 bramki na mecz, co dało mu trzecią pozycję na Starym Kontynencie.

Wyjątkowość snajpera Udinese potęguje fakt, że pomimo 34 lat, czyli dla profesjonalnych futbolistów wieku już leciwego, pozwalającego myśleć wyłącznie o przejściu na emeryturę, on nadal się rozwija i staje się coraz dojrzalszy. W trzech ubiegłych sezonach zdobył więcej goli niż w poprzednich siedmiu. W latach 2002-2007 w 217 konfrontacjach trafiał do siatki 73 razy, a w latach 2009-2012 w 107 pojedynkach pokonywał bramkarzy przeciwnika 80-krotnie. Co więcej, w tym czasie w Europie lepszymi osiągnięciami firmują własne nazwiska jedynie Cristiano Ronaldo, Leo Messi, Mario Gomez oraz Radamel Falcao.

Nie byłoby tych wszystkich laurów oraz wspaniałych rekordów, gdyby nie zmiana pozycji, która okazała się przełomowa i kluczowa w dalszej karierze Włocha. Dawniej biegał po murawie jako mocno wysunięty do przodu lewoskrzydłowy, który często schodził do środka boiska. Od trzech sezonów występuje jako najistotniejsze żądło zespołu, jako środkowy napastnik. To doprawdy zachwycające, że w takim wieku potrafił tak diametralnie zmienić swój styl gry - z szybkiego i dynamicznego atakującego na zimnokrwistego snajpera. Mimo niedużego wzrostu i słabej muskulatury umiał zagrać na pozycji odwiecznie obsadzanej potężnymi atletami.

Choć nachwalić się, nim nie może jego obecny opiekun Francesco Guidolin, który stwierdził, że Di Natale „nie pochodzi z tego świata”, to w samej Italii jest piłkarzem krzywdząco niedocenianym. Mimo strzeleckich wyczynów godnych najznakomitszych na globie graczy, ustępował miejsca w kadrze innym. Nie otrzymywał powołań do reprezentacji nawet, kiedy Giuseppe Rossi i Antonio Cassano leczyli urazy.

To bez wątpienia szokujące, jak mało uwagi poświęcają media zawodnikowi, który ostatnimi czasy był skuteczniejszy od Ibrahimovicia czy Cavaniego. Z drugiej strony Di Natale pozostaje w cieniu wielkich gwiazd pola karnego nieco na własne życzenie. Przez osiem sezonów reprezentuje barwy niewielkiego klubiku, choć lukratywnych ofert od gigantów futbolu z pewnością mu nie brakuje. Tkwi na drugim planie również dlatego, że jest przede wszystkim królem swojej prowincji. Przed własną publicznością chłosta rywali z największą systematycznością – wpisywał się na listę strzelców w 27 spośród 33 ostatnich domowych pojedynków.

Teraz ma coś do udowodnienia. Na Mistrzostwa Europy pojechał tylko dzięki kontuzji Rossiego i strzeleckiej indolencji pozostałych atakujących. Był jednym z nielicznych, którzy nie zawiedli na mundialu w RPA (jedno trafienie ze Słowacją). Jedynym, który z niespotykaną wręcz na Półwyspie Apenińskim regularnością powiększał licznik bramek. Czy zatem dotychczasowy król lokalnego podwórka podbije Stary Kontynent ? Czy zawodnik, który w trakcie kariery dowiódł, że stanowi swego rodzaju tykającą bombę z opóźnionym zapłonem, eksploduje w końcu na wielkim turnieju ?

niedziela, 10 czerwca 2012

Dr Jekyll i pan Hyde


Nieco ponad pięć lat oczekiwań na turniej. Trochę ponad dwa lata nadziei we Franciszku Smudzie i jego drużynie. Kilkaset dni przygotowań. Godziny treningów i meczów. Wszystko to ściśnięte w dziewięćdziesięciu minutach pierwszej próby, która miała dać odpowiedź na najbardziej palące pytania: jak reprezentacja jest przyszykowana do Euro 2012 ? na co ją stać ? jak wypadnie pierwszy poważny bój selekcjonera ?

Dziś, kiedy emocje już opadły, możemy z chłodnym i analitycznym tonem, stwierdzić, że dzień próby wypadł wręcz katastrofalnie. Pojedynek zaczął się od prawdziwego trzęsienia ziemi. Polacy błyskawicznie i sprawnie zepchnęli Greków do defensywy i równie błyskawicznie strzelili bramkę. Dominację z minuty na minutę tylko powiększali, a rywal na przerwę schodził poobijany i zraniony utratą jednego gracza.

To, co wydarzyło się w drugiej połowie ciężko racjonalnie wytłumaczyć. Nasza reprezentacja wychodziła na murawę pewna swego, wszystkie okoliczności jej sprzyjały: od szybko zdobytego gola, przez czerwoną kartkę dla przeciwnika, aż po trybuny wypełnione niemal w całości rodakami i arbitra, który gwizdał zawsze z myślą o gospodarzu. W drugiej połowie ponownie mieliśmy trzęsienie ziemi. Podopieczni Fernando Santosa, grając w osłabieniu, wyrównali już po siedmiu minutach. Potem nie wykorzystali doskonałej okazji do ostatecznego rozprawienia się z Polską. Rzut karny fantastycznie obronił Przemysław Tytoń.

Tak, oto byliśmy świadkami najbardziej niezwykłego z meczów otwarcia Mistrzostw Europy czy Mistrzostw Świata w historii futbolu. Widzieliśmy piłkarską sztukę przypadku najwyższych lotów, bój dwóch kiepskich zespołów, polsko-grecką tragedię w dwóch aktach, gdzie do głosu doszło wredne fatum – pojedynków otwierających turnieje gospodarze z reguły nie wygrywają, tym bardziej nie mogli „Biało-Czerwoni”, cierpiący na chroniczny uwiąd w pierwszych bojach o randze mistrzowskiej.

Lecz o losie głównego bohatera nie zadecydowało fatum. To błędne i uparte decyzje Smudy zaważyły na katastrofie w drugich 45 minutach. Po pierwsze, kompletnie niezrozumiały wybór zawodników formacji defensywnej. W konfrontacji z Grecją występowali obok siebie futboliści, z których jeden nie zagrał pełnego spotkania przez ostatnie dwa sezony, a drugi przez ostatnie trzy miesiące leczył złamaną rękę.

Po drugie, brak alternatywnych wariantów ofensywnych. Jedyną siłę rażenia w ataku stanowi Robert Lewandowski. W kadrze próżno szukać innego snajpera potrafiącego regularnie trafiać do siatki.

Po trzecie, nie mamy lidera z prawdziwego zdarzenia. Być może przydaliby się piłkarze z tzw. „charakterem”, których selekcjoner z taką łatwością eliminował, a, którzy umieliby zmobilizować kolegów w trudnych chwilach.

Kolejna sprawa to zła taktyka (zbyt ostre tempo w początkowej fazie gry) oraz złe przygotowanie kondycyjne do spotkania (naszym kopaczom sił starczyło raptem na pierwszą połowę).

Niewytłumaczalny był także brak zmian, oprócz wymuszonej przez czerwoną kartkę Wojciecha Szczęsnego, kiedy się o to wręcz prosiło. Szkoleniowiec udowodnił tym samym, że nie potrafi czytać gry i podejmować odważnych decyzji.

Najbardziej zatrważająca w tym wszystkim była jednak kuriozalna wprost metamorfoza jaką przeszła drużyna w ciągu, zaledwie 15 minut przerwy. Pokazuje to, że Franciszek Smuda stworzył nieprzewidywalny twór, który w jednym momencie umie wznieść się na wyżyny, by sekundę później upaść na samiuteńkie dno.

Piątkowy pojedynek ukazał dwa oblicza Polaków, książkowego pana Hyde’a w pierwszej połowie i dr Jekylla w drugiej. Pierwsza odsłona stanowiła, bowiem zupełne odstępstwo od normy, po raz pierwszy zobaczyliśmy ekipę, która przeciwnika chce za wszelką cenę zarżnąć, zniszczyć i unicestwić jakikolwiek promyk nadziei na dobry rezultat. Druga odsłona to powrót do codzienności, znowu oglądaliśmy zespół mizerny, bojaźliwy, bez pomysłu i werwy. Tak oto wspaniała okazja do zwycięstwa w mgnieniu oka została zaprzepaszczona i zmieniona w żenującą próbę obrony, choćby jednego punktu.

Równie żenujące stały się tłumaczenia trenera, który punkt z Grecją uznał za cenną zdobycz. Zapomniał, że mentalnymi zwycięzcami tego meczu są podopieczni Santosa, bo to oni odrobili straty, mimo osłabienia. Bo oni mogą mówić o pewnym niedosycie, mieli przecież rzut karny. Bo oni wreszcie następne spotkanie grają z przygniecionymi klęską z Rosją Czechami. My natomiast będziemy walczyć z mierzącymi w tytuł mistrza Europy rosyjskimi kolosami. Pan Hyde będzie zatem potrzebny w obu połowach.

niedziela, 3 czerwca 2012

A gdyby tak...



…puścić wodze fantazji i z niepoprawnie dużą dozą optymizmu spojrzeć na reprezentację dowodzoną przez Franciszka Smudę. Gdyby choć raz uwierzyć, mimo iż wierzyć w drużynę narodową przez tyle miesięcy było cholernie trudno. Gdyby dać się uwieść telewizyjnej nowomowie, widzącej w sparingach ze Słowacją i Andorą przejawy siły naszego zespołu.

Gdyby tak docenić ponad dwuletnią selekcję szkoleniowca i przymknąć oko na przypadkowość niektórych powołań. Gdyby puścić mimochodem stanowcze deklaracje selekcjonera o istocie regularnej gry piłkarzy, naturalizacji zawodników czy korupcyjnych powiązaniach. Deklaracje, które zostały rzucone na wiatr stosunkowo dawno i dziś mogłyby okazać się nieprawdą.

Gdyby tak pominąć fakt, że Sebastian Boenisch w ciągu ostatnich dwóch sezonów zagrał zaledwie 215 minut w Bundeslidze i 263 w trzeciej lidze w rezerwach Werderu. Gdyby zawierzyć trenerowi, że gracz będzie w odpowiedniej formie oraz dyspozycji fizycznej w pojedynku z Grecją.

Gdyby tak uwierzyć w zdolności obronne Perquisa i Wasilewskiego, którzy niczym skała nie skruszeją pod naporem rywali, mimo iż jeden wybiega na murawę z nie w pełni sprawnym łokciem, a drugi jest etatowym prawym defensorem. Gdyby przemilczeć brak ewentualnego zastępstwa dla obu i ufać, że nieopierzony młokos, Marcin Kamiński, który ledwie wskoczył do drużyny, będzie cenną alternatywą dla bardziej doświadczonych kolegów.

Gdyby tak, jak selekcjoner ujrzeć na środku obrony konkurencję wszechpotężną i uznać, że Michał Żewłakow, Arkadiusz Głowacki czy Marcin Komorowski w kadrze są zbyteczni. Gdyby dać wiarę słowom Smudy, który słabość Kamila Glika widział, choć ten nie wystąpił nawet minuty w dwóch sparingach. Którego słabości nie dostrzegają nawet włodarze AC Torino, chcąc wykupić go z Palermo oraz trenerzy, stawiając na niego przez niemal cały sezon.

Gdyby tak w snajperskich umiejętnościach Pawła Brożka i Artura Sobiecha odnaleźć pocieszenie, że w razie kontuzji supersnajpera z Dortmundu, będą stanowić jakiekolwiek zagrożenie pod bramką rywala.

Gdyby żywić nadzieję, że reprezentacja jest tak silna, by w jej kadrze nie znalazło się miejsce, choćby dla jednego kopacza z aktualnego mistrza Polski – Śląska Wrocław oraz wicemistrza – Ruchu Chorzów. Gdyby przyklasnąć szkoleniowcowi i stwierdzić, że przez te dwa lata nie musiał szukać innych środkowych obrońców, czy alternatyw dla Jakuba Warzyniaka oraz Roberta Lewandowskiego. Zdając sobie ponadto sprawę z tego, że Boenisch zamiast grać leczył kontuzję, a Brożek oraz Sobiech częściej niż boiska odwiedzali trybuny. Gdyby po raz kolejny podkreślić słabość Ekstraklasy i bezproblemowo wyjaśnić absencję Arkadiusza Piecha, najskuteczniejszego obok Frankowskiego Polaka w lidze. Gdyby niektóre powołania, jak trener, mierzyć miarą zasług oraz ledwie namacalnej obecności w zagranicznych klubach.

Gdyby tak na podstawie towarzyskich spotkań potwierdzić, że drużyna jest dobrze do turnieju przygotowana. Gdyby w dwu i pół letniej zabawie podopiecznych Smudy z przeciwnikami, dojrzeć realną siłę zespołu.

Gdyby tak uznać, że obecne ustawienie z jednym napastnikiem jest samowystarczalne dla naszej ekipy, bez względu na okoliczności i przebieg meczów na Euro. Gdyby założyć, że wariantów gry ofensywnej mamy co nie miara i, że ustawienie z dwoma napastnikami nie będzie konieczne nawet w sytuacji kryzysowej. Ustawienie, które selekcjonera przez tyle miesięcy pracy w ogóle nie interesowało.

Gdyby tak nieograniczonej dawki optymizmu poszukać w dortmundzkim tercecie, który w tym sezonie miażdżył w Bundeslidze wszystko, co napotkał, dając Borussi 41 goli i 34 asysty. Gdyby los reprezentacji powierzyć w ręce Wojciecha Szczęsnego, tak rewelacyjnie strzegącego bramki Arsenalu Londyn.

Gdyby tak uwierzyć w niewyczerpywalny fart Franciszka Smudy, który towarzyszył mu od zarania dziejów i towarzyszy nadal. Fart poświadczony zwłaszcza w momencie losowania grupy turniejowej, kiedy los nie mógł być dla nas łaskawszy i obdarować łatwiejszymi przeciwnikami.

Gdyby w końcu odwołać się do najwyższej piłkarskiej instancji, czyli przypadku, który przecież nabałaganił wyjątkowo w tegorocznej edycji Ligi Mistrzów. Gdyby pofiglował sobie jeszcze w trakcie mistrzostw Europy i uczynił obronę Greków mniej szczelną, atak Rosjan mniej zawzięty, a zespół Czech bardziej przewidywalny.

Wszak futbol to taka piękna dyscyplina, o której jesteśmy w stanie wszystko powiedzieć i  niemal wszystko przewidzieć do momentu pierwszego gwizdka. Wówczas nic nie jest już tak pewne i oczywiste.