poniedziałek, 28 maja 2012

Idealista w świecie tradycjonalistów


Zapalił kolejnego papierosa. Tym razem zaciągnął się spokojnie i z zadowoleniem spojrzał na swoje dzieło. Zespół, którym dowodzi, awansował w cuglach do Serie A. Pescara sięgnęła po mistrzostwo drugiej ligi, strzelając 90 bramek w 42 meczach. A, że w życiu szczególnie lubi dwie rzeczy – papierosy i gole – to promocja do wyższej klasy rozgrywkowej jest dla niego, tym bardziej satysfakcjonująca.

Zdenek Zeman w końcu jest zwycięski. Na taki sukces czekał paskudnie dużo czasu. Dziś odradza się niczym feniks z popiołów. Do pierwszej ligi wprowadził klubik, który w swej prawie 80-letniej historii spędził tam, zaledwie pięć sezonów, ratując się przed spadkiem jeden jedyny raz. Klubik, który dwa lata temu odwiedzał trzecioligowe boiska Italii. Teraz Czech zawitał do Serie A i można powiedzieć, że ponownie wepchnął folklor na salony. To bowiem trenerski oryginał, wyjątkowy nie tylko w skali krajowej, lecz również oryginał, jakiego nie spotkacie nigdzie na ziemi.

Zemanlandia

Po raz pierwszy rozgłos zdobył na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, prowadząc Foggię. Z anonimową drużyną dokonał rzeczy, które wprawiły w osłupienie każdego Włocha. Z przeciętnymi, młodymi i nieznanymi piłkarzami z Serie C na przestrzeni trzech wiosen zawędrował wprost do Serie A. Tam jego team olśniewał jeszcze bardziej, zajmując w najsilniejszej ówcześnie lidze świata dziewiątą pozycję, strzelając aż 58 bramek (druga najskuteczniejsza ekipa w sezonie).

Bezkompromisowy charakter gry, nastawiony wyłącznie na atakowanie i zdobywanie goli, atrakcyjny dla oka, stał się wyznacznikiem stylu Zemana, nazwanym później „Zemanlandią”. Prasa rozpływała się w zachwytach nad drużyną, określając ich przygodę terminem „Foggia Dei Miracoli”. To wtedy na nieboskłonie rozbłysły nowe gwiazdy, jak Giuseppe Signori (trzykrotny król strzelców), Francesco Baiano, Dan Petrescu, Roberto Rambaudi, Igor Kolyvanov czy Igor Shalimov.

Zupełnie nowatorska na włoskich murawach okazała się taktyka. Czech jako pierwszy na Półwyspie Apenińskim zastosował ustawienie 4-3-3. W ojczyźnie „catenaccio”, gdzie wciąż żywa była pamięć o osiągnięciach Helenio Herrery, wykorzystał ustawienie kompletnie odmienne - ultraofensywne. W czasach, kiedy wszyscy skupiali się na defensywie, grając trójką stoperów w pięcioosobowym bloku obronnym, on myślał tylko o grze do przodu. Stawiał, więc czterech obrońców w linii, kryjących strefowo, z których zadania defensywne mieli jedynie środkowi obrońcy. Boczni byli od atakowania, nie od bronienia.

Trenerski autokrata

Zeman to człowiek, który nie uznaje kompromisów. Gdziekolwiek się pojawi, wymaga całkowitego posłuszeństwa i podporządkowania jego filozofii gry. Wielokrotnie powtarza, że: „Niszczyć akcje jest łatwo, konstruować je – to dopiero sztuka”. Toteż kierowane przez niego zespoły na boisku przekuwają w czyn założenia, które stały się niejako znakami rozpoznawalnymi szkoleniowca: agresywny pressing, szaleńcze tempo, wysoko ustawione formacje, ostra walka o odbiór piłki już na połowie rywala, pułapki ofsajdowe.

Zgodnie z powyższymi dewizami jego podopieczni mają obowiązek, by przez pełne 90 minut wywierać presję na przeciwniku i stale nękać go niekończącymi się szturmami. Kluczowym aspektem w taktyce Czecha jest zatem wytrzymałość. Na obozach przygotowawczych zawodnicy pracują zwłaszcza nad kondycją. To na nich dzień w dzień odbywają się słynne na cały kraj mordercze sesje treningowe, na których piłkarze szlifują wydolność.

Kiedy więc gracz Atalanty Bergamo, Moussa Kone, powiadomił swoich kolegów, że przechodzi do Peskary, ci ostrzegli go, że będzie tam wyłącznie biegał i będzie zmuszany do nieludzkiego wręcz wysiłku.

Rogata dusza

Trochę przypadkowo i, na skutek politycznych wydarzeń (interwencja wojsk radzieckich w Czechosłowacji w 1968 roku) Zeman trafił do Italii. Paradoksalnie, więc do państwa, gdzie ze swoimi przekonaniami mógł mieć tylko pod górkę. Mimo iż trenersko został ukształtowany we Włoszech, to w pierwszej kolejności odrzucił tamtejszy system pracy szkoleniowca, obowiązujący od dawna i zupełnie dla Włochów naturalny. Odrzucił, to, co było solą tamtejszego futbolu – szczegółowe analizy taktyczne, skrupulatne planowanie strategii w nawet najdrobniejszych niuansach. Celem nadrzędnym stała się rozrywka i zabawa piłką. Do dziś jest zresztą przekonany, że piłka nożna powinna przede wszystkim stanowić frajdę dla widzów.

Obrazoburcza wizja tej dyscypliny, wywrotowa i pionierska na murawach Półwyspu Apenińskiego fantazja gry, nadały czeskiemu trenerowi etykietę osoby tyleż oryginalnej, co równie kontrowersyjnej. Zeman bowiem zasłynął z jeszcze jednej rzeczy – zawsze, ale to zawsze, bez względu na okoliczności i konsekwencje mówi, to, co myśli. Kiedy jego kariera pod koniec lat dziewięćdziesiątych znacznie wyhamowała (niezbyt udana przygoda z AS Romą), począł obwiniać federację o układy, a najsilniejsze ekipy – głównie Juventus Turyn – o praktyki dopingowe i korupcyjne. W środowisku piłkarskim uznany został za „persona non grata”. Problemy w kolejnych klubach, fatalne rezultaty, połączyły się z pogarszającym wizerunkiem szkoleniowca. Przysłowiowym gwoździem do trumny było orzeczenie sądu, który uznał jego oskarżenia wobec Juventusu za bezpodstawne.

Futbolowy utopista

„Zemanowska” wizja piłki nożnej daleko odbiega od wszelkich ram myślowych i palety zachowań pożądanych we współczesnym piłkarskim  świecie. Zaprzecza aktualnym trendom i obowiązującym regułom (m. in. wyrafinowany pragmatyzm, nastawienie na wynik i sukces). Czech widzi choroby trawiące tę dyscyplinę i jako jeden z nielicznych nie boi się o nich mówić otwarcie. Jak nikt na globie, gardzi wszechobecną komercją, zakłamaniem, nieuczciwą rywalizacją, a nade wszystko kierunkiem, w którym futbol podąża. Tłumaczy: „Ten sport jest popularny nie z powodu wielkich pieniędzy czy wielkiego biznesu, w jaki się przeobraził, lecz dlatego, że w każdym zakątku kuli ziemskiej znajdzie się dziecko, które będzie czerpać radość z piłki”.

Być może to dlatego przez niespełna trzydzieści lat kariery sięgał jedynie po mistrzostwa niższych klas rozgrywkowych. Pomimo tego, przez te trzydzieści lat uparcie przekonywał i nadal przekonuje do swojej nieco idealistycznej filozofii gry. Dziś znowu triumfuje. Pescara do skostniałej piłkarskiej rzeczywistości Italii, jeszcze do niedawna hermetycznie zamkniętej w ryzach kultury „catenaccio”, wprowadza element magiczny. Chłodnej kalkulacji przeciwstawia piękną nieprzewidywalność. Zeman i jego klub stanowią wyjątkowy - i jak na razie lokalny - koloryt ozdobiony bezlikiem goli. We Włoszech próżno szukać drugiej drużyny, która w ciągu sezonu chłosta przeciwników dziewięćdziesięcioma bramkami. Czy w przyszłym sezonie uda im się podbić kraj zagorzałych futbolowych tradycjonalistów ?

wtorek, 22 maja 2012

Przypadkowy bohater


Horda wybitnych taktyków, która sięgnęła po wszystkie najważniejsze futbolowe laury, która kosztowała Abramowicza ponad 60 milionów funtów, przez szmat czasu nie potrafiła dokonać tego, czego dokonał przez ułamek sekundy w piłkarskim świecie, przez zaledwie 76 dni, trenerski żółtodziób.

Najwięksi z największych specjalistów: Jose Mourinho, Luis Felipe Scolari, Guus Hiddink oraz Carlo Ancelotti nie podołali zadaniu, któremu sprostał niemal zupełnie anonimowy szkoleniowiec – Roberto Di Matteo (piszę niemal zupełnie anonimowy, gdyż jego nazwisko do tej pory w Anglii znane było jedynie z występów w koszulce „The Blues”). Triumfatorzy Ligi Mistrzów z FC Porto i AC Milanem, zwycięzca Pucharu Mistrzów z PSV Eindhoven oraz mistrz świata z Brazylią nie wiedzieli w jaki sposób podbić Europę z wypchaną mamoną Chelsea Londyn.

Tej sztuki dokonał Di Matteo w momencie najbardziej kuriozalnym, kiedy angielski klub zanotował najgorsze pasmo meczów podczas ery Abramowicza (na szóstym miejscu ostatni raz uplasował się w 2002 roku). W marcu objął drużynę kompletnie rozbitą, bez formy, z widmem totalnej klęski, wewnętrznie skłóconą, pozbawioną opiekuna, ambicji, tchu, a nade wszystko nadziei. Wystarczyły niespełna trzy miesiące, by Włoch, jak za midasowym dotknięciem, przemienił zardzewiałą i wyprutą z energii machinę z powrotem w silną i nieustępliwą.

Jeszcze nigdy w dziejach futbolu nie zdarzyło się, by trener tymczasowy zdobył Ligę Mistrzów. Od kilku miesięcy zatem życie bossa Chelsea wygląda jak spełnione, wyśnione marzenie. Jeśli jednak przyjrzymy się pełnemu życiorysowi Roberta Di Mattea, więcej w nim odnajdziemy bolesnych upadków niż pięknych wzlotów.

Feralny dzień, 28 września 2000 roku, na zawsze pozostanie w pamięci Włocha. W pojedynku z St. Gallen w Pucharze UEFA doznał koszmarnej kontuzji – potrójnego złamania nogi. Przez 18 miesięcy przeszedł dziesięć operacji: „To, co wydarzyło się po urazie, było najgorszym okresem w moim życiu. Każdego dnia doktor mówił: <<Potrzebny jest ponowny zabieg. Trzeba to otworzyć po raz kolejny>>. Pojawiał się jeden problem za drugim. W pewnym momencie, po kilku tygodniach od pierwszej operacji, stanąłem w obliczu groźby utraty stopy. To było szokujące. Miałem problem z nerwem. Nie miałem czucia w nodze. Nie mogłem ruszyć stopą, bo nerw nie wysyłał sygnału do mięśni. Lekarze stwierdzili: <<Jeśli nie zdołamy tego wyleczyć, możesz stracić nogę>>. Rok później usunęli drut z piszczela. Nadal jednak miałem kłopoty. Mogłem poćwiczyć na boisku, lecz następnego dnia odczuwałem ból. Już wtedy przeczuwałem, że nie będzie lepiej”.

Gdy pogodził się z koniecznością zakończenia kariery, gdy podniósł się z jednego upadku, przygnieciony depresją zaliczył ponowny. Zwierzał się: „Piłkarzom ciężko jest pogodzić się z faktem, iż kariera dobiega końca i trzeba zacząć robić coś innego. Popadłem w depresję i musiałem sobie radzić z czymś, co mi się nie przytrafiło nigdy w  życiu.” Z depresją walczył pięć lat. Sposobem na jej pokonanie stała się ucieczka od futbolu: „Potrzebowałem odmiany. Wróciłem do szkoły, studiowałem, pracowałem w mediach i biznesie. Chciałem być ciągle czymś zajęty. Starałem się iść dalej, choć muszę powiedzieć, że sporo czasu zajęło mi, aby przetrwać to wszystko”.

Odciął się od piłki nożnej, postawił na rozwój osobisty. Kształcił się na studiach biznesowych w Szwajcarii, otrzymał stopień magistra studiów menadżerskich w londyńskiej wyższej szkole ekonomii. Potem prowadził dwie restauracje, udzielał się w telewizji. Wówczas twierdził: „Musiałem uciec od gry”. Po czym dodawał: „Ale, kiedy to osiągnąłem, głód powrócił. Ten ogień w twoim brzuchu, pragnienie, by ponownie poczuć adrenalinę w weekend. Wtedy uświadomiłem sobie, że jestem w stanie robić to znowu”.

Zaczął więc podnosić swoje trenerskie kwalifikacje, ukończył kursy, uzyskał licencję. Pracę szkoleniowca rozpoczął w trzecioligowym MK Dons, które doprowadził wprawdzie do baraży, lecz przegrał w decydujących o awansie bojach. W następnym sezonie przejął stery w West Bromwich Albion. Wprowadził ich do Premiership. Tam jednak zaliczył kolejny upadek. Po dobrym starcie w rozgrywkach, przyszło załamanie formy. Zespół poniósł siedem porażek w dziewięciu spotkaniach. Został zwolniony i jego dalsze losy zawisły na włosku. Przez kilka miesięcy jeździł po klubach, składał aplikacje. Wybawieniem stała się propozycja współpracy z Andre Villasem-Boasem.

To, co wydarzyło się później przerosło jego najśmielsze i najskrytsze marzenia. Dziś może czuć się zwycięzcą. Wziął sprawy w swoje ręce i wygrał. Recepta na sukces Di Mattea w Chelsea wydaje się niesamowicie prosta. Nie przeprowadził w drużynie żadnej rewolucji – ośmiu z jedenastu zawodników, regularnie występujących u Villasa-Boasa, zagrało w pojedynkach z Napoli czy Barceloną. Zaufał jedynie starej gwardii, dał im poczucie ważności, a ci odpłacili mu determinacją i zaangażowaniem.

Zespół, który nie potrafił zdobyć pucharu, kiedy każdy brał go za murowanego faworyta, wygrał najważniejsze batalie w chwili, gdy postrzegany był jako słaby i zniedołężniały. Angielska ekipa sięgnęła po trofeum, choć starzejący się liderzy mogli dawać jej coraz mniej, mimo iż jej potencjał jeszcze nigdy za czasów Abramowicza nie był tak niewielki. Ogromna w tym zasługa Di Mattea, który dokonał w klubie czegoś niewytłumaczalnego i niezwykłego.

Równie niezwykłe jest jego życie. Wypełnione drobnymi wzlotami i traumatycznymi przeżyciami po, których wracał tylko silniejszy. Historia Włocha uczy, że przeciwności losu są po to, by je pokonywać. Że nie należy się poddawać i przestawać marzyć. Że można osiągnąć wszystko, kiedy się wystarczająco tego pragnie. To na wskroś piękna i prawdziwie umoralniająca opowiastka z nieco przypadkowym bohaterem, jakich brakuje we współczesnych czasach moralnej rozwiązłości.

niedziela, 20 maja 2012

Futbol jest okrutny


Czternaście celnych strzałów i siedem goli począwszy od ćwierćfinałów – tyle wystarczyło Chelsea Londyn, by podbić Europę. Począwszy od rewanżowego pojedynku z Napoli podopiecznym Di Matteo towarzyszyło nieopisywalne szczęście. Włoską drużynę pokonali po dogrywce, w meczach z Benfiką sprawiali gorsze wrażenie, a w bojach z Barceloną oraz Bayernem wyglądali na bezsilnych.

Ostatnie trzysta minut tej edycji Ligi Mistrzów zapadną w pamięć fanom angielskiej ekipy na zawsze. To wtedy działy się rzeczy, które przyprawiłyby o gęsią skórkę nawet autorów najmroczniejszych powieści. Barcelona obijała słupki i poprzeczkę bramki strzeżonej przez Petra Cecha cztery razy. Rzutu karnego nie wykorzystał ten, który rekord w ilości strzelonych goli w trakcie jednego sezonu, wystrzelił do poziomu kosmicznego.

Cuda zdarzyły się również wczoraj. Bayern miał miażdżącą przewagę (siedemnaście rzutów rożnych, ponad dwadzieścia strzałów), którą udokumentował bramką Thomasa Mullera w - wydawać by się mogło, że w rozstrzygającej fazie spotkania – 83 minucie. Kiedy Bawarczycy szykowali się do świętowania, stało się coś niewytłumaczalnego i niewyobrażalnego. Pierwsza akcja gości, rzut rożny i precyzyjny cios wymierzony przez Drogbę prosto w serce rywali.

Sto dwadzieścia minut finałowej konfrontacji dały Chelsea jedną jedyną ofensywną akcję, jeden rzut rożny oraz jedno groźne uderzenie na świątynię Manuela Neuera. Z drugiej strony sto dwadzieścia minut finałowego boju okraszonego wieloma energicznymi atakami oraz doskonałymi okazjami strzeleckimi, rzutem karnym w dogrywce, dały niemieckiemu zespołowi tylko gorycz porażki. Szaleństwo, czyste szaleństwo.

Wczorajszy wieczór miał swoich przegranych i bohaterów. Na niekończącą się burzę oklasków zasługuje Didier Drogba. 34-letni snajper z Wybrzeża Kości Słoniowej na boisku oddał coś więcej niż wszystkie siły i pot. Oddał całe serce, determinację i żądzę wywalczenia upragnionego trofeum pielęgnowaną przez tyle lat niepowodzeń. Przez caluteńki mecz, od pierwszego do ostatniego gwizdka, biegał od jednego pola karnego do drugiego, walczył z obrońcami pod bramką przeciwnika i napastnikami pod własną. Wygrywał niemal każdy powietrzny pojedynek, a z twarzy ani przez moment nie schodził mu grymas zawziętości. Jakby tym jednym spotkaniem chciał wymazać wszelkie swoje dotychczasowe klęski i rozczarowania.

Cichym bohaterem finału został Roberto Di Matteo. Trener z znikąd, który objął w marcu tego roku drużynę będącą w kompletnej rozsypce. Wewnętrznie skłóconą, pozbawioną opiekuna, tchu, ambicji, a nade wszystko nadziei. Wystarczyły trzy miesiące, by Włoch, jak za midasowym dotknięciem, przemienił zardzewiałą i wyprutą z energii machinę z powrotem w silną i nieustępliwą.

Roman Abramowicz i jego klub do tej pory na własnej skórze odczuli, jak brutalny potrafi być futbol. Dziewięć paskudnie długich lat oczekiwań, wielkie transfery i gwiazdy, setki milionów wydane na transakcje oraz kontrakty, a o bolesnych przegranych decydowały zazwyczaj drobniuteńkie szczególiki, jak poślizgnięcie Johna Terry’ego w pamiętnym finale z 2008, czy gol-widmo Luisa Garcii z półfinałowego spotkania z Liverpoolem w 2005. Chelsea sięgnęła w końcu po wymarzone trofeum, lecz w momencie najbardziej paradoksalnym, kiedy nikt ani nic nie wskazywało, że może tego dokonać.

Owszem, londyński zespół można uznać za najsłabszego triumfatora Ligi Mistrzów od wielu lat. Można stwierdzić, że nie należało się im zwycięstwo, bo każdy pojedynek kończyli z furą niesamowitego farta. Jednak w piłce nożnej abstrakcyjne pojęcia piękna i sprawiedliwości, czy wyznaczniki tego, kto był lepszy i zasłużył na wygraną, mierzone w ilości bramkowych sytuacji oraz celnych strzałów nie mają znaczenia. Futbol jest okrutny. Liczy się tylko to, kto więcej razy umieści piłkę w siatce. Wczoraj szczęście, ale przede wszystkim ten jeden decydujący rzut karny były po stronie angielskiego klubu.

wtorek, 15 maja 2012

Ciekawy przypadek Borussi Dortmund



Wciąż niedoświadczony trener, ciągle nieopierzeni piłkarze, tercet polskich zawodników odgrywających kluczowe role, dają do niedawna tonącemu w długach klubowi drugie z rzędu mistrzostwo oraz puchar Niemiec. Jesteśmy oto świadkami osobliwej dominacji, której czynniki sprawcze nie miały prawa nigdy zaistnieć, szczególnie, jeśli wziąć pod uwagę wcześniejsze losy Borussi, większości jej graczy oraz Jurgena Kloppa. Jeszcze kilka wiosen temu nic nie zapowiadało, że karta historii może tak przewrotnie się odwrócić.

W 2005 roku Borussia znalazła się na skraju upadku. Po tłustych i obfitych czasach, futbolistach sprowadzanych za grube miliony (m. in. Amoroso, Rosicky, Koller), przyszły czasy niepowodzeń i rosnącego zadłużenia. Dortmundowi w oczy zajrzało widmo bankructwa, według niektórych źródeł debet osiągnął sto dwadzieścia milionów. Doszło do tego, że klub musiał ratować się sprzedażą nazwy stadionu, a z kryzysu pomagał mu wyjść Bayern Monachium. Finansowe kłopoty szły w parze z paskudnymi wynikami. W latach 2004-2009 drużyna okupowała pozycje w środkowej części tabeli, nie wyściubiając nosa powyżej szóstego miejsca.

Jurgen Klopp z kolei w 2007 roku spadł z FSV Mainz do drugiej ligi. Choć triumfalnie wprowadził ich po raz pierwszy do Bundesligi, a później do Pucharu UEFA, choć uważany za zdolnego szkoleniowca, znalazł się na trenerskim zakręcie.

Losy ekipy z Dortmundu i Kloppa splotły się w momencie, kiedy pierwsi zajęli najgorsze od przeszło dwudziestu lat trzynaste miejsce, a drugi poniósł najdotkliwszą klęskę w swym trenerskim życiu, nie potrafiąc przywrócić Mainz do pierwszej ligi.

Tymczasem efekt wspólnej pracy nowych decydentów (od 2004 nowy prezes i dyrektorzy) oraz nowego opiekuna był piorunujący i przeszedł najśmielsze oczekiwania. W ciągu czterech sezonów drużyna sięgnęła po dwa mistrzowskie tytuły oraz krajowy puchar. Z przeciętnej zbieraniny, w trybie szybszym niż błyskawiczny, stworzono taką, która nie ma sobie równych na niemieckim podwórku. Nic więc dziwnego, że dyrektor sportowy Michael Zorc, przybycie Kloppa okrzyknął najważniejszym transferem.

Ten wniósł do zespołu ożywczy powiew entuzjazmu oraz pasji. Szybko zaraził nim  podopiecznych, którym stale powtarzał: „Chcemy być wśród najlepszych. Dawajcie z siebie wszystko i bierzcie z tego tyle, ile się da”. W Niemczech nie ma podobno drugiego tak wymagającego szkoleniowca. To maniakalny perfekcjonista, profesjonalista w każdym calu, który od swoich kopaczy wymaga jednego – całkowitego profesjonalizmu. Wzbudza poczucie niedosytu, wznieca zachłanność na zwycięstwa, a potem chwali się mediom: „Drużyna jest wiecznie niezadowolona i niesamowicie pazerna”.

Poza boiskiem ostoja spokoju, lecz w trakcie meczów ujawnia porywczy temperament. Gestykuluje, mobilizuje, poucza, dowodzi. Często nie zgadza się z decyzjami sędziowskimi, co swego czasu mogło go sporo kosztować. Pewnego razu nie wytrzymał, ruszył do arbitra technicznego, powstrzymując się w ostatniej chwili, trafiając go jedynie brzegiem czapki.


Preferuje ofensywny styl gry, bazujący na wybieganiu i nieustannym pressingu. Ceni sobie piłkarzy pracujących dla dobra drużyny. Określa się go niejako kontynuatorem myśli szkoleniowej legendarnego trenera SC Freiburg, Volkera Finke, który stwierdził niegdyś: „Nie chcę liderów w mojej drużynie. To jest sposób myślenia, który grzebie mocne strony innych zawodników. Jedynym rodzajem dyscypliny, której ekipa potrzebuje, jest taki, aby gracze używali swoich głów i podejmowali własne decyzje”.

Oglądając pojedynki Borussi z łatwością można dojść do fundamentalnego wniosku – kluczem do jej obecnych sukcesów jest gra zespołowa. Zespołowość to kamień węgielny ostatnich jej triumfów. Atakując czy broniąc futboliści zawsze myślą jak zespół. Każdy piłkarz z pola podstawowej jedenastki brał udział w bramkowych akcjach, tylko jeden z nich w tym sezonie nie trafił do siatki – Neven Subotic. Podopieczni Kloppa tworzą zatem skoordynowany organizm pochłaniający napotkanych rywali siłą kolektywu.

Aby w pełni zrozumieć, jak nieprawdopodobnej rzeczy dokonano w Dortmundzie, trzeba przyjrzeć się filozofii prowadzenia klubu. Ta z konieczności opiera się na niewielkich inwestycjach, wyszukiwaniu tanich i utalentowanych zawodników, by zapewnić finansową stabilność. Najważniejsze krajowe laury zebrał zatem zespół złożony z graczy, z których najdroższy kosztował nieco ponad pięć milionów, których średnia wieku nie przekracza dwudziestu trzech lat, których doświadczenie, zanim przybyli do Borussi, sięgało co najwyżej - choć nie zawsze - pierwszoligowych boisk.

Dzisiejsza podstawowa jedenastka to autorska jedenastka Kloppa. Oparta w dużej mierze na kopaczach: niechcianych, jak Mats Hummels, wyciągnięty za bezcen z rezerw Bayernu; zdolnych, lecz do niedawna zupełnie anonimowych dla szerszego grona fanów z Niemiec, jak Kevin Grosskreutz i Sven Bender (sprowadzeni z drugoligowych Rot Weiss oraz TSV Monachium), czy Shinji Kagawa ściągnięty z japońskiego drugoligowca – Cerezo Osaka.

W tym wszystkim jest jeszcze piękny i niepodważalny polski akcent, który całemu dortmundzkiemu zjawisku nadaje kształtów znacznie bardziej osobliwych. Oto bowiem do sukcesów prowadzili piłkarze z kraju od wieków przyzwyczajonego do wszędobylskiej mizerii i wiecznych niepowodzeń. W dziejach naszego futbolu nie zdarzyło się, by Polacy mieli tak ogromny wpływ na wyniki zagranicznego klubu. Z dziewięćdziesięciu sześciu strzelonych przez Borussię goli, nasze trio brało udział przy siedemdziesięciu pięciu. Ponadto znaleźli się w jedenastce sezonu sporządzanej przez magazyn Kicker. Robert Lewandowski został wybrany najlepszym zawodnikiem Bundesligi, a Łukasza Piszczka media obwołują najlepszym prawym defensorem świata.

W Dortmundzie wiedzą, że powstaje coś wyjątkowego, a przyszłość nie może być inna niż świetlana. Pierwszy raz od prawie dwudziestu lat udało się im powstrzymać Bayern dwukrotnie. Co więcej, obronili tytuł pozbawieni futbolistów spełniających czołowe funkcje w poprzednim sezonie: Nuriego Sahina (wytransferowanego do Realu Madryt), Mario Goetze oraz Lucasa Barriosa (trapionych przez problemy zdrowotne). Poza wyżej wymienionymi ostatnio dwa razy z rzędu po mistrzostwo sięgnął HSV Hamburg na początku lat 80.

Jurgen Klopp bije wszelkie możliwe rekordy, ma największy współczynnik wygranych w historii niemieckiej piłki – 58%, jego podopieczni zdobyli największą ilości punktów w lidze – 81 oraz zanotowali niespotykane nigdy wcześniej pasmo 26 meczów bez porażki.

Klub dzięki przemyślanym inwestycjom odzyskał finansową stabilność – poprzedni rok przyniósł ponad stumilionowy zysk. Akcje Borussi na przestrzeni dwóch lat wzrosły trzykrotnie. Wszyscy gracze związani są długoletnimi umowami i wielokrotnie podkreślali już swoje przywiązanie do barw.

Uli Hoeness miał rację mówiąc, że w Borussia nie posiada piłkarzy światowego formatu. Zapomniał jednak, że bez wielkich indywidualności można stworzyć wielki zespół, nawet z elementów pozornie do siebie nie pasujących, nawet wtedy, kiedy nic nie ma prawa się udać. Zapomniał, że w futbolu „impossible is nothing”.

niedziela, 6 maja 2012

Roy Hodgson. Trener bez przeszłości


Tę historię zna każdy: na cztery miesiące przez Mistrzostwami Europy Fabio Capello zrezygnował z posady selekcjonera reprezentacji Anglii; na cztery miesiące przed Euro opuścił zespół, który kształtował od niespełna czterech lat, bo popadł w konflikt z federacją. Zwierzchnicy Włocha zawiesili w obowiązkach kapitańskich Johna Terry’ego za rasistowskie odzywki wobec Antona Ferdinanda, a ten stanowczo wstawił się za swoim zawodnikiem. Odszedł specjalista wybitny, który przez lata swojej pracy seryjnie zdobywał najróżniejsze trofea. Tak więc, powtórzmy, na cztery miesiące przed turniejem w Polsce i Ukrainie Anglia została bez szkoleniowca.

Dziś wiemy, że nowym opiekunem narodowej drużyny został Roy Hodgson. Przed nim nie lada wyzwanie. Musi ugasić pożar wzniecony przed piłkarski związek kilka miesięcy temu, zapanować nad totalnym chaosem i bałaganem organizacyjnym, a przede wszystkim rozwiązać najbardziej palące kadrę problemy. Czasu ma mniej niż niewiele, zaledwie czterdzieści dni i - jak sam podkreśla – czterdzieści nocy.    

Tymczasem jego CV nie robi wielkiego wrażenia, w trenerskim życiorysie odnajdziemy więcej spektakularnych upadków niż znaczących wzlotów. Przebogata w różnorakie doświadczenia kariera – prowadził piętnaście zespołów oraz trzy reprezentacje w ośmiu krajach - uboga jest w to, co najważniejsze, czyli sukcesy. Dlatego właśnie przez długie lata na Wyspach pozostawał szkoleniowcem anonimowym. To dlatego jego nominacja wzbudziła wściekłość mediów oraz kibiców.

Prześwietlając 36-letnią karierę Hodgsona z łatwością można dostrzec, że po trofea sięgał jedynie w Skandynawii. Tam zaczynał trenerską przygodę, tam też odniósł największy swój triumf (określił go mianem zamiany wody w wino). Ze szwedzkim Halmstad już w pierwszym roku pracy sięgnął po tytuł mistrzowski (osiągnięcie nazwane największą niespodzianką w historii tamtejszego futbolu). Z klubem, który sezon wcześniej toczył rozpaczliwy bój o utrzymanie, a w kolejnym był murowanym kandydatem do spadku.

W Szwecji ligę wygrywał jeszcze trzykrotnie - z Halmstad w 1979 oraz z Malmo w 1986 oraz 1988 roku (z nimi z kolei sensacyjnie eliminował Inter Mediolan z Pucharu Mistrzów). W Danii z FC Kopenhagą w 2001 uplasował się na czele tabeli (pierwsze mistrzostwo od ośmiu lat). Niewiele brakowało, by wprowadził Finlandię na Euro 2008 – tylko cztery punkty dzieliły drużynę od awansu.

W jego trenerskim życiorysie odnajdziemy również kilka piękniejszych chwil, m. in. finał Pucharu UEFA z Interem, siódme miejsce w Premiership i finał Ligi Europy z Fulham, czy wprowadzenie Szwajcarii na Mistrzostwa Świata w 1994 (skończyło się na 1/8 finału) oraz Mistrzostwa Europy w 1996 (Szwajcaria wówczas zajmowała szokujące trzecie miejsce w rankingu FIFA).

Na negatywnej opinii szkoleniowca w Anglii zaważyły dwa epizody. Pierwszy w Blackburn Rovers. Hodgson, klub z mistrzowskimi aspiracjami, który ledwie trzy wiosny wcześniej sięgał po tytuł najlepszej ekipy w Premiership, wpędził do strefy spadkowej. Drugi w Liverpoolu, który kierował zaledwie 191 dni, najkrócej w całej historii klubu. Wystarczyło to jednak, by wdać się w spór z działaczami, a także stać się obiektem kpin sympatyków drużyny.

Wyśmiewano przede wszystkim niektóre decyzje transferowe nowego bossa. Na lewą obronę ściągnął Paula Koncheskiego (aktualnie gra w drugoligowym Leicester City), chciał się pozbyć Lucasa Leivę, a na tę pozycję szykował Christiana Poulsena (dziś gracz Evian Thonon), za wszelką cenę próbował sprowadzić Carltona Cole’a (obecnie piłkarza drugoligowego West Ham United).

Fani szydzili z jego wypowiedzi. Gdy kupił Raula Meirelesa, przyznał publicznie, że nie wie, gdzie ma go wystawiać. Zwycięstwo z Boltonem 1:0 nazwał wielkim, potrafił pochwalić porażkę 0:2 z odwiecznym rywalem, Evertonem. Drwiono z jego złośliwego zachowania wobec dziennikarzy zadających niewygodne pytania, czy nawet z akcentu – „r” wymawia jak „w”.

Teraz przed nim wyzwanie, które zdaniem wielu po prostu go przerasta. W ciągu czterdziestu dni Hodgson nie tylko musi rozwiązać poważne problemy w kadrze, m. in. chryja Terry’ego z Rio Ferdinandem; absencja Wayna Rooney’a w pojedynkach z Francją oraz Szwecją; powierzenie opaski kapitańskiej, któremuś z zawodników. Musi również wyselekcjonować odpowiednią grupę piłkarzy, znaleźć i dobrać współpracowników, zaplanować obóz przygotowawczy oraz treningi, wymyślić skuteczną taktykę i przekonać do niej graczy, zdobyć zaufanie największych gwiazd i odpowiednio je zmotywować, przeanalizować grę przeciwników. A wszystko to, tak jak już wspominałem, w ciągu zaledwie czterdziestu dni.

Dotychczas Roy Hodgson sprawdzał się i święcił sukcesy w małych, niedocenianych klubach. Prowadząc te renomowane, będąc pod presją kibiców oraz w centrum zainteresowania mediów, gubił się i w rezultacie notorycznie przegrywał. Być może zatem obejmuje reprezentację w najodpowiedniejszym momencie. Ta bowiem po raz pierwszy od wieków nie jedzie na turniej w roli faworyta.