niedziela, 29 kwietnia 2012

Abramowicza mania wielkości


W 2003 roku przejmował Chelsea Londyn z jednym pragnieniem, by uczynić zeń najlepszy klub piłkarski na Starym Kontynencie. Wpompował setki milionów, zatrudniał wielkich trenerskich wizjonerów, sprowadzał gwiazdy światowego formatu, lecz marzenie o zdobyciu Ligi Mistrzów przez te długie dziewięć lat nadal pozostawało jedynie marzeniem. Teraz puchar wydaje się być na wyciągnięcie ręki, jego złocista barwa kusi swoją bliskością, bo Londyńczyków od wyśnionego triumfu dzieli jeden mecz, być może, zaledwie dziewięćdziesiąt minut.

Tymczasem pierwsze dni marca dla kibiców „The Blues” były prawdziwą katastrofą. Zespół prowadzony przez - uważanego za najzdolniejszego z młodych szkoleniowców – Andre Villasa-Boasa znajdował się poza miejscem premiującym awans do kolejnej edycji LM, a co gorsza, był o włos od odpadnięcia z obecnej (przegrana z Napoli we Włoszech 1:3).

Początek marca nie dawał żadnej nadziei, że wiosna na Stamford Bridge będzie tak ładna. W prowadzonej przez Portugalczyka ekipie nagromadziło się mnóstwo problemów bez wyjścia. Konflikt ze „starą gwardią” (notorycznie odsuwał od podstawowej jedenastki ikony klubu, jak Franka Lamparda bądź Didiera Drogbę), kłótnie w szatni, kłopoty komunikacyjne (potrafił porozumiewać się tylko w języku portugalskim), błędy taktyczne (za wysoko ustawiona linia defensywy, zbyt ofensywny styl gry), czy wreszcie nazbyt odważne odmłodzenie składu.

Niedawny opiekun Porto zawiódł na całej linii, poprowadził zespół w 40 spotkaniach, lecz aż dziesięciokrotnie ponosił porażki, a wygrał zaledwie 18 pojedynków (45% zwycięstw, najgorszy wynik od czasów rządów Ruuda Gullita sprzed 15 lat).

Niesłynący z dużej cierpliwości Abramowicz zdecydował się w końcu na pokerową zagrywkę. Zwolnił Villasa-Boasa, by oddać klub w ręce trenera tymczasowego – Roberto Di Matteo. Po raz kolejny pokazał, że to on decyduje o obliczu angielskiej drużyny. Włoch został siódmym szkoleniowcem Chelsea w ciągu pięciu ostatnich sezonów (odszkodowania dla zwolnionych wyniosły około 64 milionów funtów).

Prezes po raz drugi wyznaczył na bossa zespołu człowieka bez trenerskiej przeszłości. Di Matteo, tak jak Avram Grant, dla szerszego grona fanów wyspiarskiej piłki był niemal zupełnie anonimowy (znany wyłącznie z występów w koszulce „The Blues”). Nim objął londyńską ekipę, kierował jedynie MK Dons (wprowadził do play-off League Two) oraz West Bromwich Albion (wprowadził do Premiership).
 
Jednak paradoks całej tej sytuacji polega na tym, że Włoch jest także drugim po Grantcie trenerem, który pełną władzę w szatni przekazał… piłkarzom, a ci ponownie wtargnęli do finału Ligi Mistrzów. Po raz drugi znaleźli się w finale, w momencie, kiedy znowu wzięli los w swoje nogi. Z perspektywy czasu pokerowa zagrywka rosyjskiego oligarchy okazała się słuszna. Obecny opiekun Chelsea w szesnastu pojedynkach przegrał tylko raz. Dzisiaj rozgromił Queens Park Rangers, a jeszcze wczoraj nie mogliśmy ochłonąć po dramatycznych bojach z Barceloną.   

Dla „starej gwardii” to z pewnością ostatnia szansa na zdobycie upragnionego trofeum. Może w tym tkwi sekret fantastycznej żywotności i wielkiego zaangażowania największych gwiazd: pokolenie wybitnych graczy, jak Terry, Cole, Lampard, Drogba, nie sięgnęło do tej pory po żadną międzynarodową zdobycz, a więc ich ambicja nadal jest ogromna.

W samym klubie zaś wykreowano dziwaczny mikroświat, gdzie jego właściciel żyje w ścisłej symbiozie z jego najbardziej wpływowymi piłkarzami (to oni podobno zadecydowali o przyszłości, m. in. Luisa Felipe Scolariego). Chyba tylko za czasów Jose Mourinho, trener w tym osobliwym mikroświecie, miał pozycję równie ważną, co futboliści.

Zawodników i Prezesa łączy jeden cel – obsesyjna rządza wzniesienia pucharu Champions League. Mania wielkości Abramowicza do tej pory nie została zaspokojona. Czy możliwe jest, by napoił i nasycił się potencjalnym finałowym triumfem ? Wątpliwe. Na horyzoncie pojawiło się nowe kuszące wyzwanie – zatrudnienie Josepha Guardioli, a  z nim pogoń za następnymi trofeami.

czwartek, 26 kwietnia 2012

Futbol jest piękny



I jak tu nie kochać tej dyscypliny. Po takich wieczorach jak wczorajszy i wtorkowy, kiedy nieprawdopodobne boje toczyli półfinaliści Ligi Mistrzów, wiara w najczystsze wartości piłki nożnej powinna pozostać niezachwiana. Mimo iż futbol szargają komercja, pieniądze, gigantyczne inwestycje czy monstrualne zarobki zawodników, to nadal potrafi on być piękny i nieprzewidywalny.

Oto bowiem rozstrzygający los półfinałowych batalii w swych nogach mieli jedni z najdroższych piłkarzy na globie – Cristiano Ronaldo oraz Kaka - a również uważany za najlepszego na kuli ziemskiej, geniusz nad geniusze – Lionel Messi. Oto goleadorzy zjawiskowi, Ronaldo i Messi, którzy strzelili razem tyle samo bramek, ile pierwsze trzy zespoły naszej Ekstraklasy, zawiedli w tych decydujących momentach. Ci, którzy przez cały sezon byli bezlitośni dla przeciwników, smagając ich seriami goli niespotykanymi w historii piłki, ci, którzy rywalizację o miano najlepszego wznieśli na niebotyczny poziom, niedostępny dla zwykłych śmiertelników, teraz nie potrafili znęcić się w tak banalnych sytuacjach, jak rzuty karne.

Oto bowiem drużyny wypełnione zbiorowiskiem gwiazd niespotykanym w jakimkolwiek innym miejscu naszej galaktyki, zostały wyeliminowane przez zespoły także złożone z gwiazd, ale jakby święcących do tej pory mniej intensywnie. Wyceniania na najdroższą – jedenastka Barcelony – i zbudowana za największą sumę w dziejach tej dyscypliny – jedenastka Realu – dały się ograć wymęczonym i podstarzałym herosom z Londynu oraz solidnym rzemieślnikom z Monachium. Co więcej, hiszpańskie kluby rywali mieli już na tacy, prowadząc różnicą dwóch trafień. Tymczasem oczekiwanego od kilku miesięcy „Gran Derbi” w finale Ligi Mistrzów nie będzie. Futbol po raz kolejny zagrał na nosie wszystkich.

Tak, piłka nożna jest piękna. O zwycięstwie decydują często czynniki mikroskopijne, jak dyspozycja dnia, łut szczęścia czy zwykły zbieg okoliczności. Skazywany na śmierć przez rozstrzelanie Bayern odnalazł się w paszczy lwa. Na Santiago Bernabeu poczynał sobie tak zuchwale, jakby zapomniał, że Real w tym sezonie niszczył przeciwników salwami goli niespotykanymi nigdy wcześniej (najwięcej bramek w jednym sezonie w caluteńkiej historii Primera Division).

Chelsea z kolei wirtuozerii katalońskiej machiny, przeciwstawiła determinację oraz walkę o każde najmniejsze źdźbło trawy. Wśród piłkarskich purystów, jedynie w grze Barcelony widzących najlepsze wartości estetyczne piłki, wtorkowy wieczór wzbudził najgorsze reakcje. Do świątyni, gdzie widuje się wyłącznie cudowną maestrię, wtargnął pot i znój. Co gorsza, rozpanoszył się na tyle, że maestrię zniszczył doszczętnie. Lecz tego dnia angielska ekipa wygrała nie tylko dzięki topornej, siłowej grze oraz dużemu szczęściu, wygrała również dzięki heroizmowi i wierze w ostateczny sukces. Urzeczywistniła, to, co w tej dyscyplinie najcudowniejsze – nawet teoretycznie słabsze drużyny mają szanse na zwycięstwo.

Gdy każdy oczekiwał wewnątrz hiszpańskiego finału, na co wskazywały wszelkie znaki na niebie i ziemi, po raz kolejny okazało się, że futbol nie wykorzystał jeszcze wszystkich swoich scenariuszy i po raz kolejny uraczył nas widowiskiem tyleż dramatycznym, co szokującym. Wszak piłka nożna, to taka piękna dyscyplina, o której jesteśmy w stanie powiedzieć wszystko i wszystko przewidzieć do momentu pierwszego gwizdka. Wówczas nic nie jest już tak pewne.

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Szejk Europę podbija



Mansour bin Zayed bin Sultan Al Nahyan, Abdullah bin Nasser bin Abdullah Al Ahmed Al Thani, Nasser Ghanim Al Kealifi – te trudne do spamiętania nazwiska w dzisiejszym futbolu znaczą bardzo dużo, a w nieodległej przyszłości będą prawdopodobnie dzielić i rządzić piłkarską Europą. Ostatnimi czasy jesteśmy, bowiem świadkami nowej tendencji: oto paskudnie bogaci szejkowie masowo wykupują kluby.  

Półwysep Arabski pępkiem świata

Jeżeli Bliski Wschód w futbolu dopiero buduje swoją pozycję, to na kuli ziemskiej od dobrych kilku lat sytuuje się wśród przebrzydle majętnych potentatów nadających ton globalnej gospodarce. Arabskie portfele obejmują chińskie rafinerie, francuskie domy mody, europejskie porty, lotniska, muzea, hotele. Arabowie posiadają akcje najpotężniejszych koncernów motoryzacyjnych, przejmują sieci stacji paliwowych. Zarządzają majątkiem o wartości około półtora biliarda dolarów. Inwestują w niemalże każdej branży, od dawna sponsorują mnóstwo sportowych imprez. Kilkanaście miesięcy temu rozpoczęli kolekcjonowanie piłkarskich klubów.

Najpierw przejęli Manchester City, potem dopadli Malagę i Getafe, niedawno swymi mackami objęli Paris Saint Germain, teraz myślą o Palermo i Panathinaikosie. Opierając się jedynie na prasowych przeciekach i enigmatycznych komunikatach, możemy być pewni, że, kiedy do właściwych transakcji dojdzie, to Włosi i Grecy zaszaleją na rynku transferowym w stopniu porównywalnym do dotychczasowych szaleństw Anglików z Manchesteru, Hiszpanów z Malagi czy Francuzów z PSG.

A mają czym hulać. Portfele nuworyszów z Półwyspu Arabskiego zdają się nie mieć dna. Właściciel „The Citizens” w trakcie czterech sezonów ściągnął zawodników i opłacił ich kontrakty za prawie miliard euro (szatnię niemal w pełni wypełniają gracze sprowadzeni przez Mansoura – 23 z 24 w obecnej kadrze). Brytyjska ekipa zanotowała największy w historii wyspiarskiego futbolu deficyt – 197 mln funtów. Prezesi zespołów z Malagi oraz Paryża, póki co równać się nie mogą. Rządzą od niespełna roku, niemniej zdążyli już zdominować letnie okienko transferowe. Najbardziej nabałaganił boss drużyny z francuskiej stolicy. Nie tylko wydał najwięcej – 106 mln euro, lecz namieszał również wygrywając wyścig o Javiera Pastore, zatrudniając Leonardo jako dyrektora sportowego i kontraktując Carlo Ancelottiego.

Walka o wpływy

Prawdziwych sukcesów na razie jednak nie widać. Manchester City będzie musiał zapewne znieść upokorzenie oddając rywalowi zza miedzy tytuł mistrzowski, PSG zostanie znieważone przez biedaków z Montpellier, a Malaga nadal będzie śnić o dogonieniu madrycko-barcelońskich hegemonów. Mimo to kwestią czasu pozostaje, kiedy potentatów dogonią, ukąszą, zasmakują i połkną w całości. Mogą, bowiem sobie pozwolić na szaleństwa o jakich przeciwnicy nie są w stanie nawet pomarzyć. Gdy Arabowie zechcą to piłkarza zaleją wodospadem mamony. Reputacja i zaledwie fontanna pieniążków obecnych hegemonów odgrywa coraz mniejszą rolę. Dominacja dotychczasowych władców krain futbolowych w Europie musi w końcu upaść. Jeżeli mury pod naporem kasy nie skruszeją, to szejkowie królestwa zatopią powodzią szmalu.

Sędziwi królowie z kolei główkują w jaki sposób władzę w swych rękach utrzymać. Najpierw zwrócili się do Michela Platiniego, by ten zalew pieniędzy ograniczył. To m. in. Massimo Moratti, Silvio Berlusconi oraz Roman Abramowicz zaproponowali prezydentowi UEFA, by zniszczone przez nich środowisko zacząć uzdrawiać. Financial Fair Play niby obowiązuje, restrykcje z biegiem lat będą się zwiększać, ale Arabowie na ograniczenia godzić się nie zamierzają. Słowem, chcą zdusić nowe prawo siłą własnego majątku.

Piłkarskie potęgi Starego Kontynentu powoli kruszeją pod naciskiem nowobogackich, lecz ani myślą, aby imperium opuścić. Mogą się jedynie, nim podzielić, toteż zacieśniają więzi z szejkami. FC Barcelona skończyła z chlubną ideą nie umieszczania na koszulkach reklam, na rzecz Qatar Foundation. Skuszeni milionowymi zyskami (171 milionów euro w ciągu pięciu sezonów), zerwali z wieloletnią tradycją. Nazwa innej katarskiej firmy – Emirates – pojawiła się na strojach Arsenalu (pomogli także w budowie stadionu), AC Milanu, HSV Hamburg, PSG oraz Olympiakosu. Finansowe powiązania sięgają nawet takich instytucji jak UEFA czy FIFA (Emirates było jedynym oficjalnym sponsorem Mistrzostw Świata w 2006 oraz 2010 roku). Wiele ekip od dawna poszukuje dobroczyńców na Bliskim Wschodzie.

Znakiem nowych czasów stanie się gigantyczna inwestycja Realu Madryt. „Królewscy” stworzą sztuczną wyspę za miliard euro w rejonach Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Oprócz supernowoczesnego, futurystycznego, 10-tysięcznego, z jednej strony otwartego na morze obiektu, znajdzie się ośrodek turystyczny i sportowy, luksusowe pięciogwiazdowe hotele, port jachtowy, park rozrywki, kompleks basenów oraz ekskluzywnych restauracji. Wszystko ma umocnić pozycję klubu oraz przynieść kosmiczne zyski, gdyż jak przekonują dyrektorzy Realu w samej Azji mieszka około trzystu milionów fanów drużyny.

Sport dźwignią globalnej inwazji Bliskiego Wschodu

Półwysep Arabski już niedługo zapewne będzie kojarzony jako centrum światowego sportu. Dziś szejkowie fundują multum najistotniejszych imprez sportowych na globie. Jeden z konkursów lekkoatletycznego mityngu Diamond League odbywa się w Katarze. Tam także mają miejsce rozgrywki tenisowe, wyścigi Formuły 1, Klubowe Mistrzostwa Świata w siatkówce. Katarczycy płacili futbolowym reprezentacjom (cztery miliony dolarów dla każdej), by te rozgrywały pojedynki u nich: w 2009 spotkały się Anglia i Brazylia, a w 2010 Brazylia zagrała z Argentyną. Qatar Airways jest głównym sponsorem Tour de France. W Arabii Saudyjskiej toczą się turnieje regat żeglarskich, wyścigi konne, turniej golfowy Ryader. Zjednoczone Emiraty Arabskie finansowały Mistrzostwa Świata w rugby w 2011. Jednak najważniejsze wydarzenie przed nimi – Katar w 2022 roku zorganizuje MŚ.

Jeśli ktoś myślał, że piłka nożna została doszczętnie skomercjalizowana jest w dużym błędzie. Komercjalizacja tej dyscypliny dopiero się zaczyna. Arabowie wystrzelą ją w stratosferyczny poziom komerchy. Sami nie ukrywają, że inwestycje, m. in. w sport, mają im dać spokojną przyszłość. Rozpoczęli, więc proces dywersyfikacji, którego jeden z elementów stanowi futbol. By nie opierać przychodów wyłącznie na ropie naftowej, uczynią z innych dziedzin dobry dla siebie biznes.

Stary Kontynent kuszą nieodpartym powabem niezliczonej ilości petrodolarów. Ich inwestycje nie tylko obejmują zespoły, lecz również wspomagają rozwój krajów, jak np. w Hiszpanii, gdzie wykupując Getafe zobowiązali się wspomóc energetykę słoneczną oraz kompanie farmaceutyczne; przejmując zaś Malagę, obiecali rozkwit turystyki. Tak oto, perspektywą lepszego, bezpieczniejszego oraz bogatszego jutra, szejk podbija (nie tylko) piłkarską Europę.

środa, 11 kwietnia 2012

Wszystkie odloty Massimo Morattiego



Właściciela Interu Mediolan uwiódł zgrają dzieciaków rozrabiającą w - określaną młodzieżową Ligą Mistrzów – NextGen Series (zwycięstwo w finale z Ajaxem Amsterdam). Zanim został opiekunem mediolańskiego klubu, rządził jedynie jego Primaverą, a wcześniej młodzieżówką AS Romy. Jako zawodnik nie zdążył zagrać w nawet jednym oficjalnym meczu, jego karierę przerwała poważna kontuzja. Andrea Stramaccioni to kolejny wynalazek Morattiego. Trener z znikąd, prawnik z wykształcenia, ma ratować Mediolańczyków z totalnej zapaści (siódme miejsce w lidze, marne szanse na puchary, a przecież jeszcze niespełna dwa lata temu nie mieli sobie równych w Europie).

Wielu stwierdzi, że decyzja Włocha jest szokująca i zupełnie irracjonalna. Gdyby, natomiast spojrzeć na 17 lat jego prezydentury i wymazać jedyne normalne lata 2006-2010, nic nie wydawałoby się już tak szokujące i nielogiczne. Gdyby przyjrzeć się dokładnie procesowi zarządzania klubem niezwykle łatwo byłoby zagubić się w nieprzeniknionych meandrach umysłu - uplecionych grubymi nićmi absurdu - człowieka, dla którego słowa szaleństwo czy dziwactwo znaczą tylko tyle, co nudna i zwyczajna codzienność.

Dam wam pieniądze i sukcesy

Od momentu przejęcia Interu w 1995 roku mamił wszystkich naokoło wizją błyskawicznej budowy drużyny niezwyciężonej na krajowym poletku, a w dalszej perspektywie niepokonanej w Europie. Tymczasem pierwsza dekada prezydencji Morattiego naznaczona była pasmem udręk oraz upokorzeń. Zespół nie zdobył mistrzostwa, nie doczłapał się nawet do finału LM. Sięgnął po, zaledwie dwa trofea: Puchar UEFA i Puchar Włoch.

By podbić Italię musiał z kieszeni wyłożyć gigantyczną sumę około siedmiuset milionów euro (scudetto, notabene, przyznane przy zielonym stoliku, z powodu afery „Calciopoli”). By zawładnąć Starym Kontynentem, musiał najechać go armadą stworzoną za wielki szmal, dowodzoną przez stratega wybitnego – Jose Mourinho. By zaspokoić nieujarzmione pragnienie o Lidze Mistrzów, na które czekał długich 15 lat, musiał wyłożyć prawie miliard euro.

Wymazując, więc z pamięci lata względnej normalności, otrzymamy obraz kreowany ręką skończonego szaleńca. Dwanaście sezonów bez mistrzostwa, dwanaście sezonów bez finału Champions League, a to wszystko za przeszło 800 mln. To jednak tylko pieniądze, których Morattiemu pod dostatkiem i trofea, których ciągle mało. Tymczasem najbardziej chore oraz abstrakcyjne obrazy boss Interu tworzył czerpiąc inspirację od szkoleniowców oraz piłkarzy.

Dam wam trenera z prawdziwego zdarzenia

W przeciągu caluteńkiej prezydentury w klubie przewinęło się 18 trenerów. Do 2005 żaden nie utrzymał się dłużej niż rok. Moratti potrafił wylać szkoleniowca w momencie, gdy został wybrany najlepszym ekspertem we Włoszech, kiedy opromienił klub kończąc sezon jako zdobywca Pucharu UEFA, kiedy miał pełne poparcie ze strony kibiców. Luigi Simoni nie znalazł uznania w oczach Prezesa i wylądował na bruku za zbyt defensywny styl gry.

Potrafił w trakcie jednego sezonu zmienić trenerów czterokrotnie (1998/1999 – Luigi Simoni, Mircea Lucescu, Luciano Castellini oraz Roy Hodgson). Zatrudniał szkoleniowców znanych w futbolowym świecie i zwalniał po każdym najmniejszym niepowodzeniu (Marcello Lippi bądź Hector Raul Cuper). Zatrudniał trenerskich żółtodziobów, jak, chociażby Marco Tardelli, który zasłynął wyłącznie z tego, że jego podopieczni zostali zmieceni z powierzchni ziemi w derbowym pojedynku z Milanem 0:6.

Dziś po okresie spokoju i sukcesów, ponownie wraca do swoich starych nawyków. Andrea Stramaccioni na przestrzeni ostatnich 22 miesięcy jest już piątym opiekunem zespołu (a w kontekście następnego sezonu mówi się o kolejnym). Rafa Benitez wytrzymał pół roku, Leonardo tyle samo, Gian Piero Gasperini zwolniony, nim na dobre zadomowił się w Mediolanie (3 miesiące), a Claudio Ranieri zdołał udobruchać Szefa przez, zaledwie pół sezonu.

Dam wam piłkarskie gwiazdy

W trakcie całej swojej prezydencji Massimo Moratti na zawodników wydał grubo ponad miliard euro. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych posiadał w ekipie dwóch z trzech najdroższych futbolistów na świecie (Ronaldo oraz Christian Vieri). Trzymał wówczas w drużynie najlepiej na globie opłacanego gracza – Alvaro Recoba. W kadrze upchnął dwunastu obrońców, którzy kosztowali łącznie ponad pięćdziesiąt milionów dolarów. Nie wystarczyło to nawet na awans do Ligi Mistrzów (lepszy okazał się IF Helsingborg). Lata dziewięćdziesiąte były ponadto dla zespołu najgorszymi w historii, gdyż wyłącznie w tej dekadzie nie udało się sięgnąć po scudetto.

Tak jak w przypadku szkoleniowców, tak i w przypadku piłkarzy właściciel Interu nie wykazywał zbyt dużej cierpliwości. Wymieniał ich dziesiątkami, ściągał tabuny gwiazd, mniej lub bardziej uzdolnionych graczy. To właśnie na polu piłkarskich transakcji zyskał największy rozdźwięk, w głównej mierze dzięki niezliczonej ilości najdziwniejszych odlotów.

Był bowiem nie tylko porywczy, lecz także życzliwy i troskliwy dla rywali, których obdarowywał najrozmaitszymi prezentami. Lokalnemu przeciwnikowi oddał  za bezcen Clarence’a Seedorfa oraz Andreę Pirlo w zamian biorąc Francesco Coco i Andresa Guglielminpietro. Konkurentowi z Turynu podarował Fabio Cannavaro w zamian za Fabiana Cariniego. Realowi Madryt sprezentował Roberto Carlosa w wyjątkowo okazyjnej cenie – jedyne 6 mln euro.

To nie koniec odlotów Morattiego. Czerpał pełnymi garściami z europejskich muraw, szybszy od konkurencji, brał wschodzące gwiazdy, zanim na dobre rozbłysnęły. Robbiego Keane’a wziął za 13 mln, by po czterech miesiącach zesłać z powrotem do Leeds United. Nicolas Ventola kupiony za ponad dwadzieścia baniek, zdążył przywdziać koszulkę 21 razy, trafiając do siatki sześciokrotnie, by potem niemal natychmiast wyfrunąć do Bolognii. Adriana Mutu dał Veronie po, zaledwie czternastu rozegranych przez Rumuna meczach.

Prezes doprowadził również do wielu transferowych niewypałów, m. in. Ricardo Quaresma, sprowadzony za 18 mln, uznany najgorszym zawodnikiem Serie A w 2008 roku; Adriano, który najpierw obniżył loty odwiedzając nałogowo włoskie puby i dyskoteki, a karierę zmarnował rzekomą depresją; Javiera Farinosa najął za 16 mln, by ten przez piętnaście miesięcy leczył kontuzje; Mohameda Kallona nabył za 13 mln, a ten wsławił się skandalem dopingowym.

Najlepsze jednak przed nami. Boss Interu zasłynął najbardziej ze zgrai anonimowych kopaczy, których kupował pod byle pretekstem. Niewielu jest w stanie racjonalnie wyjaśnić niektóre z odpałów właściciela „Nerazzurrich”. Nikomu nieznanego Vratislava Gresko ściągnął z Bayeru Leverkusen za 5 milionów, a ten wyróżnił się jedynie fatalnym błędem popełnionym w konfrontacji z Lazio Rzym, kiedy podał piłkę wprost pod nogi Karela Poborskiego. Gromadę bezimiennych można by uzupełniać bez końca, wymieniać przykłady: Gilberto – 5 mln euro, 2 gry; Antonio Pacheco – 3 mln, 1 mecz; Gonzalo Sorondo – 6 mln, 11 spotkań; czy Sixto Peralty, który kosztował niespełna 5 mln, a nie zagrał ani razu.

Nowa era, stare nawyki, nowe odloty

W ciągu pierwszej dekady Moratti zafundował fanom Interu solidną dawkę gorzkiej komedii. Tylko dwa wydarzenia przemieniły cyrk Prezesa w świątynię futbolowych sukcesów: afera „Calciopoli”, która zraniła najpoważniejszych konkurentów (degradacja Juventusu Turyn, kilkunastopunktowa kara AC Milanu) oraz osoba Jose Mourinho, który zapanował nad szatnią, a klub otoczył kompleksową opieką (wtedy transfery piłkarzy miały jakikolwiek sens).

Teraz, kiedy „The Special One” nie ma już od dawna, kiedy niemal wszystko zostało zrujnowane, za sprawą ponownych dziwactw Morattiego, byliśmy świadkami odlotu największego – zniszczony klub ma odbudować trenerski młokos, by latem oddać go w ręce innego szkoleniowca.